Doris
-
„Brokaty” Leonarda Neugera to cieniutka książeczka, zbiorek wyrywków z przeszłości, sporo z dzieciństwa, takich właśnie błyszczących, kolorowych brokacików, które wyróżniają się istotnie spomiędzy całej masy zalegających w pamięci obrazów. Co ważne, czuć w nich lekkość i sentyment, choć nie wszystkie dotyczą spraw radosnych. Rozpościera się nad nimi cień Zagłady, przejść obozowych, które jak wiemy potrafią być później traumą pokoleniową dzieci, a nawet i wnuków.
Mamy dobitny przykład, że z takiego szoku wychodzi się w różny sposób, z jednej strony wylękniona i nadmiernie ostrożna Mama-Różyczka, z drugiej Tata-Stefan, nad wyraz rozrywkowy, jakby chciał nadrobić stracone lata. Część z epizodów to interesujące i zabawne anegdoty, pokazujące trudności i absurdy powojennego życia. Ludzie prosto z wojennego zagrożenia, ciągłego oglądania się przez ramię, nieśmiałego wychylenia się z najrozmaitszych kryjówek, strychów i piwnic, wrzuceni zostali w komunistyczne porządki powojnia, gdzie także musieli uważać, co mówią i do kogo mówią.
Sytuacja z przejęciem majątku przez urzędnika UB, bezczelnie, po prostu prawem siły, jeszcze parę lat temu dla nas nie do pomyślenia, w obliczu odkrywanych w geometrycznym tempie afer na szczeblach aparatu władzy, dziwi jakby już mniej. I to przeraża. Historia za bardzo lubi się powtarzać i z nas kpić.
Klocki wspomnień rozrzucone są dość chaotycznie, a już na pewno nie trzymają się żadnej chronologii, zaś innych przemyślanych koncepcji takiego, a nie innego usytuowania fragmentów w książce nie zdołałam się dopatrzeć. Myślę więc, że autor zdecydował się na przypadkową kolejność, w miarę jak sięgał po nie i wygarniał te najbardziej wyraziste. Tak też kilkumiesięczne uwięzienie w 1968 roku młodego studenta Neugera sąsiaduje z zabawnymi scenkami dogadywania się z hydraulikami, niczym wyjętymi z kabaretu Dudek. Natomiast nawiązanie do gombrowiczowskiej teorii wyparcia kiczu, w momencie dyslokacji konfrontowane ze słuchaczami szwedzkiej uczelni i wspierane opowieściami barona Munchhausena poprzedza ewokacja śmierci przyjaciela, którą właśnie chciałoby się z całych sił wyprzeć, unieważnić, odwrócić.
Sam Neuger to człowiek enigma, osobiście generujący sprzeczności, raz stawiający się w pozycji Żyda, raz Polaka, raz obywatela świata, zwykle przekornie, by dać wyraz swojego sprzeciwu dla jakiejś postawy czy wypowiedzi albo szerszego działania. I to jest w nim najciekawsze, ta odwaga bronienia atakowanego, to wczucie się w jego sytuację i zaprotestowanie.
Taka mieszanina wątków i historii ma dobrą stronę, nie pozwala się znużyć, wzmaga ciekawość, czekamy niecierpliwie, czym zaskoczy nas kolejny tekst.
Bardzo podoba mi się styl Neugera, swobodny, gawędziarski, dostępny. W tych krótkich strzępkach wspomnień jest jednak za każdym razem drugie dno, pewna głębsza, bardziej uogólniona refleksja wyprowadzona z pojedynczego, osobistego zdarzenia. Trzeba tylko sięgnąć trochę dalej pod powierzchnię. Jak choćby poszukiwanie swojej tożsamości i próba wpasowywania się w rozmaite wspólnoty, by znaleźć tę własną, najbliższą. „Kim bowiem jestem teraz, gdy konieczność odpowiedzi ustąpiła? Jakiego siebie tworzę i co jest dla mnie tak ważne, że umieszczam się w tym bez reszty? A skoro bez reszty, jak od tego uciec, jak nie zamknąć się w więzieniu autodefinicji, mirażu tożsamości, krzywym lustrze nazwy?”
Niesamowicie ciekawy jest ostatni tekst, tym razem autorstwa Agnieszki Daukszy, podsumowujący z zewnątrz postać Leonarda Neugera, odnoszący się luźno do wątków podniesionych w wybranych przez niego fragmentach wspomnień. Kolosalne znaczenie ma tutaj kwestia identyfikowania się, próba uniknięcia zaszufladkowania, ale też wymknięcie się schematowi Polaka – emigranta ”smętnego, patetycznie zorientowanego.” To jeszcze jedna odsłona Neugera, jeszcze inne spojrzenie na jego twórczość i drogę życiową, jeszcze jeden ukłon w stronę jego niezależności i intuicji.