Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Okładka wydania

Ziemia Przyobiecana

Kup Taniej - Promocja

Additional Info

  • Autor: Einar Karason
  • Tytuł Oryginału: Fyrirheitna landið
  • Seria: Bałtyk
  • Cykl: Trylogia Reykjavicka tom 3
  • Gatunek: Literatura piękna
  • Przekład: Jacek Godek
  • Liczba Stron: 265
  • Rok Wydania: 2020
  • Numer Wydania: I
  • ISBN: 9788375281835
  • Wydawca: Marpress
  • Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
  • Ocena:

    6/6


Oceń Publikację:

Książki

Fabuła: 100% - 2 votes
Akcja: 100% - 2 votes
Wątki: 100% - 2 votes
Postacie: 100% - 2 votes
Styl: 100% - 2 votes
Klimat: 100% - 2 votes
Okładka: 100% - 2 votes
Polecam: 100% - 2 votes

Polecam:


Podziel się!

Ziemia Przyobiecana | Autor: Einar Karason

Wybierz opinię:

Doris

       No i mamy wreszcie finał jedynej w swoim rodzaju islandzkiej trylogii Einara Karasona, zwanej też truelogią, gdzie Islandia lat 50-tych, ksenofobiczna, rozwarstwiona społecznie, próbująca z zadyszką dogonić postępowy Zachód, została ukazana bez upiększeń, z to z ciętym, niespotykanym gdzie indziej, swoistym dla Karasona poczuciem humoru.

 

       Tym razem akcja przenosi się do Ameryki, tego raju, ziemi obiecanej (czy, jak woli autor „przyobiecanej”), z której bogate paczki docierały onegdaj do mieszkańców reykjavickich baraków, przynosząc powiew luksusu i nowoczesności. Do rodziny zamieszkałej w Stanach jadą młodzi mieszkańcy Thulecampu. Czy kraj wielkich możliwości spełni ich oczekiwania?

 

       Już ich pierwsze wrażenie daje nam dużo do myślenia: „Pojechaliśmy metrem na Manhattan i uważaliśmy się za szczęśliwych, bo po drodze ani nas nie pobito, ani nie okradziono.”

 

       Wyruszają zatem na poszukiwanie babci, która, owszem pisała do nich do Reykjaviku, ale nie podała swojego ostatniego aktualnego adresu. Podróż starym greyhoundem przez Stany to już klasyk, do którego zdążyliśmy się przywiązać. Manni i Mundi przeżywają przygodę życia, i tak też traktują swoją wędrówkę. Poczucie humoru, tak dla nich charakterystyczne, które zdążyliśmy już polubić, nie opuszcza ich. Nie ma znaczenia, że są na obcym terenie. Ich zadaniem jest oswoić i dobrze poznać nieznane, nie uronić ani chwili, a każdą z nich się cieszyć.

 

       Otwierając książkę, z góry cieszyłam się na ową galerię osobliwych postaci, które Karason przedstawił nam już w dwóch pierwszych częściach. I nie zawiodłam się ani trochę.

 

       Babcia Gogo powaliła mnie na kolana! Ileż krzepy, radości życia i brawury jest w tej staruszce, młodszej duchem od niejednej dziewczyny: „Wraz z jasnością bijącą od niej, hall wypełnił dudniący potok słów z poprawnej islandzczyźnie, którego to języka nigdy nie zapomniała (…) Wstaliśmy, by przywitać błogosławioną staruchę w szerokim jasnobłękitnym płaszczu, o głosie wysokim i radosnym, który pasować mógł jedynie do tak dużego tyłka.” Ta energiczna kobieta z papierosem wiecznie zwisającym z ust, tak szybka, że „jeszcze nie weszła do mieszkania, a już zaczęła zmywać” zdobyła bez reszty moje serce!

 

       Skąd wzięła się po takiej matce histeryczna córka, Dollie, całymi dniami zalegająca bezwolnie na sofie, z nocnikiem w zasięgu ręki, jęcząca boleśnie nad swoim smutnym losem. Albo wiecznie pijany Baddie, oczko w głowie mamusi. Niezbadane są drogi zwariowanej rodzinki Tomassonów. Właściwie cokolwiek byśmy nie przeczytali, możemy powtórzyć z westchnieniem za Bobo: „(…) to jest w stylu innych dokonań tej rodziny. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo…”

 

       I nie widzimy w Stanach wielkiej różnicy w porównaniu z ich islandzką dzielnicą. Zamiast wody strumieniem leje się piwo, innego, mocniejszego alkoholu też nie brakuje. Potem rozochocona ferajna zaczyna głośną, coraz głośniejszą dyskusję, prowadzącą nieuchronnie do rękoczynów, a poturbowani w pijackich przepychankach opatrują sobie wzajemnie rany i na pocieszenie otwierają kolejną puszkę „Budołajzy”.

 

       Wędrując z naszymi bohaterami, widzimy Amerykę ich oczami i niemal namacalnie wyczuwamy ich rozczarowanie. Amerykański sen okazuje się tandetą owiniętą w pozłotko. Gdy je zedrzeć widać brzydotę, przypominającą ten typowy amerykański saloon, a w nim: „Tylu brzydkich i nieszczęśliwych ludzi chyba nigdy w jednym miejscu się nie spotkało. Zupełnie jakby tłum statystów grał kmiotków w przedstawieniu szkolnym. Czuliśmy się tam jak Marsjanie (…) Faceci obślinieni tytoniem niczym wójtowie w wiejskiej rewii, baby tłuste, o cienkim głosie i spalonych zębach, tak że nawet dobrze wychowany człowiek musiał walczyć z sobą, by nie parsknąć śmiechem.”

 

       Trudno orzec, czy przybysze z Islandii po prostu tak źle trafili, czy też jest to sposób ukazania, jak wygórowane marzenia pryskają niczym bańka mydlana, postrzegania tego faktu nie tylko przez bohaterów książki, ale i może przez samego Einara Karasona. Zwykle widzimy ich w tanich, obskurnych barach, w pokojach w nadgryzionych zębem czasu hotelach, jak ten w Memphis, w którym „tablica nad wejściem ułamana, a markiza odbarwiona i podarta”, czy też w autobusie, do którego wsiadają po długim wyczekiwaniu na przystanku, a który jest „poobijany, obdrapany i cały oblepiony reklamami (…) Wnętrze nie było zbyt wygodne, siedzenia takie jak w transporterach wojskowych i plan miasta tez tej proweniencji, a z powodu upału smród plastiku roztaczał się tak gęsty, że można go było kroić nożem stołowym.”

 

       Wszystko jakby z drugiej lub nawet z trzeciej ręki, mocno zużyte. Nawet legenda boskiego Elvisa Presleya wydaje się mocno przereklamowana i pokryta farbką jedynie po wierzchu. Pozostały po niej tylko kiczowate pamiątki, sprzedawane licznie przyjeżdżającym turystom.

 

       Czy naprawdę tak wygląda Ameryka? Nie zapominajmy, że cała historia dzieje się kilkadziesiąt lat temu. Życie było inne niż dzisiaj, wolniejsze, mniej stechnicyzowane. Nie widzimy tu nowojorskich wysokościowców, Piątej Alei i eleganckich butików. To skromna, przaśna, jankeska prowincja. Zero romantyzmu. Spłukały go hektolitry alkoholu.

 

       Nie dziwi więc, że nasi bohaterowie czują się tu swojsko. Pochodzą przecież z miejsca, które niegdyś było amerykańską bazą wojskową, a z językiem i amerykańskimi stereotypami, colą i gumą do żucia zżyli się już przed laty. Po co więc było przemierzać tyle tysięcy kilometrów?

 

       Specyficzny urok języka, podbijający nastrój i przekaz powieści, wspaniale udźwignął Jacek Godek, tłumacz całej trylogii. Jemu zawdzięczamy, że możemy wczuć się w atmosferę panującą w dzielnicy baraków i w wariackiej rodzince Tomassonów i mamy szansę dać się porwać jej niesamowitym przygodom i pomysłom, na które nikt inny z pewnością by nie wpadł.

 

 

Komentarze

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial