Doris
-
Lechosław Herz, autor książki „Igrzec. Opowieści mocno osobiste” stał się dla mnie tegorocznym miłym zaskoczeniem. Po aktorze spodziewałam się po prostu opowieści o budowaniu ról scenicznych i filmowych, anegdotek zza kulis, ploteczek, czyli tego wszystkiego, czego mamy na rynku wydawniczym pod dostatkiem i co w żadnej mierze nie zaskakuje ani nie zachwyca. Jednak, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, książka w jednej chwili pochłonęła absolutnie całą moją uwagę. Lechosław Herz okazał się po prostu jednym z najlepszych i najbardziej interesujących gawędziarzy literackich.
Tom został podzielony na cztery części, nazwane od pór roku. Jest tu więc trochę zimowo, mroźnie i niebezpiecznie, ale też wiosennie, delikatnie i subtelnie, czy też letnio, a więc żarliwie i z pasją, w końcu zaś nostalgicznie, a nawet rozpaczliwie smutno, na jedną z wielu jesiennych nut. Pamiętajmy przy tym, że pory roku to także delikatne niuanse, ledwie zauważalne zmiany, jak przechodzenie przedzimia w śnieżną zawieruchę, przedwiośnia w „pierwiośnie i dopiero gdy zaczną kląskać słowiki i pojawią się dokuczliwe komary, wtedy dopiero nadejdzie wiosna prawdziwa”. Podobnie pozostałe pory roku występują w swoich licznych odsłonach i wariacjach. Taką też otrzymaliśmy książkę, skrzącą się różnorodnością, pełną zaskoczeń, za sprawą prawdziwego człowieka renesansu, potrafiącego wcielać się w mnóstwo postaci, igrca, wędrownika niezdolnego usiedzieć w jednym miejscu, ciekawego ludzi i świata.
„Tysiące wspomnień, myśli, żadnego konkretu, po prostu zwyczajne myśli, różne obrazy, postaci rodziców, wąsy mojego dziadka i dobroć na jego twarzy”. Rodzinnych obrazków, migawek z dzieciństwa, a także lat późniejszych, rzeczywiście jest tu sporo, ale ponieważ aktor jest przy tym erudytą i człowiekiem wielu zainteresowań, odnalazłam też to, co szczególnie cenię w literaturze wspomnieniowej – osobiste odniesienia do szeroko rozumianej kultury, do literatury, filmu, teatru i muzyki. Ciekawi mnie zwykle nie tylko gust autora, ale też jego sposób myślenia, wnioskowania, jak ocenia te dzieła, z którymi i ja obcowałam. Taka konfrontacja skutkuje często tym, że do jakiegoś utworu wracam i sprawdzam, czy może czegoś nie doceniłam, jak należy. Częściej jednak czerpię z takich opowieści inspirację. Wrażenia autora lubię porównać z własnymi, szukam punktów stycznych albo różnic. Chcę dowiedzieć się, co go kształtowało, co odcisnęło się na jego wrażliwości, ale także, z czym było mu wyraźnie nie po drodze, co go rozdrażniło, zniesmaczyło czy znudziło.
Gdy poznałam miłość Lechosława Herza do dzieł Gustawa Mahlera i Wiesława Myśliwskiego, poczułam, że jestem w domu. Mam przecież dokładnie tak samo. Każde zdanie Myśliwskiego zdaje mi się gotową ponadczasową mądrością, którą należałoby wyryć złotymi zgłoskami, a symfonie Mahlera zapadają mi w serce równie głęboko, czy to tragiczna VI, czy też cudna, bardzo emocjonalna V.
Autor pisze: Nie wiem, jak to się stało, że zakochałem się w muzyce operowej. Miłością pozornie irracjonalną, bez uzasadnienia”. I choć tego uwielbienia akurat nie podzielam, to szanuję go bardzo za wielość zainteresowań i szczerą, pełną radości chęć dzielenia się nimi. Herz płynnie przechodzi od górskich wędrówek w zacinającym deszczu do arii z kurantem, prześlizgując się jeszcze mimochodem przez irański film i kończąc zadumą nad rodzinnym albumem ze zdjęciami. A wszystko opowiedziane z kulturą, wyczuciem i elokwencją.
Wzruszyła mnie maleńka etiuda o Łodzi. W końcu to moje rodzinne miasto. Co z tego, że autor przedstawia nam Łódź sprzed ponad 60 lat. Tak naprawdę to miasto bardzo długo pozostawało niezmienione w swojej szaroburej proletariackości i rozkwitło dopiero niedawno, na co Herz zwrócił uwagę, odwiedzając je po wielu latach.
Jako wielki miłośnik przyrody, najbardziej tej nieskażonej cywilizacją, choć o taką obecnie coraz trudniej, właśnie ją uczynił autor prawdziwą i najważniejszą bohaterką książki. Doskonale zna temat, napisał sporo przewodników, prowadzi też bloga o Mazowszu. Natura pozwala mu się wyciszyć i odreagować wielkomiejski stres. Karmienie żubrów w Puszczy Białowieskiej, podpatrywanie jeleni i ściganie się z rudym lisem. Wyprawy nad Biebrzę, gdzie rozległe „łąki i turzycowiska, bagienne brzeziny, przepastne olsy, tajemnicze mszary, a wszystko to pełne dzikiego zwierza. (…) najzwyczajniej w świecie zostałem „biebrznięty”. Było to jego obcowanie z dookolną przyrodą bardzo skromne i bliskie, w namiociku, pod śpiworem, a nie w wygodnym pensjonacie czy hotelu. Tylko wtedy można naprawdę usłyszeć ciszę, a w niej tłuczenie się w piersiach własnego serca.
I jeszcze tak dobrze znana mi i podzielana miłość do Tatr, tatrzańskich krajobrazów i wędrówek. Wspomnieniom, naprawdę niezliczonych, wypraw w dziewicze rejony Polski towarzyszy niewesoła refleksja nad coraz większą komercjalizacją obcowania z przyrodą. Jak mamy usłyszeć śpiew ptaków, jak dostrzec ślady zwierząt, jak podziwiać widoki, gdy przed nami i za nami z zadyszką pędzą gromady turystów, spiesząc się, by „zaliczyć” jak najwięcej atrakcji. Coraz trudniej o spokój i skupienie.
Autor to człowiek, który nie usiedzi na miejscu, ciągle w ruchu, by jak najwięcej przeżyć, doznać, lecz nie w pośpiechu, nie byle jak, ale z pełną uwagą. Zjeździł Polskę i Europę. Był w Neapolu i Florencji, Rzymie i Moskwie, Samarkandzie i Afganistanie. Wędrował z plecakiem bezdrożami, wspinał się z hakami i liną, nie pominął też żadnej interesującej galerii, muzeum czy zabytku. W kompleksy wpędza mnie jego zdumiewająca, fotograficzna wręcz pamięć, która pozwoliła mu wiele lat później wrócić do przeszłości, jakby wydarzyła się zaledwie wczoraj i z równym przejęciem co przed laty zachwycić się obrośniętymi sitowiem brzegami Biebrzy, malarstwem Matisse`a, podążać śladami Van Gogha, w pogoni za jednym z mostów, jakie malował, czy wędrować po La Manchy z powieścią Cervantesa w dłoni. Można tylko podziwiać i zazdrościć, że autor nie roztrwonił w swoim życiu ani chwili, wszystkie wycisnął jak cytrynę, a każde przeżycie zapisywał skrzętnie na dysku własnej, niezawodnej pamięci, by móc po latach otworzyć ten skarbiec przed nami.