Doris
-
Współczesnego Chicago i dzisiaj Al Capone by się nie powstydził. Żyje tutaj jego duch i dorastają kolejne pokolenia następców. To miasto rządzone przez gangi. Najsilniejszy i najliczniejszy z nich, Gangster Disciples, to ponad 18 tysięcy osób. „Chicago stało się symbolem indywidualnej i społecznej degradacji”, zmaga się z plagą brutalnych przestępstw i gwałtownie rosnącym ubóstwem, co oczywiście pozostaje w ścisłym związku. Sprzyja temu również duże zróżnicowanie etniczne i przepaść ekonomiczna między społecznością białą, a kolorową. Ta ostatnia zamieszkuje głównie dzielnice zaniedbanych komunalnych blokowisk, będących w istocie rodzajem gett. Trudno się nie zdziwić widząc całe ogromne dzielnice nędzy w kraju dobrobytu. W tych zakazanych rejonach nawet większość kościołów „nie ma okien, a drzwi chroni zaciągana krata. Najwyraźniej nawet Bóg musi się tu zabezpieczać”. Alex Kotlovitz, zaangażowany społecznie dziennikarz, postanowił poświęcić kawałek swojego życia, by przyjrzeć się z bliska temu niepokojącemu zjawisku i przybliżyć je tym, który myślą i operują ogranymi schematami. Książkę swoją opatrzył podtytułem: Depesze z ulic Chicago. Pomysł zapożyczył chyba przy tym od jednego ze swoich bohaterów, dziennikarza przemierzającego co noc najbardziej niebezpieczne ulice Chicago i zamieszczającego w sieci krótkie, reporterskie relacje ze swoich wypadów. Jednak w przypadku Kotlovitza słowo „depesza” byłoby znacznym uproszczeniem i zawężeniem tego, co czytelnik rzeczywiście otrzymuje. Nie poprzestaje on bowiem na lakonicznej wzmiance, krótkim, suchym doniesieniu. Tak naprawdę dostajemy wspaniały, rasowy reportaż. Rzeczywiście, rejestruje on wydarzenia z trzech letnich miesięcy 2013 roku w chicagowskich dzielnicach wykluczenia. Ale ta rejestracja to zaledwie przyczynek do dalszych dociekań. Autor nie byłby sobą, gdyby nie spróbował dotrzeć do genezy zachowań, a później również ich dalekich konsekwencji. Do tego potrzeba znacznie więcej czasu i dużo więcej emocjonalnego zaangażowania.
Autor stara się poznać swoich rozmówców. Odwiedza ich w domach, więzieniach, ośrodkach resocjalizacji. Wędruje z nimi ulicami Chicago, starając się spojrzeć na nie ich oczami. Rozmawia też z rodzinami, bliskimi, przyjaciółmi zarówno ofiar, jaki sprawców. Często staje się swoistym zwornikiem między nimi, co jest swoistym rodzajem terapii, pozwala im przepracować emocjonalnie traumę, a niekiedy nawet wybaczyć. To ważne dla tych rodzin, że ktoś naprawdę uważnie ich słucha. Nie osądza, a próbuje zrozumieć. Bo zazwyczaj tych, którzy mieszkają „gdzie śmierć szepcze do ucha, droczy się z człowiekiem, tańczy wokół, nim rzuci się i porwie życie” nikt wysłuchać nie chce. Zza przeszklonych okien luksusowych rezydencji, spod markiz wykwintnych restauracji nie widać miejsc, gdzie „strzelaniny zdarzają się niczym ulewy w lecie”, wyjście z domu to jak gra w rosyjską ruletkę, a i w czterech ścianach nie jest bezpiecznie. Kule lecą z dachów i z okien budynków, często z karabinów maszynowych, rykoszetują, wybijają szyby, wpadają na balkony. Świadkami tej ogłuszającej przemocy są dzieci. Patrzą jak umierają ich bliscy. Jeden z rozmówców Alexa Kotlovitza, chłopiec jeszcze, widział wiele tego umierania. Tak wiele, że dzisiaj boi się zamykać oczy. Pod powiekami pojawia mu się zaraz koleżanka, która „leży w salonie na podłodze, a tkanka mózgowa wycieka jej z czaszki na warkoczyk”. Stał też tuż obok, gdy na ulicy wykrwawiał się jego brat, widział chłopca zastrzelonego w parku i dwóch martwych mężczyzn w samochodzie na ulicy. To wspomnienia tylko jednego małego chłopca. I nie ma tu miejsca na psychoterapię, nawet na rozmowę.
To codzienność. Tak się tu żyje. Są jeszcze matki i ojcowie opłakujący swoje dzieci, przechowujący w szufladach zakrwawione ubranie zdjęte z ciała, wchodzący na wciąż aktywną stronę facebookową dziecka, gdzie przyjaciele dodają kolejne wpisy, wspominają. To trochę tak, jakby jeszcze żyło. Mieszkańcy takich dzielnic widzieli i doznali w swoim życiu więcej niż można znieść. Przemoc wokół zmienia człowieka. Może on albo wziąć w niej udział i czerpać z niej poczucie wartości oraz adrenalinę życia na krawędzi, licząc się z konsekwencjami, albo wpaść w depresję lękową i bezsilnie osunąć się w chorobę. Może też zasłonić się tarczą obojętności, podwyższyć swój próg wrażliwości i wdziać grubą skórę. Żaden z tych sposobów nie jest dobry, nie rozwiązuje problemu. Ale autor spotkał i takich, którzy postanowili pomagać innym i w tym znaleźli sens życia. Czyżby ci ludzie, zamknięci w bastionach segregacji, bo przecież ”pieski trzeba trzymać z pieskami, a kotki z kotkami” byli skazani na swój nędzny los? Widzą przepaść nie do przeskoczenia, jaka dzieli ich od błyszczących wieżowców centrum. I poddają się, mówiąc z rezygnacją „Kiedy my już dawno umrzemy, dalej będzie przemoc”. Kotlovitz szuka promyka nadziei. Rozmawia z nielicznymi społecznikami, tymi Judymami ulicy. Nielicznymi, którym naprawdę zależy na poprawie życia młodzieży z gett Chicago: z pracownikami socjalnymi, dziennikarzem – dokumentalistą, adopcyjnym ojcem. Wysłuchuje licznych relacji o nielegalnych, a wręcz zbrodniczych działaniach policji, które nie zostały należycie zbadane i osądzone. Odwiedza Marcy House – ośrodek dla trudnej młodzieży oraz ośrodek dla osób opuszczających więzienie. Sprawiają przygnębiające wrażenie: „Budynki i ludzie wydają się zmęczeni”. Rozmawia o nowych metodach radzenia sobie ze stresem pourazowym, zapożyczonych z wojska. Kontakty dzieci ulicy z weteranami wojennymi to całkiem skuteczny rodzaj terapii. Jedni i drudzy przeżyli szok, wiedzą dobrze, że „Takie coś zostaje w tobie (…) Pogrywa z tobą”. Mogą więc nieść sobie nawzajem pocieszenie i wsparcie.
Autor ma duży dar opowiadania historii. Jest też znakomitym i uważnym obserwatorem. Potrafi ujrzeć w swoich rozmówcach duszę i do niej dotrzeć. Zauważa drobne gesty, ledwie uchwytne skrzywienie ust, zmrużenie powiek. To wszystko, co jest często ważniejsze od słów. Co za tymi słowami się skrywa. I nie tylko obserwuje, ale też wyciąga wnioski, łączy fakty. Scala wypowiedzi różnych świadków wydarzeń, aby mieć pełen jego obraz. Tworzy ciekawe portrety psychologiczne, nigdy jednowymiarowe. Człowiek to przecież kompilacja blasków i cieni, wiele płaszczyzn, niektóre tak ukryte, że nawet jego samego zadziwiają.
Chmurna opowieść Kotlovitza o mieście wiatrów wpisuje się w szerszy nurt opowieści o współczesnych Stanach Zjednoczonych, jakie ukazały się ostatnio. To historie odkłamujące dotychczasową mitologię, zrywające z „kinem familijnym”, dalekie od cukrowania. Zarówno „Elegia dla bidoków” J.D. Vance, jak „Nomadland” Jessiki Bruder, i w końcu „Amerykańskie lato” to Ameryka kontrastów, gdzie wykluczeni i pozbawieni perspektyw po kryzysie 2008 roku nie stanowią już mniejszości i niekoniecznie muszą być kolorowi, by mieszkać w dzielnicach gettach. Odzew, jaki obserwujemy u czytelników, widzów, dziennikarzy, daje tym ludziom nadzieję, bo „Człowiek zawsze ma nadzieję. Bez niej nie ma nic. Jest wówczas tak blisko śmierci, że bliżej może być tylko wtedy, gdy umrze”.