Agnesto
-
Mało jest książek, które lokują się w umyśle na lata, na zawsze. Mało jest tych, których tekst strona po stronie odciska się w mózgu, niemalże kopytem, bądź raciczką. Słowo po słowie. I chyba dlatego, te którym się to przydarza, są perłami – w stajni. Stoi przy żłobie, czasem przy poidle, a najczęściej to na pastwisku w swoim ulubionym, zarezerwowanym wręcz miejscu, do którego nikt inny nie ma dostępu. Krowy też mają swoje reguły i owego niepisanego kodeksu należy przestrzegać. Są bowiem elity podpłotowe, są wiecznie z tyłu damy z ociężałymi wymionami i gabarytami w ogóle – zawsze ostatnie, są i bardziej inteligentne od reszty, inne nader ciekawskie wszędzie pchają pysk, i są też frywolne i naiwne aż do uboju. Każda jednak ma swój charakterek, ale i ODRĘBNĄ osobowość. Bo każda jest na swój sposób wyjątkowa i kochana przez dziadka Rycha. To bowiem jego stado. Jest Basia i Ruda i jest byk Hektor, potem są cielątka – także z imionami, a i inne buhaje i nowe nabytki krów. Dziadek to niemalże ich ojciec. Inne hodowle świń czy owiec prowadzą inni gospodarze we wsi i nikt nie wchodzi sobie w paradę. Mówiąc dosłownie – nikt drugiemu w siano nie włazi. A każdy robi tak, by wioskowe plotki z udziałem jego trzody dobrze mówiły i o nim samym. Bo, jakie zwierzęta, taki pan i vice versa. Nigdy inaczej. Jest wzajemne poszanowanie, ciepło i czysta obora, to jest i potomstwo. A skoro rodzą się małe, to jest zbyt i dopływ gotówki – i tak to się kręci. A przypatrując się krowom dostrzegamy coś, co tylko taki ekspert, jak autor „Ludzi i krów” mógł nam unaocznić – krowy są czasem dumne, jak królowe, czasem rozwydrzone, jak dzieci, innym razem ambiwalentne, jakby wstały lewą racicą. To stado bierze w karby Ignaś, wnuk dziadka Rycha. Uczył i nauczył łaciate pisać, czytać, a nawet liczyć. Damy racicami zaczęły wypisywać słowa, słowa najbardziej im potrzebne, jak choćby SIANO, a i liczyć umiały, co nie jednego wprawiało w osłupienie. Lecz swoich zdolności nie prezentowały na zawołanie. Według mnie, bywały nieśmiałe, co Ignasia stawiało w złym świetle stajennej żarówki, a dopiero w biegiem lat ujrzało błysk fleszy i zyskało światowy rozgłos.
Życie na wsi. Życie, które spaceruje krokiem kopytnych w bardzo dziwnych kierunkach, nie zawsze ku pastwisku.
„Ludzie i krowy” to wyjątkowa, niepowtarzalna książka. Dla mnie idealna, jedyna, na całe życie. Wybitna. Krowy – krowami, owce – owcami, ale dodajmy do tego treść i ludzi, a otrzymamy powieść – PERŁĘ. Część mnie dorastała na wsi, część mojej nostalgii ma także tam swoje korzenie. Dlatego rozmarzyłam się podczas lektury. Marzę o wyganianiu krów na polanę, o zapachach dochodzących z wiejskiej kuchni, marzę o zimnej oranżadzie ze sklepu przy drodze, którego stale pilnują wioskowi piwosze. Tu wszystko ma swoją muzykę, nastrój, klimat. W „Ludziach...” zaskoczeniem okazuje się być (pseudo) biznesmen i (co wprawi w konsternację i zdumienie) krowy. Jednak nic z treści nie zdradzę, nie wydam mieszkańców, a ich słabości i winy zachowam w tajemnicy. Nawet krówki dziadka Rycha, które uważam za „w czepku urodzone” będę skrzętnie chronić. One jednak, jak każdy wie, zawsze spadają na cztery raciczki acz pomysły i ich skutki to temat rzeka o niekończącym się nurcie...
Jestem pełna zachwytu, co do osoby pana Andrzeja, autora. Za pomysł, za bogactwo słów, za pióro. Zabrał mnie w baśniową wręcz wiejską codzienność, gdzie pachnie siano, śmierdzi obornik, a najlepsze co może spotkać człowieka po całym dniu pracy w polu, to gorąca jajecznica podsmażona z cebulką i boczkiem.
„Ludzie i krowy”...
Tytuł, który piszą raciczki krów wszelakich odmian.
Tytuł, który udeptał sobie miejsce w mojej prywatnej biblioteczce. Na zawsze. Za co autorowi dziękuję w języku łaciatych „Muuu... muuu...”