Don Centauro
-
Huk wybuchających bomb, warkot silników samolotów i syreny alarmowe – pierwszego września roku 1939-go te odgłosy obudziły zaskoczonych Polaków. I choć naród, karmiony propagandowymi mediami, a nawet spora część osób rządzących była pewna, że wkrótce nasi sojusznicy ruszą na nazistowskie Niemcy z drugiej strony i szybko zakończą konflikt, to jednak co bardziej obeznani z sytuacją nie mieli złudzeń. Nie dość, że Anglicy i Francuzi ograniczyli się tylko do buńczucznego pokrzykiwania, to jeszcze kilkanaście dni później Polska otrzymała klasyczny coup de grace ze strony wschodniego sąsiada. Nieco ponad miesiąc po rozpoczęciu działań wojennych, państwo polskie poległo.
Ale już w chwili rozpoczęcia wojny niektórzy myśleli, jak tę Polskę odbudować. I – przede wszystkim – za co. Co prawda nasz kraj posiadał 80 ton złota, ale nie dość, że sztabki i monety znajdowały się w różnych skarbcach w Polsce to jeszcze, ze względu na intensyfikację działań wojennych, złożenie go do kupy i umieszczenie go w jednym miejscu wydawało się niemożliwe. Grupa bankierów pod przywództwem Adama Koca początkowo planowała dowieźć skarb tylko do granicy z Rumunią. I choć zdawali sobie sprawę, iż nie dość, że dysponują przestarzałymi transporterami to jeszcze jest ich za mało, nie dość, że poruszają się niemal po omacku to polują na nich naziści, pragnący położyć łapę na polskim złocie, a wkrótce na ten sam pomysł wpadną sowieci, to jednak wyruszyli w drogę.
Historia wywozu polskiego złota jednak na tym się nie kończy. Ona tak naprawdę tym epizodem nawet się jeszcze nie zaczyna. Historia ta jest tak nieprawdopodobna, iż gdyby ktoś to wymyślił i przedstawił wydawcy jako pomysł na sensacyjną powieść zostałby wyśmiany. Bo jakim cudem 80 ton polskiego złota, jadącego do granicy z Rumunią kilkanaście miesięcy później odnajduje się w pustynnym sercu Afryki, 800 kilometrów od Dakaru? A Po drodze do tego miejsca zwiedza Rumunię, Liban i wspomniany Dakar?
Agnieszka Lewandowska-Kąkol zrobiła kawał naprawdę dobrej rzetelnej roboty. Z jednej strony mamy tu do czynienia z książka historyczną, w której każde opisane zdarzenie ma pokrycie w dokumentach. Z drugiej jednak jest to, jak sama autorka przyznaje, książka lekko fabularyzowana. Dzięki temu osiągnęła ona efekt najlepszy z możliwych, dawno bowiem nie czytałem powieści historycznej z taką pasją. I choć przedstawioną w niej historię znałem wcześniej, to jednak z przyjemnością pozwoliłem się zabrać w tę niezwykłą podróż przez cztery kontynenty wraz z polskimi bankierami i osłoną konwoju.
Cztery kontynenty... Przecież to nie miało prawa się udać. Paradoksalnie największe napięcie towarzyszyło pierwszym stronom książki, w chwili, gdy złoty kruszec przebywał jeszcze na terenie Polski. Może dlatego, że cennych sztabek nie chroniło kompletnie nic a Niemcy deptali konwojowi po piętach? Później, choć polskie złoto zwiedzało kolejne kraje, nasze (i sojusznicze) służby dyplomatyczne dbały o to, by nie wpadło one w obce ręce. Ale można odnieść wrażenie, że samo dowiezienie go do granicy bez utraty choćby sztabki to był majstersztyk.
Rozgrywki dyplomatyczne, procesy sądowe na najwyższym szczeblu i międzykontynentalne transporty złota – emocji starczyłoby na kilka sensacyjnych powieści. I tylko żal, że cała ta eskapada nie skończyła się happy endem. Choć nie jest to też zakończenie złe, polskie złoto częściowo spełniło swą rolę, jaką mu od początku przypisywano. Niestety, sojusznicy nie pomogli nam nie tylko militarnie, ale również gospodarczo, co jest zresztą zrozumiałe patrząc na podział politycznych wpływów po zakończeniu wojny. Pomogli za to ci, którzy od pierwszych dni wojennej zawieruchy dbali o najcenniejszy narodowy skarb, kosztem wielu wyrzeczeń. Oni dotrzymali słowa.