Scarlett
-
Dystans do siebie to ważna rzecz w życiu każdej wege-feministki. Czasem trzeba zacisnąć zęby i pokazać wszystkim wszem i wobec, że MAM DO SIEBIE DYSTANS. Książka „Lemingi 2.0 – Schodzimy do podziemia” dała mi okazję do udowodnienia tej tezy. Wrzuciłam zdjęcie z tą powieścią na facebook'a, na instagram, na snapchat i inne portale społecznościowe, tak by nikomu nie umknęło, że jestem waginoosobą z WIELKIM dystansem. Gdy już nikt nie miał wątpliwości, że tak właśnie jest mogłam przystąpić do czytania. Ale jak czytać, gdy do najbliższego starbunia mam 7 kilometrów, a tak w ogóle to tl;dr.
No dobra, koniec manifestu pod tytułem „mam do siebie dystans”. Teraz już nikt mi nie zarzuci, że jestem stronnicza przy okazji recenzowania tej publikacji. Ale, jednak komuś mógłby pozostać niesmak i wątpliwości, czy aby na pewno żadna opozycja nie zasponsorowała mi roweru w zamian za negatywną recenzję... Więc nie zrównam „Lemingów 2.0” z błotem. Tym bardziej, że władza mi nie sprzyja, ktoś mógłby zapukać do moich drzwi niezadowolony z takiej opinii. Nie o 6 rano, tylko w południe, bądź nawet popołudniu. Dlaczego? Bo dobra zmiana zmieniła agentom godziny pracy i już biedacy nie muszą maltretować ludzi we wczesnych godzinach porannych, tylko jak każdy normalny człowiek, mają pracę w zwykłych godzinach pracy.
Chciałabym powiedzieć coś negatywnego o tej książce, ale się boję. My lemingi musieliśmy zejść do podziemia. Dlatego też, by być uczciwą z czytelnikami, muszę ustalić kod (hehehehe, KOD), którym będę się porozumiewała. Otóż, gdy będę mówiła, że coś jest dobre, to znaczy że coś jest złe. Gdy napiszę, że publikacja posiada zalety to ma wady. A jeśli napiszę o nielicznych wadach, to wówczas chodzi o nieliczne zalety. Załapaliście osoboczytelnicy? Ja też nie. Żarty na bok.
„Lemingi 2.0. Schodzimy do podziemia” są umiarkowanie zabawne. Łatwo weszłam w system osobohummusów itp. Może dlatego że już wcześniej obserwowałam fanpage „Młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków” i niejednokrotnie chichoczę, gdy czytam ich posty.
Posty to jedno, a literatura to drugie. Napisanie całej książki takim językiem to wyzwanie. A przeczytanie jej jest wyzwaniem dla czytelnika. Żarty się zapętlają, powtarzają, a powtarzane żarty przestają być śmieszne (no chyba że Tu – Polew – nieustająco zabawne). Kolejny żart o wege, o starbuniu, o tym że kawa za mało hipsterska, nudne to. Szczególnie, gdy jest się w środku i zna się realia i wie się, że pracując w call center na umowie zlecenie za 1200 brutto, ostatnie na co ma się pieniądze to markowe dyniowe caffe late, a o mleku roślinnym to można pomarzyć i polizać przez szybkę. Satyra udana, ale trafia w nie tę grupę co potrzeba.
Publikacja jest świetnie wydana. Co lepsze cytaty czytałam osobopartnerowi, który długo zaśmiewał się na przykład z „soi z wolnego wybiegu”. Ale, co za dużo to nie zdrowo. Zabawne posty w Internecie tak. Pełnowymiarowa książka – nie. Publikacja nie zawiera rażących błędów, jest bardzo dobrze poprawiona – ukłony dla Pani Terlikowskiej.
Tak to bywa, że coś co jest idealne w przestrzeni wirtualnej, nie sprawdza się w realnym życiu. Tak jest tym razem.