Maruseru
-
Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta to książka, która mnie zachwyciła. Poruszyła mną, chociaż rzadko któremu autorowi udaje się trafić w moje wyczulone na autentyzm zmysły. Co się na to złożyło? Tak naprawdę w zasadzie wszystko i nie boję się stwierdzić, że jest to chyba najlepsza książka jaką czytałem ostatnimi czasy. David Mitchell, autor „Tysiąca jesieni..." to postać niezwykła. Zadebiutował powieścią: Atlas chmur, którą zadziwił czytelników na całym świecie, w tym także mnie. Już wtedy dostrzegłem jego niezwykłą umiejętność kreacji świata przedstawionego. Bałem się natomiast, że po tak dobrym debiucie, kolejna książka może okazać się już nieco słabsza. Na szczęście Mitchell potwierdził tylko, iż jego warsztat pisarski jest wciąż dobry i to obecnie on, jako jeden z niewielu wyznacza poziom światowy. Skąd ów autentyzm, o którym napominam słowami wstępu? Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na to, że chociaż książka Mitchella to fikcja literacka, to jednak ociera się o historyzm, który jest jakoby fundamentem całej powieści. W 1799 roku Holenderska Kompania Handlowa przybywa do wyspy Dejima, by móc rozpocząć wzmożony handel z Japonią. Głównego bohatera, tytułowego Jacoba de Zoeta czekać ma świetlana przyszłość. Problem w tym, że ani on, ani jego współtowarzysze nie wiedzą, iż los lubi płatać figle, a podróż do Japonii okaże się czymś więcej niż niewinną ekspedycją handlową. Autor w sposób mistrzowski stworzył obraz XVIII-wiecznej Japonii. Kraju zamkniętego, trudnego, o systemie państwowym wzbudzającym liczne uczucia, od zadziwienia po przerażenie. Trudno jest wyznaczyć główny wątek fabularny, dzięki czemu stale odnosimy wrażenie, że świat wykreowany przez Mitchella jest spójny. Akcja rozgrywa się na wiele płaszczyznach, co jednak nie burzy naszego oglądu, a raczej pomaga w zrozumieniu pewnych prawideł rządzących ówczesnym światem. Dzięki zderzeniu dwóch odmiennych sobie kultur, autor stworzył „tygiel" w którym każdy czytelnik znajdzie coś wyłącznie swojego. Postaci tworzą kolejno indywidualności, nawet te epizodyczne niejednokrotnie zadziwiają swoją barwnością. Poza treścią, należałoby zwrócić szczególną uwagę także na język, który moim zdaniem chociaż trudny, finezyjny, to niezwykle absorbujący. Liczne opisy zdają się być dopracowane do perfekcji, co umila wgłębianie się w trudne wizerunki postaci i motywy. Są jednak dwie strony medalu. Dla mnie wysublimowany język narracji dowodzi kunsztu Mitchella. Natomiast dla wielu innych czytelników, może okazać się on momentami zbyt naturalistyczny i dosadny. Wydaje mi się, że do lektury tej książki należy podejść z dużą dozą cierpliwości. Jest ona trudna, ale warta wysiłku. Grzechem byłoby nie wspomnieć o formie graficznej. Okładka jest cudowna, sensualna, wykwintna. Wielką radością jest móc posiadać taką książkę w swojej domowej biblioteczce. Co więcej... dla tych, którzy sięgną po tę pozycję: wiedzcie, że znajdziecie jej wyjaśnienie po przeczytaniu dzieła Mitchella. Poza okładką, także na stronicach książki znajdziemy kilkanaście rysunków. Nie wiem na ile miały stanowić one walor estetyczny tej pozycji, a na ile miały być graficzną realizacją pewnych motywów, czy zajść, które po samym odczytaniu mogłyby być przez potencjalnego czytelnika po prostu niezrozumiałe. Nie wydaje mi się jednak, aby Mitchell był na tyle próżny by sądzić, że nikt prócz niego samego nie jest w stanie zrozumieć tej książki i obstawiam jednak za tym, że grafika ma po prostu umilić nam lekturę. Tym bardziej, że rysunki są naprawdę przepiękne i ani na moment nie zmąciły mojego pierwotnego wyobrażenia. Podsumowując, Mitchell napisał książkę, które zachwyca bogactwem postaci, miejsc, wydarzeń. Kusi kolorami, które stale się mienią. Serdecznie polecam!