Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

K2-5

Sunday, 11 February 2024 16:48

Zakrzywiony Czas W Krems

Doris

       Pięć krótkich opowiadań otwiera przed nami ogromną przestrzeń do refleksji o życiu, o czasie, o spełnionych pragnieniach, które, gdy już spełnione, okazują się wcale nie takie ważne, jak myśleliśmy, o tym wszystkim, co mogło się wydarzyć, ale przegapiliśmy właściwy moment, może po to, by mogło wydarzyć się coś zupełnie innego. Bohaterowie każdego z nich to ludzie starsi, którzy dokonują podsumowania własnego życia, powracając, pamięcią, a niekiedy i fizycznie, w miejsca im znane, by ujrzeć siebie sprzed lat, potowarzyszyć temu powidokowi, zawiesić na moment bieg czasu, przeżyć coś jeszcze raz, być może nawet dokonać pewnej wolty, by dodać jeszcze jakiś rozdział do niemal ukończonej historii.

 

       Biznesmen, założyciel i prezes dużej firmy, zamożny, z pozycją „Nie potrafiłby powiedzieć dokładnie kiedy, wiedział jednak, że przestał odczuwać potrzebę wydawania poleceń, zwyciężania”, za to myśli jego wędrują coraz częściej do czasów, gdy szedł, dokąd chciał, podejmując się prac, które przynosiły mu zadowolenie, lecz nie stanowiły balastu, a „świat był piękny i wielki”. Daje więc sobie jeszcze jedną szansę, by być szczęśliwym. Pozostali bohaterowie także stają twarzą w twarz ze swoją młodszą wersją, przed którą jeszcze wszystko możliwe: miłość, kariera, podróże… To tak, jakby mogli spojrzeć z góry na panoramę swego całego bycia tu, na ziemi, jakby mogli powtórnie przeanalizować pewne jego fragmenty, ostatecznie się z nimi pożegnać bądź jeszcze ostatni raz nacieszyć.

 

       Faktycznie, czas jakby się zakrzywia, przybiera postać koła, bez początku i bez końca. Jesteśmy znów na Morawach, w Pradze, w Biłgoraju, przemierzamy ulice dzieciństwa, unosimy się w krajobrazach młodości, o których dawno nie myśleliśmy. Jeszcze nie zdecydowaliśmy się na emigrację, jeszcze nie wybuchła wojna, jeszcze żyje matka, która za chwilę już „nie wiadomo gdzie. Garstka popiołu w Zagładzie”. Jednocześnie zaś opływa nas specyficzne tchnienie morskiego powietrza i razi w oczy intensywny błękit Adriatyku, wyłaniający się z końca uliczek Triestu. To Claudio Magris, więc motyw wody, jej szum i koloryt musi być obecny w opowieści, to nieodłączny symbol płynącego czasu, jak ta woda, nieprzerwanego. Jest nostalgia. Ona z reguły zabarwia dobre wspomnienia. Nie ma w niej jednak smutku, rozpaczy w obliczu zbliżającego się kresu, użalania się nad niemocą starości.

 

       Wieczność i chwila nie są tu sobie przeciwstawiane. Jedna zawiera się w drugiej. My, jako jednostki, także stanowimy cząstki wieczności. W nas żyli nasi przodkowie, a my przetrwamy w naszych dzieciach i wnukach. I tak przez wieki. To istota ciągłości. „Triest wcześniej austriacki stał się włoski, w 1989 roku upadł mur berliński, Wielki Wybuch nastąpił podobno czternaście miliardów lat temu. Ale rok to tyle, ile potrzebuje Ziemia, by obrócić się wokół Słońca, dzień zaś, by obrócić się wokół siebie samej. Kiedy jednak nie było ani Ziemi ani Słońca, co znaczyły lata i dni, co mogło zaistnieć, wydarzyć się w ciągu tych wszystkich lat, których nie było?” A może wszystko to „Nieskończona teraźniejszość”? Przewija się powoli i przemija, by zrobić miejsce następnym, które też przeminą i następnym, które też…

 

       Powrotom w minione myślą czy też obrazem, jak podczas kręcenia filmu w jednym z opowiadań, towarzyszy spokój pogodzenia się ze światem, uwolnienie od ciężaru emocji poprzez pełną akceptację siebie wtedy i siebie teraz, jako czegoś oczywistego. To mądrość wieku i doświadczenia, a także wielka pogoda ducha i podziękowanie, że dane nam było uczestniczyć we fragmencie wiecznotrwałości. Każdy etap życia jest ważny i potrzebny, z każdego czerpiemy coś istotnego. Ważne, że jesteśmy uczestnikami odwiecznego procesu stawania się, dziania, przekształcania. Zarówno mu podlegamy, jak i stajemy się jego sprawcami. Nasze „być” jest determinowane przez niezależne od nas czynniki, w jakimś jednak zakresie mamy władzę i energię, by dołożyć własną cząstkę do tego procesu i wpłynąć nań. Na wszystko zaś spogląda z pradawną mądrością stary Adriatyk i mury Triestu, które trudno zadziwić.

 

       Starość to wypełnienie pewnej drogi, zakończenie misji, którą dalej kontynuować będą inni. Claudio Magris nasycił swoje opowieści odpowiednią dozą filozoficznej zadumy, a także elementami autobiograficznymi, przynajmniej takie odnosimy wrażenie. Z tekstu przebija harmonia, wyciszenie i poczucie spełnienia, wyrażone w pełnych zadumanego liryzmu słowach. To piękna pochwała świata, życia i człowieka.

 

Thursday, 08 February 2024 22:51

Casus Brema

Doris

„Co przez to rozumiesz: wysunąć szufladę jednego jedynego dnia?”

 

       Oto opowieść pisana obrazami, oglądamy je niczym w fotoplastykonie, jeden po drugim, za każdym razem nieco zmieniając perspektywę. To fotografie w ramach. Ramy wciąż te same, ale ich zawartość różni się w zależności od oglądającego, od jego nastroju i od kilku jeszcze zmiennych. Ta sama Brema może być zarazem Bremą zupełnie inną. W naszej historii każdy z obrazów dotyczy w jakiś sposób rodziny Bazarovów, albo bezpośrednio, albo też poprzez luźne związki dane miejsca wpłynęły jakoś na jej koleje losu.

 

       Główny bohater, Ivan Bazarov, posiada niezwykły talent – patrząc na fotografię potrafi jakby w nią wniknąć., nadać jej trójwymiar i głębię. Zobaczyć więcej, a nawet uchwycić ciche dźwięki. Słuch absolutny po ojcu czy wyobraźnia? A może po prostu lęk przed byciem tu i teraz każe mu szukać innych miejsc i rzeczywistości, które mógłby wypełniać i zamieszkiwać, póki mu się nie znudzi i nie poniesie go dalej, w kolejne rejony. Myślcie co chcecie, ale dar to cudowny, pozwalający na bezkarne przekraczanie portali do nieznanych światów. Fotografia ożywa, można bez trudu dostrzec drobne gesty uwidocznionych na niej postaci. Ktoś tłumi uśmiech, który jeszcze przed chwilą rozjaśniał jego twarz, ktoś inny próbuje chyłkiem wymknąć się z kadru, ale nie zdążył, widać jeszcze część sylwetki, słychać szepty i pochrząkiwania oraz brzęczenie tramwaju wtaczającego się powoli na przystanek. Ivan zapuszcza się w boczne uliczki, chwilę spaceruje, obserwuje. Czyżby to był sen, z którego się otrząśnie, czy też dar „trzeciego oka’?

 

       Każdy z nas żyje w określonym kadrze, z początku wąskim, ubogim, nie zdajemy sobie sprawy, ile jest innych możliwości, dokąd można się udać. Później odważamy się to zmienić, przeskoczyć w inną panoramę, czasami ciekawszą, niekiedy kompletnie odmienną, egzotyczną. Jednak to, co było, te klisze w nas zostają, zapisane składają się na mozaikę naszego życia. Patrzymy później, wspominamy, i tak „Geografia kto wie który już raz staje się historią” w tej płaszczyźnie naszej, osobistej, i w wymiarze ogólnym, bardzo szerokim. „Tutaj, na północy, właściwie byłym południu, które stanie się wschodem, aby może kiedyś być najbardziej zachodnią częścią jakiejś nowej przestrzeni.” Od czasu do czasu robimy w pamięci, tej naszej szufladzie osobliwości, przegląd, przewijamy przeszłość w kalejdoskopie powidoków…możemy żyć jednocześnie tu i teraz, a jednak także trochę tam i wtedy…

 

       W taki właśnie sposób poznajemy historię rodziny Bazarovów, związaną z historią kilku rejonów, począwszy od Rosji, skończywszy na Bałkanach. Mieszają się nam tutaj fakty i fakciki, prawda z wyobrażeniem, iluzją, mglistą możliwością. Samych prawd też jest co najmniej kilka, ta moja, ta twoja i ta wykoślawiona upływem czasu, skonfabulowana. Wędrujemy za Ivanem korytarzami zabudowanymi wspomnieniami przodków, on zaś dekoruje je jeszcze detalami zaczerpniętymi z własnej wyobraźni i dźwiękami wydobytymi z dalekiej przeszłości za pomocą absolutnego słuchu. Jest tu miejsce i na śmierć ponad setki mieszkańców wioski matki Ivana w ogniu roznieconym przez wroga i na podróż dziadka Vladimira pociągiem przez Rosję, potem zaś „statkiem towarowym w kierunku Istambułu. Podróż lądem, po przepłynięciu Morza Czarnego, trwała trochę dłużej. Pełnych trzech lat trzeba było, by rodzina Bazarovów wreszcie zarzuciła kotwicę w Belgradzie, zakreśliwszy niezwykły łuk, od Aten, przez Sofię, Bukareszt, Pragę i Nowy Sad.”

 

       Ale jest jeszcze plac, na którym można pobudować te przestrzenie, które nie stały się, a przecież mogły, częścią rodzinnej historii. Dla Ivana takim miejscem jest Berlin, ożywający na fotografiach przechowywanych „w kartonowym pudelku po marienbadzkich andrutach.” To pokłosie opowieści dziadka, które zapamiętał i przewijał sobie w myślach w te i z powrotem, uzupełniając i dopowiadając historię ojca, Igora, którego nie zdążył poznać. Tak próbuje zawrzeć z nim bliższą znajomość w te kołysane migawkami przeszłości bezsenne noce.

 

       Płyniemy przez tę prozę łagodnie bujając się delikatnie na fali oddechu Ivana, przyspieszającego w momentach, gdy obraz generowany w umyśle wywołuje w nim silniejsze emocje. Jeden slajd przechodzi płynnie w kolejny, wizualnie wysmakowany, dopieszczony. To taka trochę zaczarowana gawęda, opowiadana przyciszonym głosem w sennym już nastroju wieczoru, a trochę jak podczas seansu filmowego, gdy taśma zużyta już od częstego oglądania przewija się z lekkim terkotem przed naszymi oczami. Mam na myśli ów nastrój intymnej wspólnoty, łączący ludzi podglądających czyjeś życie w ciszy, w skupieniu, chłonąc jego tajemnice.

 

       Autor podkreśla rolę przypadku w życiu człowieka. Przypadku, który może skierować nasze losy w jednej chwili na inne tory, przestawiając zwrotnice, chociaż nikt tego nie zaplanował. Tak było z małżeństwem Olivery Javanović, z przyjazdem do Belgradu jej przyszłego nauczyciela i męża Pavla, a potem z jego wyjściem na targ, z którego już nie powrócił. Takie nieoczekiwane zamieszanie przydarza się nam wszystkim, czasem wychodzi nam to na dobre, innym razem nie bardzo. Czytając o tym u Velikića, zagłębiamy się od razu we własne wspomnienia, analizując momenty zwrotne, nieprzewidziane salta losu. W każdej opowieści (a więc również i w życiu) „ na niewidocznych marginesach leżą rozsypane możliwe rozdziały jakiejś innej opowieści. Na zawsze pozostaną nieznane cele, do jakich dowiozłyby nas tramwaje Emila Kohota na peryferiach miast, w których żył, i drogi bezimiennych ludzi zatrzymanych w ruchu na widokówkach z kolekcji Vladimira Bazarova (…)”. Niekiedy zaś nasze życie to głównie owe wymarzone, wyobrażone sceny, którymi wypełniamy pustkę, a z czasem uznajemy za jedyne prawdziwe.

 

       Dość skomplikowana jest ta opowieść, ponieważ brodzimy tu w całej mnogości punktów widzenia, czasów i miejsc. Przeszłość, ta, która była i ta, która tylko mogłaby zaistnieć, teraźniejszość, przyszłość, która może się wydarzyć. Od jednej rodziny wątki biegną do kolejnych osób, i tak wszystko wiąże się w jeden ciąg zdarzeń. , jeden z wielu możliwych w tym świecie, świecie miliardów historii i ich alternatywnych wersji. Jest w tym nuta liryzmu, takiego pierwotnego zadziwienia bogactwem, jakie oferuje życie. I ona właśnie przykuwa do kart książki, uruchamia w nas łaknienie obejrzenia wszystkich możliwych wariantów nas i czasem zamiany tego, co nieudane na inne, wyimaginowane, oczekiwane. Żyjemy bowiem zarówno naprawdę, jak i w naszym wnętrzu, które jest bardzo pojemne, w pamięci, która bywa zawodna i wybiórcza, a także w przedmiotach, jakie po nas zostają i zapładniają wyobraźnię innych. I to jest w porządku, to jest dobre, ponieważ sprawia, że świat się nie kończy… Świat jest pocięty siatką obrazów, stanowiskami archeologicznymi, a te odkrywają się przed ludźmi wrażliwymi.”

 

Wednesday, 07 February 2024 00:02

Bob Albo Mężczyzna Na Łodzi

Doris

„Oto opowieść o rybie, która nie ma końca.

To jest opowieść o Bobie.

Pamiętasz jego ręce.

Jego kłykcie są rzekami.

Skóra jego rąk, pokryta rybimi łuskami, wygląda tak,

jakby ręce zostały zanurzone w gwiazdach.”

 

       To fragment prozy Petera Markusa, tekstu, który rezonuje we mnie już jakiś czas, tkwi w głowie, towarzysząc codziennym czynnościom, każe odczytywać się linearnie i wspak, recytować i odtwarzać, bym niczym śledczy mogła odkrywać wciąż nowe tropy i nimi podążać. Bez końca. Zaskakujące, sprzeczne, dziwaczne, wzniosłe i całkiem przyziemne, intertekstualne i bardzo życiowe, uogólnione i detaliczne.

 

       Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim potraktowaniem zdania. Zaczynamy od słowa. Bob. Rzeka. Jezioro. Łódź. Ryba. Ojciec. Syn. Księżyc. Gwiazdy. Wędka. To pojęcia kluczowe. I one też powtarzają się stale, ich periodyczność jest zamierzona. Za każdym razem dobudowany zostaje dodatkowy kontekst, słowo zyskuje więc szersze lub całkiem nowe znaczenie.

 

       Kim więc jest Bob – spytamy. Jest ojcem, który nie wie, że ma syna. Jest też synem, który, niewidziany, żyje w cieniu ojca. Jest rzeką. Jest rybakiem na rzece istniejącym po to, by łowić. Jest Bobem, który szepcze do ryb, a one same wskakują mu do łodzi, która staje się wówczas „konstelacją ryb”. Boba nie obowiązują limity połowów. Nigdy nie wiesz, czy Bob cię słucha, bardzo rzadko cokolwiek odpowiada. Niełatwo uzyskać od niego informację, jak sami mamy łowić.

 

„Chciałbym móc powiedzieć: - Bob.

Chciałbym powiedzieć: - Ojcze.

Naucz mnie łowić ryby.”

 

       Bob jest w łodzi na rzece obecny zawsze. Wszyscy wiedzą, kim jest, kupują od niego ryby, ale nie śmią zakłócać jego samotności, szanują ją. Przyjmują Boba takim, jaki jest.

 

       Narratorem jest syn Boba, także Bob. Chciałby on bardzo zostać zauważony i móc nazwać Boba ojcem. Idzie jego śladem, patrzy na niego z oddali, myśli o nim bezustannie i chciałby być taki jak on.

 

       Bob nie wie, czy złowi rybę, której szuka. Szuka tej, która go zawołała i zniknęła „I jak długo będzie rzeka, w której można łowić ryby, to, Bob wierzył głęboko w to, że jedna z tych ryb będzie tą rybą, którą od zawsze pragnął złowić.

Że jedna z tych ryb będzie tą rybą, która wołała go po imieniu.

Bob.”

 

       Czym więc jest Bob? Kim jest? Może Bogiem, Absolutem, Potęgą…

 

„(…) Bob w swojej łodzi wygląda tak, jakby światło wydobywało się prosto z jego wnętrza.

Tak, jakby Bob stworzony był ze światła.”

 

       Kim/czym jest więc rzeka, którą płynie łódź Boba? Kim/czym są owe ryby, niekiedy same garnące się do Boba, zwabione jego nawoływaniem, innym zaś razem łapiące się na jakiś rodzaj przynęty? Może to my sami, płynący na fali życia, często bez celu, duże ryby połykające żarłocznie inne, mniejsze rybki. Jedne z nas są drapieżne, z ostrymi zębami, inne nie. Jedne szarpią, miotają się na wędce, a nawet udaje się im uciec, zerwać… Inne zwisają bezwolne… zrezygnowane… poddańcze… Pragniemy łowić, ale też sami pragniemy zostać złowieni. Niemniej jednak musimy mieć na uwadze całą resztę życia, zobowiązań, w trakcie poszukiwań starać się nie tracić z oczu światła z okna pokoju syna, które niczym latarnia morska pokazuje nam drogę powrotną, byśmy nie utonęli w swych poszukiwaniach i nie skończyli na dnie rzeki, bądź martwi, wyrzuceni na brzeg .

 

       A co łowimy? Ryb jest całe mnóstwo, różne wielkości i gatunki. Dla każdego inny smak jest tym upragnionym, wymarzonym. Łowienie może stać się naszym uzależnieniem. Sam proces łowienia, pogoni. Zaś ryba miotająca się na końcu wędki będzie okazywała się za każdym razem nie tą, której pragniemy. To pułapka. Łowienie może też być przygodą, poszukiwaniem wciąż nowych sensów, by coś stworzyć, by z tej rzeki wydobywać skarby, choćby naszych talentów. Coś twórczego, innowacyjnego, śmiałego, nieoczekiwanego, przełamującego stereotyp.

 

„W oczach Boba, w sercu Boba, jest ryba,

która jest czymś więcej niż tylko rybą.”

 

       Dla każdego z nas jest czymś więcej. Esencją, treścią, miłością, bliskością, spełnieniem, tak, jak je każdy z nas rozumie indywidualnie.

 

       Ta opowieść to jedna wielka parabola. Można pod nią podłożyć całą gamę znaczeń, to, co dla każdego najważniejsze. Może być przypowieścią o Bogu, czyli Dobrym, Mądrym choć zarazem Surowym Nauczycielu, którego chcemy mieć stale w polu widzenia, czując się wtedy bezpieczni. Jest stałym elementem na naszej rzece. Gdy znika, szukamy go, jak narrator, wołamy rozpaczliwie, bo nie nauczył nas jeszcze wszystkiego, nie odpowiedział na pytania, a nawet nie zdążyliśmy powiedzieć mu, że jest naszym Ojcem.

 

       Może być przypowieścią o potrzebie rodzicielskiej miłości, o odpowiedzialności, o poszukiwaniu tożsamości, o pragnieniu ciągłości, gdy mamy Boba najstarszego i jego najmłodszego pra-prawnuka. O potrzebie akceptacji i pragnieniu wskazania nam drogi.

 

       Albo też inaczej. Bob jako tradycja, klasyka, wzór, na bazie którego, mając go cały czas przed oczami, szukamy czegoś więcej, co go ubogaci, wzmocni, odmłodzi, a co on sam doceni jako nasz wkład. Łowimy więc w nadziei, że będziemy mogli wyciągnąć w jego stronę rękę ze złowioną rybą, by pokazać mu ją z dumą i powiedzieć: proszę, to dla ciebie. Nie wiem czy się tutaj nie zagalopowałam, ale moje myśli biegną w różnych kierunkach.

 

       Właśnie taka jest ta proza. Magiczna. Symboliczna. Ulotna. Minimalistyczna. I niesamowicie inspirująca, poddająca tyle interpretacyjnych możliwości, że nie sposób się od niej wyzwolić. Niczym przypowieść biblijna, Wielka Księga, od której wszystko się rozpoczyna, od której ciągnie się cały łańcuch prawdopodobnych wydarzeń. Albo też niczym baśń. Metaforyczna poezja… Taki też trochę jest i układ wersów, taki rytm, rozwijająca się melodia, coraz szybsza i pewniejsza siebie, z powtarzalną nutą przewodnią, graną coraz to trochę inaczej. Jak fuga. Albo muzyka jazzowa, w której można ścigać się na interpretacje, improwizować, raz z dużą lekkością, innym zaś razem z podniosłością psalmu.

 

       Czytając „Boba albo mężczyznę na łodzi” sami stajemy się rybakami, łowiąc jej wielosensy i mnogoznaczenia, prowadząc poszukiwania, zaczepiwszy koniec nici na słowach-kluczach, by nie zagubić się w labiryncie odgałęzień i korytarzy. Wszak wiele z nich może okazać się ślepe. To nas jednak nie zniechęca.

 

       Czemu tak mało znany to pisarz, tak niszowy? Trudno się nie dziwić, gdyż ta proza fascynuje, wciąga, zatrzymuje przy sobie… Ha!art jest wydawnictwem, na którego wyborach można polegać, jeśli szuka się literatury znakomitej i jednocześnie eksperymentującej z językiem, z tematem, wymagającej od nas pewnej elastyczności i otwartości. Literatury nieoczywistej. Jeszcze długo będę grzebać przy tej rzece, łodzi, rybach i archetypicznym Bobie, wymyślać kolejne piętra znaczeń i ścieżki odczytań. „Płynę szukać Boba.”

 

Monday, 05 February 2024 20:59

www.1944.waw.pl

Doris

       Pamiętacie poprzednią powieść Marcina Ciszewskiego z tego ciekawego cyklu „www”, wydanego przez Skarpę Warszawską, łączącego historię, jaka już się wydarzyła, z fantastyką, która pokazuje, jak sprawy mogłyby się potoczyć w innych okolicznościach? Drugi tom jest tak samo dobry. Jeśli o mnie chodzi, to nawet lepszy, ponieważ właśnie Powstaniem Warszawskim interesuję się najbardziej spośród wszystkich wydarzeń II wojny światowej.

 

       Znów mamy okazję spotkać I Samodzielny Batalion Rozpoznawczy NATO i Jerzego Grobickiego. Zapętleni w czasie znaleźli się w Polsce, w Warszawie w przededniu Powstania Warszawskiego. Ich poprzednia ingerencja w wojnę nie powiodła się w stu procentach. Polska, uwikłana dalej w walkę z Niemcami, okupowana, przygotowuje się na wielki warszawski zryw. W tę powstańczą zawieruchę wpadają też bohaterowie. Biorą udział w bitwach i strzelaninie, potyczkach i przekradaniu się piwnicami razem w powstańcami, dzieląc z nimi wspólny los. Akcja jest dynamiczna i stale coś się dzieje, zaskakując nas niejednokrotnie.

 

       To wojna i przygoda w jednym, dobrze zgrane, obudowane historią, której znajomość autor wykazał w doprawdy dużym zakresie. Militarne słownictwo, profesjonalne, dodaje całej akcji klimatu wiarygodności. Mamy tutaj zderzenie nowoczesności XXI wieku z realiami społeczno-politycznymi połowy wieku XX. Sprzęt, jaki przedostał się do Warszawy 1944 roku jest o wiele bardziej zaawansowany, a wiedza i umiejętności NATO-wskich żołnierzy niewspółmiernie wyższe. Czy jednak przełoży się to na zmianę wydarzeń, tego nie wiemy, a na pewno nie powiemy przed czasem. Może determinizm tego, co już raz się wydarzyło, będzie silniejszy, kto wie…

 

       Dla mnie dużą wartością jest odtworzenie powstańczych realiów, tego co wówczas czuli ludzie, jakim heroizmem się wykazywali, jak ważny był dla nich udział w powstaniu, jako dla Polaków, pragnących dla kraju, dla siebie i swoich dzieci wolności. Wobec tej szlachetnej postawy działania Niemców zdają się być w dwójnasób okrutne. Nie dziwimy się też naszym bohaterom, że momentami zapominają nawet o tym, że w każdej chwili mogą wrócić do swojego bezpiecznego świata i wieść życie jak dotąd. Oni czują się złączeni honorem z kolegami z powstania. To ciekawy punkt widzenia i dający niezłe pole do refleksji. Te wszystkie odczucia bohaterów, świadomość niebezpieczeństwa utraty życia w każdym momencie, zażyłość we wspólnej doli – to są też emocje nas, czytelników. Pod tym względem to także mocna lektura. Pamiętajmy, że cały czas trwa dyskusja nad sensem wzniecenia Powstania Warszawskiego, czy decyzja była dobrze przemyślana i czy wzięto pod uwagę wszystkie okoliczności za i przeciw. Był to jednak przede wszystkim ogromny zryw samych Polaków, szczery i spontaniczny, co autor doskonale uwypuklił. Dlatego też takie dywagacje są teraz według mnie zupełnie nie na miejscu.

 

       Pojawia się pytanie, czy nasi bohaterowie zdołają odbudować emiter pola, by móc powrócić do swoich czasów. To również stanowi dla nas zagadkę i powód do podenerwowania, co przykuwa nas tym silniej do lektury i nie pozwala odłożyć jej choćby na chwilę.

 

       Niezwykła to frajda, móc przenieść się w przeszłość, w czas przełomu i ogromnego napięcia, w czas, kiedy ważyły się losy Warszawy i Polski, a autor potrafi o tym brawurowo i z imponującą znajomością detali opowiadać. Dobrze byłoby czytać wszystkie części cyklu po kolei, wówczas lepiej zrozumie się sens i połączy fakty oraz skojarzy bohaterów. Wyobraźnia Marcina Ciszewskiego jest równie ogromna, co jego wiedza z dziedziny historii i wojskowości. Każdy kto gustuje w militarnej fantastyce powinien być zadowolony z poznania cyklu „www”.

 

Monday, 05 February 2024 17:37

Łucznik

Doris

       Brzydka, zimowa aura, śnieg, ciemne, zasnute niebo i wiatr wwiercający się pod kurtki. Do tego dziwny stan napięcia, niemal nie do wytrzymania. To Warszawa ogarnięta paniką. W mieście grasuje łucznik-zabójca. Brzmi to zgoła nieprawdopodobnie, ale jego ofiarą padają zupełnie przypadkowi przechodnie, którzy umierają przeszyci strzałą z wielkiego łuku. Napastnik strzela z dachu. Nie wiadomo więc, gdzie patrzeć, idąc ulicą. Przed siebie, pod nogi czy też może w górę, co też samo w sobie bezpieczne nie jest. Henryk Zamróz, zmęczony życiem pisarz, zwolennik wyskokowych trunków, obserwuje to miejskie poruszenie ze spokojnym zaciekawieniem człowieka, który w życiu widział i przeżył już niejedno.

 

       Jego, tak jak innych, zastanawia, jaki jest motyw Łucznika. Czemu akurat dzisiaj wybrał na swoją ofiarę starszego mężczyznę, podczas gdy wczoraj strzała przeszyła pierś młodej kobiety. Czym się kieruje podejmując decyzję, komu odebrać życie.

 

       Niezwykle ciekawie wypadł tutaj obraz zastraszonego społeczeństwa, które, napędzane lękiem wzajemnie na siebie działających w tłumie osób, dokonuje nieprzemyślanych działań, oskarżając wszystkich o wszystko. Policja jest zdezorientowana, ludzie zaś pobudzeni, nietrudno więc o jakiś wybuch, którego konsekwencje trudno przewidzieć. Psychologia tłumu widoczna jest jak na dłoni. Ale również działanie służb mundurowych na oślep, byle się wykazać, pozostawia wiele do życzenia. Do tego policja i miasto, zamiast współdziałać, raczej rywalizuje, co jest niedopuszczalne i niebezpieczne.

 

       Cieszy mnie, że autor pokazał w swej powieści dużo więcej niż tylko tropienie zabójcy. To szersze spojrzenie na nasze reakcje, zwykłych mieszkańców, którzy się boją i atakują policjantów wściekli, że ci nie potrafią szybko i skutecznie ich obronić, to wartość cenna sama w sobie, pokazuje bowiem cały szereg dodatkowych zależności i uwarunkowań.

 

       Każdy chroni się jak potrafi. Jedni w kuloodpornych samochodach, inni za tandetnymi parasolami sporządzonymi z blaszek, bo ktoś zwietrzył tutaj zrobienie dobrego interesu na ich sprzedaży. To takie polskie i tak dobrze nam znane, taki miejski koloryt. Wzajemna podejrzliwość niszczy związki i przyjaźnie. Ziarno nieufności raz posiane, wzrasta szybko, a każda wątpliwość zdaje się wtedy prawdopodobna.

 

       Sama intryga kryminalna jest niezwykle tajemnicza. Żadnego punktu zaczepienia, który mógłby nam i śledczym wskazać konkretny kierunek poszukiwań, jakiś trop. Słyszymy myśli Łucznika, które buzują w jego głowie, gdy czai się na dachu, skryty za kominem, ze strzałą naciągniętą, gotową do wypuszczenia i bawi się w Pana Boga. Wie, że od jego decyzji, od widzimisię jednego człowieka zależy, kto dzisiaj przeżyje, a kto zginie. Przesuwa wzrok z osoby na osobę, jakby nie mógł się zdecydować… jedno jest pewne – ktoś umrze. Łucznik dysponuje bowiem taką władzą i nią się napawa.

 

       Wciągamy się w tę zawikłaną historię powoli, ale nieodwracalnie. Trudno oderwać się od lektury. Powieść pisana jest prostym, zrozumiałym językiem, podzielona na krótkie, treściwe rozdziały, mocno oddziałuje na emocje, a jednocześnie jest o tyle nietypowa, że samo śledztwo jest w niej tak samo ważne, jak i cały przekrój społecznych interakcji, będących odpowiedzią na poczucie zagrożenia. Można by rzec, że to połączenie świetnego kryminału z klimatycznym thrillerem i socjologicznym spojrzeniem na rzeczywistość. Rzecz interesująca z wielu punktów widzenia i bardzo dobrze napisana.

 

Sunday, 04 February 2024 20:30

O Rodzicach I Dzieciach

Doris

       Ile może trwać spacer ojca z synem uliczkami miasta? Dodajmy, że dość już starszego ojca z mocno dojrzałym synem. Łączność między nimi jest niepojęta, wchodzą sobie w słowo, jakby znali nawzajem swoje myśli, może też i znają, a jednak są dla siebie wciąż ciekawymi kompanami. Nie dziwmy się też za bardzo temu niecodziennemu zjawisku… w końcu jest to dwóch Czechów kroczących nieśpiesznie zaułkami magicznej Pragi w popołudniowym słońcu. Są tak zaprzątnięci dyskusją, że w ogóle nie zauważają, iż w międzyczasie zaczęło się zmierzchać, a księżycowy blask rozprasza coraz ciemniejsze niebo.

 

       To rozmowa marzenie, swobodna, ożywiona, tematy płynnie przechodzą jeden w drugi, raz słychać westchnienie, raz chichot, czasem niewielki spór o mało istotne detale, które każdy z nich zapamiętał inaczej. Jest powaga, ale nie do końca, bo przetykana autoironią i przekąsem, można pozazdrościć tego naturalnego dystansu do siebie, nawet gdy mowa jest o sprawach trudnych, o rozczarowaniach, śmierci i starości. Zaraz też na okrasę przywołuje się dowcip, sytuacyjny, ostry, czasem absurdalny i sytuacja ulega rozładowaniu. To Czesi. Zatem to, co poważne, gdy prześwietlone humorem, nie traci nic ze swojej istoty, zyskuje za to lekkość i spojrzenie z oddali, szerokokątne, wielowymiarowe.

 

       Piszą, że Hasek z Hrabalem podali tu sobie rękę. A i owszem, nawet serdecznie się uściskali. Raz więcej tu rubasznego rechotu, za chwilę przewagę zdobywa liryczna nuta z filozoficznym podtekstem. Dominuje ojciec, zwłaszcza z początku zdaje się, że wręcz zawłaszcza rozmowę, by wygłosić swoje racje. Na protesty syna odpowiada ze spokojem człowieka, który wiele widział i wiele zrozumiał: „Dialog jest złudzeniem, wszyscy ludzie na świecie chcą, w miarę możliwości, non stop ględzić wyłącznie o sobie.” Nie nazwałabym jednak tego ględzeniem, raczej wciągającą bez reszty gawędą, która toczy się wartko, tym ciekawiej, im bardziej podlana zostaje procentami, a tematów nie brakuje. Kobiety… interesujące, niegłupie, z doświadczeniem, jakie lubi syn, czy „wypindrzone laski” w guście ojca? Samoloty… aerodynamiczne jak wibrator czy pomysłowo skonstruowane, o skrzydłach niczym „rozjechana mewa”?

 

       Jest też tęsknie, bo wspomnienia garną się stadami, głównie te ojcowe, z dzieciństwa w Chorwacji, choć teraz nawet migawki z wojny, jakie dalej silnie wibrują w jego głowie, zdają się nie takie straszne. Ojciec żyje przeszłością, jakby była tratwą, która utrzymuje go na powierzchni. „Na świecie już od dwóch miliardów lat nie ma nic nowego, wszystko to tylko wariacja na jeden temat: węgiel, wodór, tlen i azot.” Dawniej jednak także i ta życiodajna mieszanka była jakaś szlachetniejsza i pozwalała lżej oddychać.

 

       Nie myślcie sobie, że tylko krotochwilne tematy przewijają się w tej rozmowie, zagłuszanej knajpianym gwarem. W atmosferze bliskości i porozumienia łatwiej też znieść przeszłe porażki, bankructwa i komunistyczne porachunki, nie przygniata tak mocno świadomość powszechnej bylejakości i niefajnych cech przepełniających ludzkie serca i przy okazji wątroby, a nawet tak irytująca rzecz, jak zepsuta pralka. Jak zawsze bowiem rozmawia się o tym, co ważne i o tym, co błahe. Na co dzień zaś prawdę mówiąc bardziej jednak uwiera fakt, że nie można uprać ulubionej koszuli niż sąsiad rasista pomstujący na Azjatów.

 

       Praga zaś tak cudnie jaśnieje światłami wieczoru i tak płynie na fali jałowcówki i aromatu gulaszu… Pamiętajmy też, że Praga Haska i Hrabala jest też Pragą Kundery i Rudisa, Oty Pavla i Kafki. Smutek jest tu nostalgią z tęsknym poczuciem straty, gniew przesłania sardoniczny śmiech, który nie osłabia jego siły, za to podkręca koloryt, radość mąci lekki dystans, że zwykle jest ona tylko chwilowa. Często rechot maskuje gorycz. Ojciec mówi do syna: „zajęcie płatnego zabójcy nie ma kompletnie nic wspólnego z emocjami i właśnie to jest piękne…” Do realnego świata można, a nawet trzeba wpuścić nieco sił nadprzyrodzonych, duchów dziadków czy wujków, nie potrafiących przestać mieszać się w ziemskie sprawy, przyprawić szczyptą surrealizmu. Chciałoby się tak powłóczyć z własnym ojcem, powoli, bez celu, by ze sobą pobyć, by rozmowa toczyła się sama, jak chce i w którą stronę chce, by każdemu zawieszeniu zdania towarzyszyło, jak tutaj, oczekiwane: „to mi przypomina, jak…”, „jak dzisiaj pamiętam, że…” – bo noc jeszcze długa przed nami…

 

       Zapamiętajcie więc te słowa, z książki „Laska nebeska” Mariusza Szczygła, jako znakomite motto na życie, na dzisiaj, jutro i do końca świata:

 

„Umieć się cieszyć. Ze wszystkiego. Nie oczekiwać, że w przyszłości zdarzy się coś, co będzie prawdziwe. Możliwe bowiem, że prawdziwe przychodzi właśnie teraz, a w przyszłości nic piękniejszego już nie nadejdzie - zanotowałem sobie cytat ze ściany z fotografiami, bo najlepiej oddaje on ducha czeskiej literatury.”

 

       Swoją drogą ciekawa jestem recepcji tej książki przez Mariusza Szczygła właśnie. Na ile spacer ojca i syna pod rękę uliczkami nocnej Pragi kojarzy mu się z własnymi spacerami po tym mieście, czy oddaje atmosferę Pragi i ducha czeskiego mężczyzny, bo że nie chce się, by nadszedł ranek i ten klimat rozwiał, to już wiem sama.

 

Friday, 02 February 2024 22:28

Dom Pamięci I Zapomnienia

Doris

       Trudna to lektura, owo wołanie serbskiego pisarza, Filipa Davida, o zachowanie pamięci, o zatrzymanie za zawsze obrazów zła, które już się stało, by nie powtórzyło się nigdy więcej. Pamięć jako ostrzeżenie. Pamięć jako środek zapobiegawczy. Pamięć jako gwarancja bezpieczeństwa. Choć jednocześnie właśnie ta pamięć burzy spokój i odzywa się w głowie przeraźliwie monotonnym: „Bum-cziha-bum-bum-cziha-bum”. To „Pociąg w ruchu. Koła w ruchu”. To przejeżdża wagon, a w nim ściśnięci ludzie w drodze do Oświęcimia, skąd nie ma powrotu… Choć już kilka dekad temu odjechał, to nadal powraca, „Za każdym razem głośniejszy, bardziej uporczywy. Nieznośny.”

 

       Co można zrobić, gdy świat przestaje być przyjazny, gdy ludzi ogarnia szaleństwo, a zadawanie śmierci staje się po prostu jednym z pragmatycznych rozwiązań uporządkowania rzeczywistości według drobiazgowych instrukcji zaplanowanych w zacisznych gabinetach? Gdy miejsce w społeczeństwie zostaje zarezerwowane dla wybranych grup, spełniających określone kryteria, a pozostali ludzie, jako odpady, zostają przeznaczeni do utylizacji albo recyklingu? Jest jeden sposób, choć nie zawsze działa. Można znaleźć dla siebie inną przestrzeń. Taką, w której możemy się zanurzyć na tyle głęboko, by zniknąwszy, ocalić siebie. Filip David stwarza więc w swojej powieści ramy, w obrębie których upiorna realność może rozmyć się we mgle mistycyzmu i zaczerpnąć z niej siłę, by okiełznać lęk. Tam też, w magii bezpośredniego doświadczania boskości szukamy wytłumaczenia, drążymy, próbujemy pojąć, gdzie rodzi się zło, co jest jego pożywką, co napędza jego żywotne soki, że wzrasta i potężnieje, by wreszcie zagarnąć wszystko. Zło pochodzi od człowieka, tam, gdzie on się pojawia, przynosi z sobą jego zatrute ziarno.

 

       „Dom pamięci i zapomnienia” zawiera zapiski głównego bohatera, Alberta Wajsa, potomka Hudinich, który jednak, nie posiadając mocy swego przodka, nie potrafi zniknąć, uciec przed przeszłością, ta bowiem dopada go we dnie i w nocy, gnębi przy pomocy obrazów i słów. Jednocześnie zaś uświadamia on sobie, że jego powinnością jest widzieć te obrazy i słyszeć te dźwięki. To między innymi jego pamięć ożywia tych, którzy odjechali pamiętnym pociągiem, stanowi świadectwo zła, pozwala tropić jego „boską cząstkę” i głosić prawdę, o której nie bardzo chce się już słuchać. Ciężko mu, jak i wielu jemu podobnym, uporać się z wyrzutami sumienia, które niczym tsunami miotają nim wciąż na nowo, przez lata tylko silniejsze – czemu to właśnie ja przeżyłem?! Bo to łaska i cud, ale też przekleństwo. Albert próbuje przeprowadzić rozumową analizę zjawiska zła, grzebie w opracowaniach naukowych, statystykach, by wysnuć jakąś prawidłowość. A gdy to się nie udaje, zwraca się do Boga, do świata, gdzie rządzi nie umysł, a dusza, nienazwana siła… Nauka i mistyka, jak twierdzi, leżą bardzo blisko siebie, a kabała, po którą sięga w swojej bezradności, być może da odpowiedź, jakie prawa zawiodły, że nie powiódł się Boży zamysł stworzenia dobrego świata. Jeśli nie prawa nauki, to może tajemna wiedza okultystyczna pozwolą dojść do prawdy, sięgając warstwa po warstwie coraz głębiej, aż do samego spodu, do istoty rzeczy.

 

       Oprócz wspomnianego dziennika wpleciono w tekst poruszające świadectwa tych, którzy w różny sposób, jako dzieci, zostali uratowani z Zagłady, osób, które, podobnie jak Albert, przeżyły niejako na kredyt i czują, że nigdy go nie spłacą. Wszyscy oni szukają tej samej odpowiedzi, która jednak najwyraźniej nie istnieje. Dlaczego ta opowieść przejmuje mnie takim dreszczem? Czemu w ogóle ciągnie mnie do takich historii? Mogłabym wpleść w przeczytany tekst także fragment z życia bliskiej mi osoby, wyprowadzonej w ostatniej chwili z getta. Żyje ona do dzisiaj z podobnym brzemieniem winy jak Albert. Całą resztę jej rodziny pochłonął Holokaust. Wszystko, o czym czytam tutaj, słyszałam już wcześniej, wiedziałam z czym się zmaga i jakie to trudne do udźwignięcia. Nic w tej opowieści Filipa Davida nie jest przesadzone. Biorąc pod uwagę czyste liczby, a statystyki są nieubłagane, przekrój ludzkich losów ukazanych tutaj to zaledwie maleńka cząsteczka, choć reprezentatywna. Defilują przed nami ci, których życie, choć uratowane, zostało jednak złamane, przekłamane, nazwiska i tożsamości zmienione, życiorysy „sprzed” zatarte. Oni zaś pozostali z pytaniem– jaki sens miało to cierpienie? I z odpowiedzią, że żadnego, bo „zło właśnie wszystkiemu, czego dotknie, odbiera sens.”

 

Wednesday, 31 January 2024 09:02

Ciąg Zbieżny

Doris

       „Ciąg zbieżny” jest debiutem Wawrzyńca Hyski, choć wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. To proza bardzo dojrzała, a do tego, w całym swym szaleństwie (bo tak trzeba by nazwać opisany ciąg zdarzeń), niezwykle konsekwentna i spójna. Ale właściwie czemu ja się dziwię? Wydawnictwo Seqoja ma nie od dzisiaj „nosa” do doskonałych debiutów, które wyczuwa szóstym zmysłem i błyskawicznie chwyta. Powinnam się już przyzwyczaić…

 

       Bardzo trudno jest mi pisać o tej powieści tak, by nic nie odkryć przedwcześnie, uniknąć spojlerowania. Jedną ze stosowanych przez autora pułapek na czytelnika jest tutaj bowiem zaskoczenie. Gdy już, już, wydaje nam się, że zaczynamy rozumieć sposób myślenia bohatera i możemy przewidywać kolejne kroki, robi on taką woltę, iż musimy cały nasz proces myślowy zweryfikować.

 

       Marek to trzydziestoparolatek, który z niedużej Chełmży przeniósł się do Warszawy. Skończył prestiżowe studia, pracuje w międzynarodowej korporacji specjalizującej się w branży IT, za niebywałe pieniądze. Wszystko w życiu przychodziło mu łatwo. Ukochany syn dobrze sytuowanej, profesorskiej rodziny, zdolny, przystojny. Od 14 lat w związku z dziewczyną z liceum, choć więcej w nim przyzwyczajenia i wygody niż porywów zmysłów. Właściwie całe jego życie jest właśnie takie: wygodne choć bez entuzjazmu, a on, gdy już się nad tym zastanawia, sam nie wie, czy ma ochotę to zmieniać. Zupełnie jakby jego świat zawiesił się jakiś czas temu w pustce i ta inercja nie pozwala mu ruszyć dalej.

 

       Aż tu dzwoni matka, z którą Marek dla przyzwoitości od czasu do czasu rozmawia o niczym. Nowina spada na niego niczym grom z jasnego nieba – rano na uczelni aresztowano jego ojca i na oczach wszystkich wyprowadzono go, skutego kajdankami, do radiowozu. Oskarżenie jest poważne, korupcja na dużą skalę. I tak życie Marka nie dość, że zostaje wypchnięte gwałtownie z szerokiego, porządnego torowiska, to dodatkowo doznaje jeszcze szaleńczego przyspieszenia. To rollecoaster, który w końcu cała rodzinę może wyrzucić za barierkę bezpieczeństwa.

 

       Liczba zagadnień społeczno-psychologicznych i moralnych, jakie autor poruszył w „Ciągu zbieżnym”, prozie niedużej i skondensowanej, jest imponująca, a każde z nich ma swoją wagę. Rodzina i więzi łączące jej członków. Na ile są prawdziwe i silne, na czym się opierają? Wychowanie… jak błędy popełniane przez lata, świadomie i nieświadomie, mogą nie tylko poważnie skrzywdzić dziecko i utrudnić mu dorosłe życie, ale też rykoszetem uderzyć w nas samych. Warto pochylić się nad relacją w związku, nad wzajemnym uzależnieniem i potrzebą, a nawet koniecznością zostawienia drugiej osobie kawałka prywatnej przestrzeni, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, by nie oznaczało to drugiego, trzeciego, a nawet czwartego życia równoległego. Osaczanie, duszenie swoją dobrocią, szantaż emocjonalny to metody poniżej pasa, po których najczęściej zostają tylko zgliszcza zamiast uczuć.

 

         Nasi bohaterowie usilnie dążą w powieści do osiągniecia szczęścia. Każdy z nich rozumie je na swój własny sposób. Każdy z nich się też myli. Czy będzie to święty spokój i wolność, czy dobrobyt i władza, czy też stanie się niezbędnym, żadne z tych wyobrażeń szczęścia nie urzeczywistni się tak do końca. Być może dlatego, że to wyobrażenia jednostronne, biorące pod uwagę tylko jednostkę i jej potrzeby. Pozostaną one stale ciągiem zbieżnym, czymś, co jest bardzo blisko, na wyciągniecie ręki, wciąż bliżej, a jednak dalej nieosiągalne.

 

       Bardzo ciekawie zestawił autor tutaj postacie bohaterów, wiążąc ich wzajemne relacje w prawdziwy, zamotany do niemożliwości węzeł, jakakolwiek próba rozplątania go nie ma szans powodzenia, zaś radykalne przecięcie spowoduje prawdziwą katastrofę, co zresztą się dzieje. Ich prawdziwe oblicza odkrywamy stopniowo, wchodząc coraz głębiej w rodzinne piekiełko i ich wzajemne oczekiwania nie do pogodzenia. Zupełnie tak, jakby z każdą stroną z ich twarzy schodziła odrobina mocnego makijażu i odkrywała jedną po drugiej ponure zmarszczki. Każdym: matką, ojcem, Markiem, kieruje potężny egoizm i pragnienie komfortu, sprzęgnięte z bezwzględnością. Ranienie się nawzajem powoduje jeszcze większą kumulację złych emocji i zejście lawiny nieszczęść. Zmuszeni wejść w określone role społeczne, czynią to na własnych warunkach, niejako rozpoławiając, rozszczepiając swoją osobowość na tę demonstrowaną wszem i wobec, zgodną z oczekiwaniami i tę drugą, ukrytą, snującą własny plan, rozsnuwającą niezauważalną pajęczynę-pułapkę. Mamy przy tym wrażenie wręcz obłędu, choroby psychicznej, nad którą bohaterowie nie chcą bądź też nie potrafią zapanować. Może to jednak tylko ponura plon perfidnego wprawienia w ruch wydarzeń, których konsekwencji nie dało się do końca przewidzieć, a one, pędząc teraz niczym pendolino, wiozą naszych bohaterów prosto na zderzenie ze ścianą.

 

       Rewelacyjnie się to czyta, autor myli tropy, wprowadza nas chyłkiem na błędne ścieżki, każe co chwila zmieniać perspektywę i wciąż, do samiuteńkiego końca zaskakuje. Przy czym nie ma tutaj krzty nieprawdopodobieństwa. To wszystko mogło się wydarzyć. Może nawet się wydarzyło, kto wie?

 

       Czy pozbywając się balastu rzeczy wprowadzających chaos w nasze życie, odrzucając po kolei wszystko, by odnaleźć jego sens, dotknąć samej istoty, anihilujemy też przy okazji empatię, uczciwość, czułość, szacunek… wszystko, co czyni nas ludźmi?

 

       Oj, chciałoby się jeszcze długo o „Ciągu zbieżnym” rozmawiać. Powieść wymusza solidną refleksję i prowokuje do mocnej dyskusji, nie może nikogo pozostawić obojętnym, choć zdania mogą być bardzo podzielone. Po lekturze jesteśmy zdezorientowani i rozerwani na strzępy. I chyba o to właśnie autorowi chodziło, choć z jego strony to także taka trochę diabelska gra z czytelnikiem.

 

Doris

„Niewierzący Żyd nie jest prawdziwym Żydem.(…) My jesteśmy swoimi przodkami. (…) Nawet niewierzący Żyd w pewnym momencie zda sobie sprawę z tego, że nasza religia to jego początki, że od tego nie ucieknie.”

 

       Fascynujący jest ten reportaż, a zarazem zapis rozmów autorki z żydowskimi mieszkańcami Antwerpii, tymi ultraortodoksyjnymi i tymi nie przestrzegającymi tak ściśle wszystkich zasad judaizmu. J.S. Margot, belgijskiej dziennikarce i pisarce, gojce przecież, udało się zdobyć zaufanie i sympatię osób, które z reguły ani zaufaniem ani sympatią nie szafują. Stało się tak, ponieważ jej żywe zainteresowanie tym niezwykłym, a z reguły ukrytym przed niepowołanym wzrokiem, światem koszerności i modlitwy, bezwzględnie przestrzeganych zasad i obyczaju, jest prawdziwe, nacechowane szacunkiem i taktem oraz chęcią zrozumienia. Jej znajomości z bohaterami reportaży, Danem, Esther, Leah, Mosje, nie kończą się wraz z wydaniem książki. Wiele z nich trwa dalej, przeradza się w przyjaźń. To relacje autentyczne i obopólne, a więc i to, co czytamy w „Minjanie” ma swój ciężar gatunkowy i szczere emocje.

 

       Okazuje się też, że środowisko Żydów, nawet tych ortodoksyjnych, nie jest w żadnym razie jednolite, a poszczególne grupy rzadko utrzymują z sobą ściślejsze kontakty.

 

       Zaczynamy od wystawy w koszarach Dossin, miejsca znanego wszystkim żydowskim rodzinom w Antwerpii. To stąd rozpoczynała się wędrówka tutejszych Żydów po śmierć. Tym razem jednak autorzy wystawy stawiają na życie, na ukazanie codzienności żydowskiej społeczności Antwerpii. „Znamy naszą przeszłość. Jest wpisana w naszą teraźniejszość i stanowi jeden z powodów, dla których tak niestrudzenie trzymamy się naszej tradycji.”

 

       I właśnie tę codzienność, obudowaną symboliką, zaklętą w odwieczną formę, poznajemy na kartach „Minjanu”, a wraz z nią zyskujemy szersze spojrzenie na ten ciekawy świat, który przemycił dawny sztetl do współczesnego miasta, troszcząc się od setek lat, by przetrwał w jak najmniej zmienionej postaci. Splatają się tutaj różne żydowskie losy. Czemu jedni zostają ortodoksami, inni zaś, jak Simon, całkiem stracili wiarę i zaufanie do swojego Boga? „W wieku czternastu lat Simon był już sierotą w kraju, który po wojnie bynajmniej nie pałał chęcią przyjęcia Żydów ocalałych z piekła. To nie wszystko. Do komory gazowej trafiła także siostra Simona. Ani w języku niderlandzkim, ani w jidysz, ani w hebrajskim nie ma słowa opisującego osobę, która utraciła brata albo siostrę – nie rozumiem tej luki w języku. Nie rozumiem też ognia, jakim płoną oczy Simona.” Jak się więc dziwić, że wielu z tych, którzy przeszli przez piekło, potem wybrało milczenie, chcąc zamknąć przeszłość na sto zamków i wyrzucić klucz. Niektóre fragmenty reportażu wzruszają, inne wywołują uśmiech, są też takie, które zadziwiają. Niemniej jednak zawsze towarzyszą lekturze emocje, które autorka potrafi w przedziwny sposób z nas wydobyć.

 

       Za każdym razem wraz z autorką dostrzegamy nie tylko istotę rzeczy, zjawisko, czy opisywaną sytuację, ale też, co bardzo ważne, wszystkie towarzyszące im wzruszenia, drobne znaki, wahania, które bohaterowie muszą w sobie zwalczyć. Nie wszystko da się prosto opowiedzieć, wytłumaczyć. A przecież chcielibyśmy nie tylko poznać zwyczaje, jakie towarzyszą Purim czy Sukot, te wszystkie liczne i ścisłe zasady obowiązujące w życiu codziennym, których w „Minjanie” jest bez liku, ale też pojąć ich istotę, związek z wiarą, z Torą, głębszy sens. I dostajemy to. I zapiera nam dech, że nie tylko wiara, ale jej praktykowanie może zająć każdą niemal minutę dnia, że tyle trzeba spamiętać, by nie popełnić błędu, to dla nas trudne do ogarnięcia rozumem. Jak bardzo trzeba wierzyć, by podporządkować temu całe swoje życie. Czytając, coraz lepiej wczuwając się w racje bohaterów, czujemy się trochę współuczestnikami tych rozmów, chcielibyśmy zadać swoje pytania, ci, wszyscy ludzie stają się nam w pewien sposób bliscy. To wiąże z lekturą. Uczy też akceptacji.

 

       „We współczesnym świecie należy najpierw pomyśleć, a potem działać. W judaizmie jest odwrotnie. Najpierw działamy, czyli przestrzegamy Tory i Talmudu. Później się nad nimi zastanawiamy, sprawdzamy, skąd się wzięły te zasady i dlaczego istnieją. Czasem znajdujemy wyjaśnienie, a czasem nie.” Dlatego miedzy innymi drogi ortodoksyjnych Żydów i reszty społeczeństwa pozostają rozbieżne, a nawet chasydzi i nowocześni ortodoksi to podział nie do przeskoczenia. Jedna z bohaterek stwierdza: „(…) my, umiarkowani ortodoksi, nie znamy naszych sąsiadów chasydów. I odwrotnie.” To zamknięta, surowa społeczność.

 

       Niekiedy zawiązuje się dyskusja nad sensem szabatu i jego praw, nad nauczaniem w żydowskich szkołach, przez wielu uznawanym za staroświeckie i pozbawiające młodzież dostępu do współczesnej wiedzy. Nie rozumiemy niechęci do internetu, telewizji, dużych marketów, nakazu przymusowego odpoczynku w soboty, kiedy to nawet myśleć o pracy nie można, a pracą zdaje się wszystko. Czyli co robić w taki dzień? I to nie raz w roku, ale co tydzień!

 

       Mamy tutaj koktajl judaizmu o różnym ciężarze właściwym, od niewiary przez umiarkowanie do bezwzględnie surowej pryncypialności. Jeszcze ciekawsze jest zetknięcie się świata ortodoksyjnego judaizmu z europejskim laicyzmem i ateizmem, co między innymi prezentuje autorka. Wzajemna próba wytłumaczenia sobie dwóch tak różnych rzeczywistości, a także zaakceptowania różnic, to wielka siła tego reportażu. Ciekawość wymusza zadawanie pytań, odpowiedzi na nie zderzają się zaś z obu stron dyskusji z niedowierzaniem, które trzeba oswoić i nakarmić wiedzą. Świat jest niezmiernie bogaty, wielowymiarowy, i na te liczne ewentualności pozostaje w nim dość miejsca. Wierzmy więc, że dzięki takim lekturom, świadomość ta dotrze do wielu ludzi i jeśli się postarają otworzyć trochę na owo „inne”, to niemożliwe stanie się możliwe.

 

Tuesday, 30 January 2024 11:01

Od Brzozowskiego Do Herberta

Doris

        Dostaliśmy interesujący zbiór tekstów krytycznych na temat polskiej literatury i jej twórców, jednych powszechnie znanych, innych niemal zupełnie zapomnianych. W ten sposób mamy okazję przespacerować się przez wiek XX, by co pewien czas móc się na moment zatrzymać i przyjrzeć bliżej konkretnym zjawiskom. Książka ucieszy tych, którzy nie tylko czytają, ale lubią też wiedzieć więcej, by znajomość czasów, w jakich tworzyli i osobistych przeżyć autorów pozwoliła im na szersze zrozumienie ich twórczości.

 

        Wnioski, jakie wysnuwa Maciej Urbanowski stoją dość często w kontrze do tych już nam znanych i oswojonych. Są jednak dobrze umotywowane i możemy w związku z tym sami zdecydować, czy przekonujące. Niektóre z nich mogą zadziwiać. Bo jak tutaj mówić o faszyzmie u Stanisława Brzozowskiego, który zdążył umrzeć zanim to zjawisko zaistniało. Pisząc o zafascynowaniu Brzozowskiego myślicielami takimi jak Sorel czy Papini, w kolejnej odsłonie wymienia autor i krótko charakteryzuje tzw. „brzozowczyków”, czyli pisarzy pozostających pod wpływem Brzozowskiego właśnie:  Herling-Grudziński, Józef Czapski, Miłosz, Kazimierz Wyka, którzy jednak nie byli wobec niego bezkrytyczni. Kilka rozdziałów poświęcono tutaj recepcji Stanisława Brzozowskiego i to zarówno w kraju, jak za granicą. Konkluzja z tego jedna – Brzozowski i jego poglądy spotkały się z dużą różnorodnością interpretacji i odczuć, od prawicy do lewicy, od konserwatyzmy do nowoczesności, każdy coś z niego zaczerpnął, resztę krytykując. Zachęca to oczywiście jak najbardziej do wyrobienia sobie samodzielnego osądu.

 

        Z zaciekawieniem także przeczytałam o tym, jak XX wieczna Polska literacka w różnym okresie czasu postrzegała Europę, w zależności od sytuacji społeczno-politycznej, w jakiej sama się w danej chwili znajdowała; czy była podległa, czy wolna, albo też tuż po wojennych traumach. Jest w kryzysie, czy nie jest, powinna się zjednoczyć, czy może jednak niekoniecznie, jeśli tak, to czy pod czyimś przywództwem czy jako federacja państw… Pomysłów i zdań mnogość, jak też licznych zmian w zapatrywaniach. Jestem świeżo po lekturze opowiadań i esejów Andrzeja Bobkowskiego, który swojego rozczarowania Europą nie ukrywał i na dom wybrał nie Polskę, nie Francję (po niejakim czasie), ale daleką i egzotyczną Gwatemalę.

 

        II Rzeczpospolita także mierzyła się z pojęciem wolności jako zjawiskiem nowym po 120 latach zaborów. Jak tę wolność widziano, w sensie indywidualnym i zbiorowym, jak ją przedstawiano w utworach? Jakby dla zrównoważenia kwestii poważnych możemy też poczytać o tym, jak lubiano się śmiać w dwudziestoleciu międzywojennym i co się pod tym śmiechem kryło. Śmiech rozpasany, śmiech szyderczy, śmiech wyzwolony, pod koniec zaś śmiech makabryczny…

 

        Ponieważ rozrzut tematyczny jest tutaj duży, wiadomo, że nie wszystko będzie nas na równi interesowało. Ważne, że całość jest zrozumiała i czyta się to dobrze, często też bywamy zaskakiwani przemyśleniami, które odbiegają od powszechnie znanych stwierdzeń, a co już musimy zweryfikować sami. Polemika z krytykami wrzucającymi trylogię Grabskiego do nacjonalistycznego worka zasługuje na uwagę, a już rozdział mówiący o zainteresowaniu Brunona Schulza polityką, którego to zainteresowania moim zdaniem po prostu nie było (może poza lękiem o własną przyszłość, co zrozumiałe), zdołał mnie nieźle zaskoczyć.

 

        Ci, którzy znają już trochę poruszane tutaj kwestie, będą mieli niejedną okazję do polemiki z autorem. Ci, którzy nie znają, ale interesują się literaturą i jej reperkusjami w życiu, a także inspiracjami, jakie to życie niesie dla literatury, zyskają okazję do zdobycia wielu informacji. Czytajmy więc.

Page 4 of 70

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial