Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Wyż

MOVED MIND/PORUSZONY UMYSŁ

 

 

WYŻ

 

 

- Chcę, żebyś pojechał ze mną na groby. - rzuciła cicho do mnie siostra. Nieśmiało i cicho, czyli tak, jak robiła wszystko.

Obrzuciłem ją badawczym spojrzeniem, nie odpowiedziałem.

Jej zakupy wżynały mi się w bark, był dwudziesty ósmy października.

- Tego roku wypada w sobotę. - dodała ostrożnie Daria. Chyba ciągle się mnie bała. To irytujące. - Pojadę pociągiem z samego rana.

Na samo słowo o szynobusie zjeżyłem się cały. Pełno w nich meneli jadących na gapę, głośnych, wulgarnych dzieciaków i walczących o miejsca siedzące jak lwy moherów. Szczególnie w soboty. Jeszcze szczególniej pierwszego listopada.

- Uhm. - odparłem, bijąc się z własnymi myślami.

- Byłbyś moim bodyguardem. - niemal wyszeptała, jakby wstydziła się nawet mówić na ulicy. Denerwujący charakter. Słaby żart.

Dzięki Bogu sam taki nie byłem.

Westchnąłem ciężko. Podczas rozmów o podróżach męczyłem się nawet oddychaniem. Podróże dla mnie były dłużące się, nieznośne, przybijające. Migreny, głód, zmęczenie. Kto wymyślił pociągi i celebrację wszystkich zmarłych?

Nie odpowiedziałem.

Później jakaś starsza kobieta wpadła na siostrę. Ta cała się zaczerwieniła i zaczęła te pomarszczone babsko obsypywać litaniami wstydliwych przeprosin. W tym czasie udawałem, że jej nie znałem.

Po tym zdarzeniu skrupulatnie ją ofuknąłem.

*

Zgodziłem się, niech to, rzeczywiście się zgodziłem.

Nie wiem, czy to z powodu osobowości mojej siostry, czy może przez sumienie? Sam się dziwię, że po tym wszystkim jestem jeszcze skłonny nazwać tę idiotyczną część naszego mózgu odpowiadającą za myślenie sumieniem.

Jutro.

Jutro jedziemy tym zasranym pociągiem, szynobusem pełnym meneli, moherów i rozwrzeszczanych dzieciaków. Gdybym miał większy zasób słów, nazwałbym to bardziej intelektualnie; jednym, mądrym słowem.

Na chwilę teraźniejszą pozostaje mi armagedon.

*

          Ledwo co się wepchaliśmy do zapełnionego, pękającego w szwach pociągu. W środku było gorąco, duszno i ciasno. Gdybym nie zdjął grubej jak cholera kurtki, wysiadłbym w Kołobrzegu jak po długim, lepkim prysznicu. Daria, jak kompletna idiotka z bezprecedensowym uparciem najpierw stała przy wejściu, jakby myślała, że tam będzie więcej miejsca, a potem przebrnęła przez gąszcz ludzi w sam początek krótkiego, niebieskiego szynobusa. Tam się ulokowała, z plecakiem Jansportu i przymilnym, nieszczerym uśmiechem. Poczłapałem za nią, bo oficjalnie pojechałem z nią, by jej pilnować. Cały w środku kipiałem. Miałem nie miłe wrażenie, że jeśli ktoś mnie jeszcze raz szturchnie, nie wytrzymam i zacznę kląć na cały głos.

Racjonalnie postanowiłem się opanować. Nie chciałem wracać do punktu wyjścia. Za żadne skarby (a lekarze z przyjemnością by mnie tam wepchnęli, gdybym zaczął wrzeszczeć w szynobusie). Bo bez powodu, przecież. Pobłażliwy uśmiech. W zestawie pokój bez klamek. Jak to leciało? Wypuszczony pod obserwacją, psia krew.

Wsadziłem w uszy niewygodne słuchawki podłączone do telefonu i odpaliłem starą płytę Pink Floydów. Po chwili było mi trochę lepiej. Namacałem w tylnej kieszeni dżinsów nieotwartą paczkę papierosów. Kupiłem je na peronie za diabelnie wysoką cenę. Nawet byłym wariatom sprzedają fajki.

Nasza mamusia miała na nas czekać zwiedzając cmentarz. Ostatnio było to jej najważniejszym hobby. Po śmierci ojca. Pięć lat temu.

Zupełnie nie rozumiałem tego pomysłu. Jak mamy ją znaleźć na tak dużym cmentarzu, składowisku trupów i nagrobków? Znajdziemy ją, odpowiadała niewzruszenie Daria. Wbrew sobie. Że niby będzie przez cały czas czatować pod grobem ojca?, denerwowałem się ja. Nie, odparowywała siostra. Znajdziemy ją. Łykałem tabletki.

Ależ to będzie gówniany dzień, z całym szacunkiem dla wszystkich tam, lewitujących w górze.

*

- 'Znajdziemy ją'? - dociąłem siostrze.

- Tak, na pewno gdzieś tutaj jest. - odszeptała siostra. Cicho, czyli tak jak robiła wszystko. - Uspokój się, Jędrek. Spokojnie.

Pomyślałem, że o proszę, pierwszy nieśmiały rozkaz od trzech lat. Diagnoza - optymistyczna. Pobłażliwy uśmiech, recepta. Na tabletki, pewno. Nie wziąłem ich dzisiaj ze sobą. Zapomniałem.

- Można tu palić? - rzuciłem w przestrzeń, znaczy do Darii.

- Na pewno nie. - mruknęła.

Już miałem przekląć, ale tylko pomyślałem, że kurwa.

Potem siostra wymyśliła, że pójdziemy w międzyczasie zapalić znicz na grobie dziadków. Pomyślałem, że idziemy hurtowo. Pobłażliwy uśmiech lekarza.

Skręciliśmy, manewrowaliśmy pomiędzy skomplikowanymi labiryntami kamiennych, lakierowanych grobów, pomiędzy stojącymi ludźmi. Dotarliśmy do wspólnego grobu dziadka Józefa i babci Jagody. Zapaliłem znicz zapalarką, ekstra. Poszliśmy dalej. Matki dalej ni widu, ni słychu.

Usiłując zająć czymś poturbowany mózg po traumatycznej podróży pociągiem, przeglądam najbliższe nagrobki, szliśmy główną ścieżką prawego sektora cmentarza. Moją uwagę przykuł malutki nagrobek z prawosławnym krzyżem. Nie potrafiłem odczytać nazwiska osoby pochowanej; wszystko oprócz daty zapisane było cyrylicą. Zmarszczyłem brwi, odcyfrowując ramy życia nieboszczyka. Jeden rok. Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy - trzydziesty dziewiąty.

Poczułem łaskotanie w spód żołądka; zainteresowanie.

Niemal mimowolnie wyjąłem z kieszeni dżinsów nieotwartą paczkę Marlboro, odpakowałem, wykaraskałem pierwszego lepszego. Z kieszeni kurtki wydobyłem zapalniczkę, taką starą, z kółeczkiem i podpaliłem, zaciągnąłem się. Wypuściłem dym nosem, z zapamiętaniem wpatrując się w maleńki, kamienny nagrobek.

Zerknąłem do góry. Daria czekała na mnie, więc dołączyłem do niej. Znów razem szliśmy po głównej alejce, gdy zobaczyłem coś dziwnego, czy może mi się przewidziało? Cofnąłem się kilka kroków, wyjąłem papierosa z ust. Starannie wykaligrafowany napis na nagrobku głosił, że tu spoczywa Agnieszka Partyka, nieżyjąca od dwudziestu czterech lat, tak, data zgonu - osiemdziesiąty szósty rok.

          Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby moja matka nie nazywała się Agnieszka Partyka.

Stałem jak wryty przed grobem, który nie powinien istnieć i nie wiedziałem, co zrobić. Zaciągnąłem się dymem. W końcu do mojego mózgu przedostała się myśl: by zawołać siostrę. To pewnie jakieś nieporozumienie, grób. Przypadkowa zbieżność nazwisk, pobłażliwy uśmiech. Recepta na tabletki, pewno.

Szkoda, że zapomniałem tych moich z domu.

Już chciałem krzyknąć, podniosłem wzrok i ponownie zamarłem - mojej siostry tu nie było. Od razu skarciłem siebie niemal werbalnie, przecież nie zatrzymała się gdy ja tu przyszedłem.. Druga myśl; dlaczego? Przecież przed chwilą się zatrzymała, do jasnej cholery.

Potruchtałem wzdłuż głównej ścieżki prawego sektora, wypatrując wzrokiem niepozornej kurtki Darii. Gdy już chciałem wyciągnąć z kieszeni telefon, genialna myśl z kolei, psia jego mać, zobaczyłem szarość jej ubrania. Popędziłem tam, nawet raz krzyknąłem 'Daria'.

Nareszcie ją dopadłem, szła ciągle do przodu, jakby mnie nie słyszała. Śmieszne.

- Daria! - warknąłem zirytowany i położyłem rękę na jej barku.

Obróciła się bardzo powoli, powolutku.

Upuściłem niedopalonego papierosa na żwir usypany w głównej alejce.

Poczułem, że chyba zacznę krzyczeć.

Kobieta, na której ramieniu trzymałem kurczowo dłoń nie była moją siostrą, miała inne wszystko, oczy, nos, uszy, brwi, usta, włosy, podbródek, wyraz twarzy, spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach, bała się czegoś, bała się, przeraźliwie się bała, bała się jak ognia, otworzyła usta do krzyku, zasłoniła je dłońmi, innymi niż dłonie mojej siostry, jakby chciała krzyczeć, ale nie krzyczała, stała i patrzyła się na mnie, jakby zobaczyła ducha, wtedy puściłem ją, szybko i poczułem jak okropny, szaleńczy krzyk gniecie mnie w gardło i robię to samo, co ta kobieta przede mną, tą co miała być moją siostrą, ale nią nie była, ale nie poprzestając na zasłanianiu ust, ja spinam swoje palce, nie boję się o ścięgna, wcale a wcale i wkładam palce do ust, są słone, smakują jak surowa ryba, wciskam je głęboko, głęboko, jak najgłębiej, krzyczę, charczę, krztuszę się i wtedy zaciskam zęby, jak najmocniej i wtedy czuję, jak skóra pęka pod moimi siekaczami, jak rozgrzane do białości żelazo krew wariuje w moich ustach, po moich dziąsłach, myje je, moje zęby są czerwone, karmazynowe jak oczy tej kobiety, co to miała być moją siostrą, Darią, ale nią nie jest.

*

Siedzę w białym, miękkim pokoju.

Pobłażliwy uśmiech bez klamek, recepta.

Tabletek dają mi trzy razy więcej niż brałem wcześniej.

Chodzę po swojej celi jak duch, jak widmo, niezdolne myśleć czy choćby współżyć z czymkolwiek prócz miękkich ścian i braku klamek. Sunę po maleńkim pomieszczeniu, czterech ścianach bez widocznych drzwi w idiotycznych fartuchu, z gołą dupą sunę. Jak widmo, co to nim nie jest.

Siostra, która nią nie jest.

Gdy zasypiam, skulony w ciasny, szczelny kłębek śni mi się to wszystko na cmentarzu; raz jeszcze; raz jeszcze. Budzę się cały spocony, czując, jak blizny na palcach boleśnie pulsują. Pobłażliwe uśmiechy twierdzą, że jeśli mam na dłoniach opatrunek, to ich nie ugryzę ponownie. I dobrze. Nie mam takiego zamiaru.

Kiedy marnuję swój tani, bezwartościowy czas, nie ronię łez, nie żałuję siebie sobie. Do głowy przychodzi mi myśl, którą warto by było gdzieś zapisać - ludzie, którzy udają poszkodowanych są najżałośniejszymi ludźmi na świecie. Na szczęście dali mi tępy ołówek i notatnik. Myślą, że dzięki temu nie będę rył niczego na ścianach.

*

Wpuszczają mnie do klopa. To rzeczywiście wzruszające z ich strony, bo przez cały poprzedni miesiąc kazali mi szczać i srać do wiaderka. Kibel jest wyłożony białymi, idealnie doszlifowanymi kafelkami. Dwa zlewy. Krany bez kurków, tylko kabiny bez zamknięć, nie ma pisuarów. Po takim nieszczęsnym wiaderku rzeczywiście odechciewa się sikać.

Wchodzę do kabiny. Załatwiam się. To przyjemna odmiana po wiadrze, powtarzam.

Wychodzę, staję przed lustrem, opieram się na zlewie i oddycham. Jest duszno, bo nie ma tu wentylacji. Wiadomo, że ostre kratki i te sprawy. Najpierw przemywam twarz wodą. Zimną, zimną jak z górskiego potoku. Gdy woda ochlapuje moją twarz przez palce, prycham. Opryskuję kropelkami duże lustro, długie na całą ścianę ze zlewami. Stoję nieruchomo i patrzę w swoje brązowe, nieprzeniknione oczy.

Potem znów pochylam się, przemywam twarz po raz drugi. Spluwam do ceramicznego zlewu bez ostrych krawędzi. Brakuje mi papierosów, ale bez przesady. Da się żyć, nawet z wiadrem, a szczególnie, gdy otrzymuje się połowiczny dostęp do kibla.

Wtedy słyszę dziwny odgłos.

Dźwięk.

Trochę przypomina nieśmiałe, gardłowe charczenie.

Co to..?

Zgrzyt.

Napiętej, grubej liny..?

Podnoszę wzrok powoli, powolutku.

To dziecko. Ma czarne, proste, błyszczące włosy do połowy czoła, czarne oczy bez białek.

Wisi na grubej, żylastej linie.

          Głowę ma troszkę przechyloną w bok, język fioletowy i napuchnięty, jak śliwka. Skórę przeźroczystą i zatrważająco bladą. Wisi za mną, w odległości może siedmiu metrów, bo nie pięciu, nie dziesięciu. Jego chude ręce zwisają drętwo, sztywno wzdłuż ciała. Ma na sobie tylko białe slipki.

Boję się spojrzeć na swoje oblicze, więc stoję jak wryty, jak słup soli i nie wiem, nie mam zielonego, bladego pojęcia, co robić?

Wówczas głowa martwego dziecka niemożliwie szybko powraca do pionu; słyszę nawet chrzęst kości w jego spuchniętym gardle. Czarne oczy bez źrenic czy białek wwiercają się we mnie, wszystko dzieje się w ciszy. Tylko kran kapie uciążliwie, przeciągle.

          Jakaś nadludzka, nie moja siła zmusza mnie do spojrzenia we własne oblicze. Jestem wyżej, niż powinienem. Na mojej szyi jest zaciśnięty gruby sznur. Nie chcę, ale patrzę w swoje oczy i nie rozpoznaję ich - są czarne, nie brązowe. Konwulsyjnie drgają, przywarte do górnej powieki, ukazują przekrwione białka. Chcę zacząć krzyczeć, ale nie mogę; czuję, jak gruby jak ręka sznur dusi w mojej krtani głos, krzyk, szept. Otwieram tylko usta, jak ryba wyjęta z wody.

Dziecko za mną wyciąga ręce, otwiera usta.

Krzyk wypełniający moją głowę, wnętrze, jest nieznośny, zdaje się detonować mózg.

Wtedy kaszlę, gwałtownie, krztuszę się, wypluwam coraz to nowe bryzgi krwi osiadającej w dziwnych wzorkach na lustrze. Łączy się z kropelkami wody.

Lodowate palce sięgają, ściskają moją szyję.

Wiszę.

 

 

(opowiadanie pochodzi ze zbioru ‘Podwodny krzyk wieloryba’)

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial