Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Nigdy Nie Wolno Tracić Głowy

Piotr Michalik

Nigdy Nie Wolno Tracić Głowy

 

 

Moniko, jeśli czytasz te słowa, odezwij się.

                                                                 Zmartwieni Przyjaciele"

 

- Kiedy ostatni raz ją widzieliście – zapytał Jacek Mewa, wypuszczając z ust śmierdzący obłok dymu papierosowego. Za dużo naoglądał się filmów z Bogartem, pomyślałem, obserwując jak niedbale trzyma peta między palcami i gryzmoli coś zniszczonym długopisem w notesie wielkości tali kart do pokera.
- Z rok temu, może wcześniej – odrzekła Marta, nasza księgowa.
- Jak to rok temu? I dopiero teraz was to zainteresowało? To beznadziejne! – obruszył się Mewa. Przytknął ogryzek papierosa do ust, a gdy się zaciągnął, policzki zapadły się, jakby miał anoreksję.
Czułem, że zaraz rozboli mnie głowa, jak zawsze gdy musze wdychać smród papierosowy.
- Nie, nie, to nie tak. Proszę zrozumieć; jesteśmy internetowym wydawnictwem, nasi pracownicy są rozsiani po całej Polsce. Ja przykładowo jestem z Chełma, a Baśka, tu wskazałem na rudowłosą dziewczynę siedząca z podkulonymi nogami w wielkim fotelu i przeglądającą w skupieniu jakieś grube tomisko - mieszka w Gdańsku. Tylko Marta i Marek to tubylcy. – Mewa wszystko spisywał, postukując długopisem, jakby wybijał znaki klinowe na kamiennej tabliczce. - W niedzielę organizujemy dużą imprezę literacką i dlatego przyjechaliśmy do stolicy.

 

Podniósł głowę i spojrzał w moją stronę. Kilkudniowy zarost aż zachrzęścił, gdy drapał się po brodzie.
- Rozumiem – Znów coś naskrobał w kajecie. - A ta wasza Monika Mak, gdzie mieszka?
- W Mszczonowie, to taka mała mieścina pod Warszawą – powiedział Marek, mój wspólnik, podsuwając mężczyźnie popielniczkę. Detektyw zignorował jednak ten dar, pozwalając popiołowi bezlitośnie opadać na dywan, który z pewnością do najtańszych nie należał.
- Próbowaliśmy zgłaszać to na Policji, ale ponieważ nie znamy dokładnego adresu Moniki, powiedzieli, że nie mogą rozpocząć dochodzenia, gdyż nie są pewni, że zaginęła – oświadczyłem. – Całe szczęście, że jeden z funkcjonariuszy dał nam pana wizytówkę.
Mewa zapalczywie kaligrafował wielkimi wołami, co przerzucając długopis na nową stronę.
- Rozumiem – Pokiwał głową i spróbował zaciągnąć się resztkami papierosa. Skrzywił się z żalem, gdyż spostrzegł, że pozostał sam ustnik. Przez chwilę obracał w palcach tlące się szczątki, jak gdyby z nadzieją, że znajdzie ocalały skrawek. Wreszcie zrezygnowany wrzucił peta do popielniczki. Owszem trafił dokładnie w środek, ale ponieważ była pusta i niezbyt głęboka, ten odbił się od porcelanowego denka i upadł na stół. Marek zerwał się z krzesła i jednym susem dopadł miejsca katastrofy. Jednak dla kraciastego obrusa było już za późno, gdyż na jego środku pojawiła mała dziurka o brunatnych brzegach.
Marek zmemłał przekleństwo, posyłając Mewie spojrzenie pełne morderczych zamiarów. Pedantyzm naszego kolegi to już sprawa legendarna. Z poprzednią żoną ponoć rozwiódł się, bo nie ścierała codziennie kurzy i przestawiała mu ksiązki na półkach. Kto wie ile w tym prawdy?
- Po prostu się martwimy – Baśka przełamała ciszę, wyczuwając że Marek za chwilę eksploduje. - Może coś jej się stało? Leży w szpitalu, czy coś w tym stylu? - Zatrzasnęła ciężkie tomisko i podniosła je do góry pokazując Markowi. Był to jakiś anglojęzyczny album z wielkim czołgiem na okładce.

 

Znałem to spojrzenie. Zapewne będzie chciała wydębić książkę na wieczne oddanie, a Marek nie będzie potrafił jej odmówić. Nikt nie potrafił.
- Wie pan panie Jacku, Monika, współpracuje z nami od przeszło trzech lat, jej zniknięcie to wielka strata dla wydawnictwa. Zarabialiśmy na jej książkach ładne pieniądze. - Księgową musnęła kciukiem koniuszek ust.
- Może gdzieś wyjechała, mamy przecież lato? - Mewa ostentacyjnie, wpatrując się w Marka, sięgnął pod połę marynarki i wydobył metalową zapalniczkę oraz pogniecioną paczkę papierosów. Mógł mieć z pięćdziesiąt lat, a może mniej, zważywszy, że palił jak kotłownia w okresie grzewczym. Guziki kraciastej koszuli spinały wielki bebech, sprawiając wrażenie jakby miały lada moment wystrzelić. Zaniepokoiłem się gdyż siedziałem naprzeciwko.

 

Wsunął papierosa w usta. Rozległ się szczek mechanizmu zapalniczki i zajaśniał mały płomyk. Bul głowy murowany, pomyślałem. Czy ten spaślak nadaje się w ogóle do tej roboty? Koleś z policji pewnie miał nas za frajerów, gdy go polecał. Tymczasem księgowa snuła opowiadanie o rozlicznych zaletach Moniki, oczywiście tych przekładających się na korzyści finansowe.
- ... dotrzymywała wszelkich terminów. Odjechała bez pożegnania? To niemożliwe. Zresztą miała przysłać nam swoją najnowsza powieść „Butem w krocze, czyli sposób na facetów" Adaś widział pierwsze wersje. Prawda Adamie?
- Tak, zgadza się. I uważam, że to najlepsze co do tej pory napisała - stwierdziłem kiwając głową – Wysłałem jej maila, że nie mogę się doczekać wersji finalnej, ale nie odpisała. To było miesiąc temu.
- A znajomi, rodzina? - drążył detektyw.
- Monika niewiele o sobie mówiła. Była pochłonięta pracą, pisanie to jej pasja, nie sadzę by miała czas na założenie rodziny – stwierdził Marek, przyglądając się jak kolejne porcje popiołu, szybują ku jego perskiemu dywanowi.
- A wiecie przynajmniej jak wygląda? - zapytał Mewa.
- Tak, spotkaliśmy się z nią, tu w Warszawie dwa razy. Rok temu, w lipcu, na spotkaniu autorskim naszego pisarza, oraz w grudniu, na urodzinach Marka – odpowiedziałem.
- Macie jakieś zdjęcia? - zapytał detektyw, lustrując wzrokiem salon jak gdyby pierwszy raz widział meble, stoły, lampy i fotele.
Wstałem i wyciągnąłem z kieszeni spodni pogiętą kopertę.
- To samo zdjęcie pokazywaliśmy na policji, oddali nam je po skopiowaniu. Zrobiłem je na spotkaniu autorskim, Dariusza Stefańskiego.

 

Mewa przez chwile niezdarnie mocował się z kopertą. Oczywiście w końcu ją rozdarł, wyszarpując ze środka pocztówkowych rozmiarów fotografię.

 

Znałem to zdjęcie bardzo dobrze. Dariusz Stefański obejmuje dziewczynę o perlistych włosach, która w dłoni trzyma „Ciemne rozlewisko", książkę, za którą dostał nagrodę imienia Stephena Kinga. Gdybyż wtedy wiedziała... Gdzie ona się do cholery podziewa?
- Ładniusia – skwitował Mewa. – Któż by pomyślał, że to taka ostra panienka.
- Czytał pan coś Mak? - zapytał, ze zdziwieniem Marek. Ja także byłem zaskoczony, bo proza Moniki to numer jeden literatury wyzwolonych kobiet. Jak dla mnie zbyt wyzwolonych. Mężczyźni pogardzali jej książkami, gdyż mieszała w głowach ich żonom, kochankom, córkom. Co innego powieści Stefańskiego, twarde historie o przyjaźni, poświeceniu, walce z nadnaturalnymi siłami. Prawdziwa literatura, a nie porykiwania niewyżytej pannicy. Oczywiście pozory często mylą.

 

Mewa obruszył się, jakbym właśnie zarzucił mu, że miał stosunki z owcą.
- Nie, broń boże, ja nie mam czasu, ale córka ma cały regał książek i słyszałem jak świergotała, że „Wyrwij mu jaja obcegami" to zajebisty kawałek. To tej waszej Mak o ile się nie mylę?
- Tak oczywiście, to nasza książka, dziesięć tysięcy sprzedanych sztuk, kilku reżyserów interesuje się kupieniem praw do ekranizacji - Marek jak zwykle wpadał w lekki trans, gdy opowiadał o sukcesach oficyny.
- I ona tak, serio, radzi, by ten tego, obcęgami – przerwał mu Mewa i skrzywił się w udawanym grymasie bólu.
- To metafora – odparła Marta, gestykulując dłońmi jakby czymś potrząsała. – Kobiety zwykle postrzegane są jako słaba płeć. Mężczyźni nad nimi panują, a symbolem tej dominacji jest fallus wraz z osprzętem, czyli jądrami. Mak proponuje by kobiety sprzeciwiły się rządom mężczyzn, a symbolem tego buntu jest...
- Ok, ok rozumiem – skwitował detektyw dając ręką znak, że nie chce o tym słuchać nawet w formie metaforycznej. - Czy muszę coś jeszcze wiedzieć o zaginionej?

 

Dwa razy ją widzieliście, a jak podpisywaliście umowy? A może powiedzcie, jak odbierała honoraria za ksiązki? Podajcie mi numer konta, na które je przesyłaliście, mam znajomego w bankowości, on ma znajomych i może uda się coś ustalić?
- Czeki, przesyłaliśmy czeki na adres skrytki pocztowej w Mszczonowie – odpowiedziałem – Umowy także.
- To zawsze coś, może ktoś ja zapamiętał, w końcu, jak wspomnieliście Mszczonów to małe miasto.
Marta schyliła się po torebkę, otworzyła ją z głośnym trzaskiem. Wyjęła kawałek papieru.
- Proszę oto adres.
Detektyw nawet nie spojrzał, tylko wsunął świstek do kieszeni spodni.
- Coś jeszcze, cokolwiek? Może wiecie coś o jej hobby, pasjach?
Zacząłem intensywnie się zastanawiać, ale nic nie przychodziło mi do głowy.

 

Zza okna dobiegła jakaś głośna rozmowa. Kobieta tłumaczyła synowi, że ma myć ręce przed jedzeniem, a potem pójść do fryzjera bo nie może znieść tych jego długich włosów. Odwarknął: Ależ się czepiasz, są wakacje mamo. A włosów nie zetnę, bo Axel mnie z zespołu wyrzuci.
- Słuchała metalu – wypalił nagle Marek, ku ogólnemu zaskoczeniu zgromadzonych. Spostrzegł nasz zdziwienie i dodał: – Kiedyś do niej zatelefonowałem, ale nie mogliśmy się dogadać, bo ze słuchawki dochodził jazgot. To brzmiało, jakbym dodzwonił się do piekła. Rozłączyłem się, a kilka minut potem dostałem SMS: Zadzwonię jutro, jestem na koncercie.
- Tak, to by pasowało nawet do niej – zaśmiała się Baśka.
Mewa wstał z fotela, otrzepał ze spodni popiół, ku wściekłości Marka i podszedł do Baśki.
Rozsiadł się na stoliku stojącym obok, aż ten zatrzeszczał. Zamiast siedzieć spokojnie, zaczął się wiercić, jakby miał robaki. Trzeszczenie nasiliło się. W końcu olśniło go i sięgnął dłonią pod swój gruby tyłek. Wydobył spod niego odłożony przez Baśkę album.
- Lubi pani militaria? - zapytał kartkując tomisko.
- Jestem rysowniczką, czasem przychodzi musze malować sceny wojenne, zdjęcia archiwalne pomagają – odparła, przeczesując dłońmi marchewkowe loki.
- Wróćmy do tematu – odezwał się zniecierpliwiony Marek – I niech pan zejdzie ze stolika, bo się zaraz zawali.
Mewa spojrzał na niego z niesmakiem, przewrócił ostentacyjnie jeszcze kilka kartek po czym odłożył tomisko i wstał. Lecz zamiast wrócić na poprzednie miejsce, zaczął się przechadzać w zadumie po całym pokoju, niby turysta zwiedzający galerię sztuki.
- Monika Mak pracuje dla was od kilku lat, ale nie wiecie gdzie mieszka. Wysyłacie czeki na skrytkę pocztową, nie zadając sobie pytania dlaczego nie poda wam numeru konta. Chcecie wiedzieć gdzie się podziewa, bo zalega wam z powieścią. Bardzo niewiele jest tych danych, a dużo niewiadomych. Nie wiem czy uda mi się rozwiązać to równanie.
- Martwimy się – stwierdziłem, pociągając palcami dół małżowiny usznej – proszę nam pomóc. Dobrze zapłacimy.
Na dźwięk ostatniego słowa, Mewa spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- A może po prostu, znudziło się jej pisanie bzdur, poznała chłopaka i nie chce was znać?
- Niemożliwe – krzyknął Marek, a potem dla silniejszego zaakcentowania walnął dłonią w kolano.
Mewa powrócił do zwiedzania. Zaplótł nawet dłonie za plecami. Zatrzymał się przed regałem i podniósł do oczu jedną z ramek ze zdjęciami.
- To pan, a ta dziewczyna obok, to Monika prawda? - Pokazał Markowi zdjęcie. Dwoje wtulonych ludzi stojących na molo. Wiatr rozwiewał im włosy i pienił morskie fale, w które wbijał się pomost.
- Myli się pan! - zaprzeczył Marek. - To moją żona Magda. Dwa lata temu byliśmy nad morzem, córka zrobiła nam zdjęcie komórką.
- Długie włosy mnie zmyliły, ale z tej odległości dałbym sobie głowę uciąć, że są jak siostry – powiedział, odstawiając zjecie na miejsce.
- Zabawne, nigdy mi to nie przyszło do głowy – zaśmiał się Marek, wysuwając koniec języka przed wargi.
- Gdzie jest małżonka obecnie? - dociekał Mewa.
- U siostry w Gdyni. A córka pojechała z koleżankami do Grecji. Zdała wszystkie egzaminy i musi się zrelaksować – odpowiedział Marek. Co za wścibski typ. Ostentacyjnie przekręciłem dłoń i spojrzałem na zegarek. Podobnie uczynił Marek. Mewa zrozumiał aluzje.
- Na mnie już czas. Pomyszkuję przez kilka najbliższych dni, ale coś czuje przez skórę, że sprawa nie będzie łatwa. Poza tym, jeśli nawet ją znajdę, to może się okazać, ze nie chce z wami się skontaktować, a wtedy sora, będę milczał jak grób, etyka zawodowa.
- Rozumiemy, rozumiemy – stwierdził Marek – ale choć będziemy wiedzieć, że nic się jej nie stało.
- Będziemy jeszcze kilka dni w stolicy, proszę nas informować na bieżąco – rzuciłem mu na odchodne. Gdy wyszedł z mieszkania Marka, klapiąc zamaszyście drzwiami, zaległa cisza, która trwała przez kilka następnych minut. Marek ukląkł ma podłodze, lecz nie po to by się modlić, lecz żeby ocenić zniszczenia dywanu. Gdy zerwał się wybiegł z pokoju, wracając po chwili z wielkim odkurzaczem, na obliczach naszej trójki pojawiły się zdawkowe uśmiechy, a potem zaczęliśmy chichotać.

 

Mewa nie odezwał się przez kolejne dwa dni. Dopiero środę po południu zadzwonił do mnie na komórkę. Akurat siedzieliśmy paczką w pubowym ogródku, sącząc piwo. Powiedział, że ma pewne informacje i że chce się spotkać, w dogodnym dla nas terminie. Nie mogliśmy się oczywiście doczekać jego rewelacji i poprosiłem by przyjechał do pubu. Z oporami, ale zgodził się.

 

Przysłowiowy skwar lał się z nieba, ale Mewa mimo to ubrany był w grube jeansowe spodnie, koszule z długim rękawem i krawat ciasno zawiązany pod szyja. Całości wizerunku, który wszyscy znamy z filmów kryminalnych o Colombo, dopełniała wymięta marynarka trzymana na ramieniu i kapelusz na głowie. Puściłem oko do Marka, tłumiąc śmiech, a do Mewy powiedziałem:
- Panie Jacku; zna pan już Marka, Martę i Baśkę, ale chciałbym przedstawić naszego znamienitego pisarza – tu wskazałem na przystojnego mężczyznę o mocno zarysowanej szczęce – Dariusza Stefańskiego.
- Adamie nie przesadzaj, bo się rumienie – zahuczał basem Darek, podając Mewie wielką jak łopata dłoń.
- Czego się pan dowiedział? - zapytał Marek. Od dwóch dni nas namawiał by zatrudnić kogoś innego, bo Mewie daleko do Kolombo, pomijając rynsztokowy styl ubioru i namolne zachowanie.

 

Detektyw zignorował to pytanie, gdyż cała uwagę skupił na Stefańskim.
- Łał, to pan napisał „Mrok nad mierzeją" - stwierdził, zajmując miejsce w wiklinowym fotelu, obok pisarza.
- W rzeczy samej – odparł Stefański – a co, czytał pan?
- Ja nie, bo nie mam czasu na książki, ale siostrzeniec jest pana wielkim fanem. „Mrok nad mierzeją", zna na pamięć. Brat się śmieje, że książka się już rozpada i wylatują kartki.
- Nasze książki się nie rozlatują – zaprotestował Marek – są szyte, a nie klejone, nie tak jak ta tandeta z innych wydawnictw.
- Nie, nie chciałem państwa obrazić, chodzi o to że mały czyta ją tak często, że choćby była z metalu, to i tak by tego nie wytrzymała.
- Chyba, że tak – odburknął Marek.
Stefański, zaciskając wargi, próbował powstrzymać śmiech. Gdy się w końcu opanował, powiedział do Mewy:
- Jak pan poda mi adres, to wyśle siostrzeńcowi cała trylogie, z dedykacja. Dwa miesiące temu ukazało się wznowienie całości, po raz pierwszy w twardej, gwarantuje panu, że przetrwa dłużej.
- Naprawdę pan to może zrobić? – Mewa odłożył płaszcz na stolik i zaczął go przetrząsać. W końcu wyciągnął swój mini notesik i długopis. Szybkimi ruchami coś w nim nabazgrał, a potem wydarł kartkę i podał Dariuszowi.
- Pan napisze w dedykacji, że to dla Michała, wiernego fana.
- Jasne, tak zrobię.

 

Coraz bardziej mnie irytował ten facet. My tu cali w nerwach o losy Moniki, a on bawi w łowcę autografów.
- Co pan ustalił? - wypaliłem.
Uderzył się dłonią w czoło, czym wywołał salwę śmiechu Baśki.
- Ajaj, to przez ten upał – zaczął się usprawiedliwiać. - Pojechałem do Mszczonowa, spędziłem tam sporo czasu, mam rachunki za hotel, ten Mszczonów to faktycznie dziura.
- Do rzeczy – wtrącił Marek
- Zacząłem poszukiwania od poczty, na która wysyłaliście czeki. - Znów podniósł ze stolika marynarkę. Tym razem wydobył z niej zapalniczkę i papierosy. Zacisnąłem powieki i głośno westchnąłem. Jeszcze dobrze nie minął mi ból głowy po poprzedniej inhalacji.
- Pracownicy doskonale pamiętali kobietę, która wyciągała czeki ze skrytki. Zidentyfikowali ja na zdjęciu, to bez wątpienia była Monika Mam. - Wsadził w usta papierosa i przypalił. Przez chwile na jego twarzy zagościła się błogość. Dmuchnął dymem. Że też musiałem znów siedzieć naprzeciwko?!
- Gdy zapytałem o adres, powiedzieli, że nie znają, bo to nie jest żadna miejscowa kobieta, tylko jakaś paniusia z miasta – kontynuował, wyraźnie rozluźniony.

 

Obok ogrodzenia pubu zatrzymała się kobieta z dwójką rozwrzeszczanych dzieciaków, które chciały napój pomarańczowy, powtarzając to żądanie niczym mantrę. Kobieta zaczęła je bezskutecznie przekrzykiwać, wreszcie wymierzać siarczyste klapsy. Wszystko na próżno. Ze opowiadania Mewy zrobiła się audycja radiowa, zagłuszana przez burzę.
Pomo chmury dymu, pochyliłem się nad stolikiem
- Mógłby pan powtórzyć, bo czegoś nie rozumiem? – zapytałem.
- No ta wasza Monika, nie jest mieszkańcem Mszczonowa. Da pewności pojechałem do gminy i sprawdziłem w spisie mieszkańców. Wisicie mi dwie stówy łapówki, zachęta dla urzędasa, by pogrzebał w komputerze.
Kiwnąłem głową.
- Tak jak przypuszczałem, Mak Monika, nie mieszka w Mszczonowie i nigdy nie mieszkała – oświadczył Mewa. Czegoś w nim nie rozumiałem, wczoraj gledził o etyce, a teraz każe sobie zwracać koszty łapówek.
- A to ci historia – zdumiała się Marta. - Mówiłam wam, że ona jakaś skryta jest, nigdy nie opowiadała o rodzinie, czeki chciała do skrytki. No i teraz macie. Zapowiedzi książki już porobione, kasa w błoto, co za wstyd.
- Uspokój się, daj panu mówić – powiedziałem – Proszę kontynuować panie Mewa.
Czyżby ten dureń miał się okazać jednak pomocny?
- To w zasadzie tyle się dowiedziałem.
- Tylko tyle? - Stefański pogładził się gładkiej jak u niemowlaka twarzy.
– A nie mógł pan ustalić do kogo należała skrytka pocztowa – zapytałem. Ból głowy wracał, oczy zaszły łzami. Wszystko na darmo, Jurand ze Spychowa, po „operacji" drugiego oka którą mu zafundowali krzyżacy, byłby bardziej użyteczny, niż ten łachmyta.
- Próbowałem się wypytać, ale kierownik poczty odmówił, gdyż to sprzeczne z przepisami, pieprzony służbista. Nawet nie próbowałem perswazji – Tu potarł kciukiem o palec wskazujący - bo jeszcze po gliny by zadzwonił.
- Rany boskie! – jęknęła Marta – I co my mamy teraz zrobić? Księgarnie wpłaciły już zaliczki. Przedsprzedaż ruszyła!
- Może faktycznie coś jej się stało? – zamruczała Baśka, zerkając znad szeroko rozpostartej gazety. – Tylu szaleńców chodzi po ulicach. Niebrzydka była.
- Ty to potrafisz pocieszać – warknęła Marta – Nie stać na takie straty. Pomyśl przez chwilę, ty z nią najwięcej gadałaś, ciągle marudziłaś że ciągle ma jakieś ale do twoich okładek. Może o czymś ci chlapnęła, przy okazji?

 

Baśka w odpowiedzi skryła się za gazetą. Pieprzona egoistka. Spojrzałem na Marka. Bezradnie wzruszył ramionami.

 

Obok naszego stolika przeszedł uliczny grajek, rzępoląc coś na zdezelowanej harmoszce. Za nim podążał mały chłopak, mógł mieć z siedem, osiem lat. Przeleciał między stolikami i każdemu z osobna podsuwał pod nos puszkę po zielonym groszu. Ja, Marek, Dariusz, Baśka, pokręciliśmy głowami. Marta po prostu udała, że go nie widzi.

 

Natomiast Mewa wyszarpnął z kieszeni spodni podniszczony portfel i wysyłał na dłoń brzęcząca zawartość. Przez chwilę ważył w dłoni garść moniaków, po czym wsypał je do puszki ku dużej, acz bardzo chwilowej radości malca. Gdy dzieciak i jego chlebodawca oddalili się na tyle, dało się rozmawiać, Mewa bezceremonialne pochylił się nad Baśką, siedział obok, więc gazeta jej ochroniła, i zapytał:
- Pani sprawia wrażenie, jakby coś wiedziała? – Złożył portfel z trzaskiem i jął wciskać ponownie do tylnej kieszeni spodni. A ponieważ za wszelką cenę chciał uniknąć podnoszenia się z miejsca, postronnym mogło się wydawać, że drapał się po tyłku. Nie podam mu ręki na dowidzenia, o nie.
- Jak przez mgłę mi się cos wydaje, że wspominała kiedyś o siostrze ciotecznej – zaczęła Baśka - Spojrzała na mnie, potem na Marka. Kiwnęliśmy lekko głowami; na zachętę.
- Myśl, myśl Baśka, pamiętaj, że to chodzi o nasze gardła – Marta jak zwykle waliła bez finezji. Aż dziw, że pomimo rozległej nerwicy, nie ciągnęło ją do papierosów. Choć z drugiej strony, i bez tego przypominała szkielet. Pewnie ma wrzody, więc po co jej jeszcze na dokładkę rak?
- Sprawa, jest tak poważa? Możecie zbankrutować? - Mewa zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować, rozdmuchując dym na boki.
- Marta przesadza – Uśmiechnąłem się nerwowo – Może nie zbankrutować, ale na pewno stracić wiele pieniędzy, oraz zaufanie partnerów.
- Przypomniałam sobie – ryknęła Baśka – złożyła gazetę i rzuciła na stół – Kiedyś Mak wspominała, że jej kuzynka ma księgarnie, na „starówce", jak to leciało, Wytras, Zadras, o wiem, Badras.
- Baśka jesteś wielka, ale czemu dopiero teraz, na litość boską – wykrzyczałem uradowany.
- Kiedy Monika pani o tym wspomniała? - zapytał Mewa, jakby to było najbardziej istotne.

 

Na szczęście Baśka była należycie przygotowana na ten wścibski atak. Chyba już nieco znała naszego asa?
- Gadaliśmy na urodzinach Marka, a Monika ubolewała, że siostra, strasznie nie lubi jej książek, bo uważa że to bzdury, ale że dobrze się sprzedają i musi ciągle zamawiać nowe partie.
- I to jest już coś – Mewa zerwał się z fotela – to ja lecę, szukać tej księgarni, jest dopiero pierwsza godzina.
- Idziemy z panem! Na cos się może przydamy? - zaoferowała Marta.
- Pracuje sam, proszę wybaczyć, zadzwonię jak się czegoś dowiem.

 

Nim zdążyliśmy zaoponować, machnął nam kapeluszem na pożegnanie i oddalił się podskakując niczym gromna przepocona kangurzyca.
- Żeby tylko nie dostał zawału – skwitował Stefański, czym wywołał salwę zbiorowego śmiechu.
- To by było pechowe – odrzekłem przez łzy.

 

Siedzieliśmy tam i sączyliśmy chłodne piwo, aż do godziny osiemnastej, oczekując powrotu Mewy. Jednak była to płonna nadzieja. Czyżby był większym nieudacznikiem, niż sądziliśmy? Przecież nie możemy za niego odwalać całej roboty?

 

Zadzwoniłem do niego w czwartek wieczorem. Powiedział, że jest na dobrym tropie, ale musimy mu dać więcej czasu. Obiecał, że odezwie się w piątek. Przypomniałem mu, że w niedziele, miała się odbyć gala rozdania nagród naszego konkursu literackiego, a potem rozjedziemy się po Polsce. Obiecał, że zdąży do piątku. Nie zdążył.

 

Marek się wściekł, był zdecydowany pogonić go na cztery wiatry. Baśka uświadomiła nam, że nie mamy innych alternatyw. Byliśmy totalnie zdruzgotani. Czy to tak trudno złożyć układankę z prostych elementów? Może GPS, powinniśmy jej zamontować? Marta zaproponowała, by dać sobie spokój z tym całym dochodzeniem. Marek i Baśka wpadli w szał i zaczęli krzyczeć, że to wszytko przez nią, bo nie sprawdziła dziewczyny. Mi też się oberwało, od żony Marka, która już od drzwi zwymyślała mnie od patałachów i nieudaczników. Wybiegłem, cały czerwony. Gdyby nie niedzielna gala, najchętniej wróciłbym do Chełma.

 

W sobotę wieczorem zadzwonił do mnie Marek i powiedział, że Mewa do niego właśnie jedzie i ponoć ma jakieś wielkie odkrycia. Wyskoczyłem jak podpalony, z łóżka, dopiero w windzie hotelowej zorientowałem się, że mam na nogach kapcie. Gdy wróciłem po obuwie, zadzwoniłem do Baśki. Uparła się, że zamieszka w Hiltonie, bo nie zamierza kimać w jakimś syfie. Artyści... Częściowo ją rozumiałem, gdyż więcej gwiazdek oznaczało komfort i ciszę. Ostatniej nocy, moi sąsiedzi zza ściany gzili się, wydając jękliwe okrzyki, niczym stado pawianów. Baśka nie odbierała telefonu. Pewnie ciągle była na mnie zła, za wczoraj. Poniosło mnie i wyzywałem ją od popierdolonych artystek od siedmiu boleści.

 

Na ulicach było pusto, więc taksówkarz dojechał do domu Marka i Magdy w kilka minut. W szczycie zajęłoby mu to ponad godzinę. Nigdy nie mógłbym tu mieszkać, zanudziłbym się na śmierć stojąc w korkach, albo wziął kij bejzbolowy i zaczął rozwalać co popadnie jak Dugglas w „Upadku"

 

Gdy wparowałem do Marka, Mewa już siedział rozwalony w fotelu ze szklaneczka wódki w dłoni. Wpatrywał się mętnym wzrokiem w Magde, a ta kokietowała go zalotnie metaliczm chichotem, który mnie zawsze cholernie irytował.
- Panie Jacku, to musi być szaleńczo niebezpieczne, taki bandyta, to może pana i zabić nawet – szczebiotała.
- Od tego mam spluwę, maleńka – To mówiąc odchylił połę marynarki, od trzech dni chodził w jednej i tej samej, i wskazał palcem sporych rozmiarów pistolet, tkwiący w kaburze – Magnum, oczywiście czterdzieści i cztery - zaśmiał się i czknął.
Zauważył mnie i usiłował wstać. Niestety miał zbyt ostro w czubie i równie dobrze mógłby próbować spacerować po trapezie, lub zatańczyć jezioro łabędzie na koniuszkach palców stóp.
- Jak mogliście go doprowadzić do takiego stanu – warknąłem – przecież on zaraz straci przytomność.
- Szanowny panie, to że nieco wypiłem kilka szklaneczek, nie oznacza, że straciłem jasność umysłu – odparł łamiącym się głosem.
- Adam daj spokój – dobiegł mnie z tyło głos Baśki – ważne że sprawa ruszyła. - Odwróciłem głowę. Towarzyszyła jej Marta z przewieszoną przez ramie czerwoną torebką, rozmiarów portmonetki krasnoludka. Gdy już się przywitały z Markiem i Magdą, mnie oczywiście ominęły, zasiedliśmy na krzesłach, wokół dużego podłużnego stołu, z okrągłymi narożami. – Mewie musieliśmy z Markiem pomóc wstać, ważył chyba z tonę. Potem zaczęliśmy go pośpiesznie wypytywać, modląc się by zdążył coś wydukać zanim urwie straci świadomość.
- Czego się pan dowiedział? – zagaił Marek. Chciał zabrać mu szklankę z wódką, ale detektyw bronił jej jak niepodległości.
- Ta wasza Monika, to niezłe ziółko – rzekł kiwając się na krześle – I wcale nie ma na imię Monika, lecz – Detektyw zaczął pstrykać palcami i zaciskać powieki, jakby to miało mu w czymś pomóc. Robił przy tym pijackie minki i cmoktał – o mam, Izabela. Izabela Morawska.
Odetchnąłem z ulgą.
- Mów pan dalej – poganiałem, stawał się coraz senniejszy.
- Kuzynka Anna, ta od księgarni, z początku nie chciała gadać, ale gdy lekko nacisnąłem, że mam kolegę w PIP i mogę nasłać jej kontrole, albo skarbówkę, ma się te znajomości, co nie? – zachichotał niczym podlotek - to zmiękła i przyznała, że istotnie rozpoznaje kobietę na zdjęciu. Izabele Morawska poczęła ciotuchna Anny, ze strony matki męża, a ojcem był jakiś lump spod ciemnej gwiazdy, który obecnie siedzi za napad z bronią i kilka wymuszeń.
- A więc wie pan gdzie jest Izabela Morawska, znaczy Monika, czy jak tam się nazywa? – Zupełnie nie interesowało mnie, kto kogo spłodził.
- Częściowo tak, częściowo nie. – Mewa znów czknął i niebezpiecznie wychylił się do tyłu. Krzesło niebezpiecznie skrzypnęło, ale na szczęście powróciło do pionowej pozycji.
- W jakim sęsie? - dopytywał Marek.
- Iza to czarna owca, zakała, a to z tej przyczyny, że cała familia nie akceptuje jej zawodu.
- A cóż jest złego w pisarstwie? - zaśmiał się Marek.
- Nie pisarstwie, a tańcu na rurze w nocnym klubie i dawaniu dupy na lewo i prawo.
Księgowa wbiła głowę w dłonie.
- Matko jedyna, aleśmy się wkopali.
- Marta uspokój się, skandal może nam nawet pomoc, ważne by mówili, znasz tą zasadę? – Magda tak łatwo nie wpadała w panikę.
- Hihi, a to jeszcze nie wszystko, hik – Chyba mu się kwas cofnął, bo skrzywił się niemiłosiernie i sięgnął po szklaneczkę wody. Wypił ją łapczywie, prawie jednym duchem. Parsknął, smarknął, wytarł twarz rękawem, czym spowodował obrzydzenie dziewczyn i kontynuował tajemniczo się uśmiechając:
- Ta wasza Monika, Izabela, trzy lata temu była – Zrobił pauzę, po czym prychnął - ... Zygmuntem!
- Co ty pierdolisz, człowieku – wrzasnęła Magda.
- Ucięła sobie jaja, tak jak w książce. No zmieniła płeć. To nie była metafora – Mewa zaczął rechotać i walić dłońmi w stół, jakby grał na perkusji. Od tego ryku, aż czerwieniał na twarzy.
- Spokojnie, może to jakaś pomyłka – powiedziałem, sam zaczynając bębnić palcami. Pozostawała, przecież zawsze, jakaś nikła nadzieją, że nasz As detektywów spieprzył zlecenie. Poszedł nie do tej księgarni, czy co?
- To jakąś paranoja – zapiszczała Marta – Ten baran nie wie co mówi? To była taka śliczna dziewczyna. – Patrzeliśmy na niego pytająco, czekając na wyjaśnienia.

 

Jednak chwilowo było to niemożliwie, gdyż rżał ze śmiechu, machając nogami, jak znarowiony ogier. Zacząłem go szarpać, ale to nie pomagało. Dopiero, gdy Magda chlusnęła mu wodą ze szklanki, prosto w twarz, to momentalnie spoważniał. Wzrok miał coraz mętniejszy.
- Pomyłka, to na imię ma moja żona – czknął i na moment przymknął powieki, po czym dodał – ja pierdzielę, facet bez jaj, pisał dla feministek.
Zaczął grzebać po kieszeniach a potem wyciągnął przetłuszczone zdjęcie i rzucił na stół.
- To zdjęcie sprzed trzech lat – oświadczył – potem chłopak zrobił sobie operacje usunięcia, zbędnych detali. - Znów zachichotał, ocierając palcami łzy.
Pochwyciłem lśniący kartonik jako pierwszy. Jedno spojrzenie i wszelkie wątpliwości znikły. Ujrzałem golusieńkiego mężczyznę, który prężył się na scenie, wygięty w łuk przed chromowaną rurą. Miał duże cycki, fiuta, no i twarz Morawskiej.
- A to suka – Gorąco mi się zrobiło. Podałem kartkę Markowi, a on puścił ją w dalszy obieg, ledwo powstrzymując się od wymiotów.
- To wiesz pan gdzie ona jest czy nie? – Nie na darmo nazywaliśmy żonę Marka, Chłodna Madzia, oczywiście nie przy niej, broń boże.
- Pośrednio, hik, wiem. Wyjechała z kraju, hik, konkretnie do Anglii.
Marek popatrzył mi w głęboko w oczy.
- Pięknie, no nieziemsko pięknie. To koniec. Nasza pisarka to pedał i kurwa.
- Nie wiadomo, czy pedał? – wtrąciła Baśka, może ma żeński mózg.
- Przymknij się – wysapała do niej Marta – ty i twoje pomysły, wpieprzyły nas w tą kabałę. - Omiotła Mewę wzrokiem, a zobaczywszy, że prawie odleciał i dodała - Mam was wszystkich potąd – to mówiąc przejechała palcem po czole. To się mogło skończyć w wiezieniu, gdyby nie ten debil.

 

Zapewne wybucha by większa chryja, ale jej rozległ się donośny łoskot.

 

To detektyw runął z krzesłem do tylu. Ukląkłem przy nim. Wyczułem tętno, głowa cała, chyba nic mu się nie stało. Magda pochyliła się i wymierzyła detektywowi siarczysty policzek. Żadnej reakcji. Powtórzyła eksperyment, a jedynym rezultatem było to, że zaczął chrapać. Nie było wyboru; ułożyliśmy go na kanapie i postanowiliśmy wrócić do stołu, by naradzić się co dalej począć. Ja byłem zbyt roztrzęsiony, by z nimi zostać. Nie mieściło mi się w głowie, że ta dziewczyna mogła nas tak pięknie załatwić. Gdy wróciłem do hotelu, długa kąpiel zmyła cześć trosk, a resztę ukoił sen.

 

Ostatni dzień pobytu w Warszawie, miał być ukoronowaniem naszej ubiegłorocznej pracy. Dzięki konkursowi udało się wyłowić z przeszło tysiąca nadesłanych prac, kilka, których autorzy mieli szansę stać się być może nowymi Stefańskimi, jak twierdziła, Magda. Osobiście szczerze w to wątpiłem.

 

Gdy przyjechałem do Domu Kultury Strażaka, gdzie odbywała się gala, wszyscy uczestniczy wczorajszego nocnego meetingu, już byli na miejscu. Poza Magdą, pod której opieką, jak powiedział Marek, zostawali Detektywa Mewę. Miała dopilnować by nie narobił szkód jak się obudzi, zapłacić i przegonić na cztery wiatry. Co prawda nie spodobały się nam odkryte przezeń fakty, ale jednak dobrze wykonał swoja prace. Najlepiej by dla nas było, by Izabela się w ogóle nie odnalazła. Gdyby media to wyniuchały, bylibyśmy zrujnowani. I tak ruchy społeczne związane z kościołem nie zostawiały na książkach Mak suchej nitki, więc po co im wkładać kardynalny argument do ręki.

 

Impreza przebiegała zgodnie z harmonogramem. Paruset zgromadzonych gości, w tym prasa i wielu znanych ludzi z kręgu kultury, polityki, a nawet jakiś ksiądz się zaplątał, wszyscy oni gromko oklaskiwali naszych laureatów. Powiedziałem kilka słów, patrząc w ich znudzone twarze. Jedynie ochroniarze, czuwający nad bezpieczeństwem, smutni panowie w czarnych garniturach, nie ziewali i nie spoglądali na zegarki. Ciekawe skąd ich Marek wytrzasnął. Liczyłem na jakichś łosi w ortalionowych kombinezonach i napisach SECURYTI na piersiach, a tu proszę pełna kultura.

 

Gdy impreza wkroczyła w cześć nieoficjalną, zakąski, drinki zaczęły znikać ze stołów, a sala wypełniła się szumem pokątnych dyskusji. Staliśmy w kółeczku, z laureatami konkursu. Od słowa do słowa, miałem niezwykły ten dar przekonywania, zgodzili się na współprace. Obiecali, że gdy napiszą książki, będziemy mieli prawo pierwokupu.

 

Wszystko się zaczęło znów układać. Po chwili obok szwedzkiego stołu, stukając się kieliszkami szampana, staliśmy już tylko Ja, Marek, Marta, Baśka, Darek i Magda, która wyekspediowała moczymordę w trasę bardzo szybko, zaraz po naszym wyjściu. Nie szczypała się dziewczyna. Ciekawe, jak go obudziła. Mam nadzieję, że nie prądem, czy igłami wbijanymi pod paznokcie.

 

Większość gości już się ulotniła. Pozostało paru imprezowych sępów, którzy krążyli, przeczesując stoły, w poszukiwaniu resztek darmowego jadła i napoju.
- Za dobre zakończenie – Magda wzniosła kieliszek – oby nasza autorka się nigdy nie odnalazła. - Zaśmiała się jak robot, aż mi w uszach zadzwoniło.
- Wierzysz w to, bo ja mam jakieś złe przeczucia? - Odstawiłem kieliszek. Nie miałem ochoty na bąbelki.
Wzruszyła ramionami.
- A nawet jak się znajdzie, to co. To tylko głupia dziewczyna, znaczy chłopak, kij go wie kto. Zapłacimy Mewie za dyskrecje i sprawa załatwiona? Zresztą, nie martwmy się na zapas. Coś się wymyśli.
Darek wziął swój kieliszek i wysunął do przodu na wyprostowanej dłoni.
- Za moczymordę, w takim razie i jego krótka, przekupna pamięć.
Może i mieli racje, pomyślałem sięgając po swoje szłko. Lecz nim zdążyłem go podnieść, za pleców dobiegł mnie znajomy głos.
- Tu jesteście
Spojrzałem w tamtym kierunku, chyba tylko dla formalności. Wiedziałem, co ujrzę; pomiętą marynarka, filcowy kapelusz i dymiący papieros w zębach. Miedzy rzędami krzeseł przeciskał się z trudem mewa, machając do nas dłonią. Jedna z kobiet z obsługi zwróciła mu uwagę skrzeczącym głosem, że tu nie wolno palić. Spojrzał na nią i warknął, naprawdę warknął. Co za typ! Sięgnąłem do kieszeni, by sprawdzić, czy zabrałem tabletki od bólu głowy.
- Świętna impreza – rzucił, wkraczając pomiędzy nas – A paniusia, była niegrzeczna, mogła mi uszkodzić słuch tymi bydlackimi głośnikami.
- Nie chciałam używać pistoletu, a spał pan tak mocno – odparowała Magda.
A więc zastosowała tortury dźwiękowe. Ma pomyślunek zdzira! Biedny Marek.
- Zapłaciliśmy panu, sprawa chyba zakończona, a może za mało? - zagaiła Marta.
- Zapłata w porządku, ale przez tą wczorajsza niedyspozycje, zapominałem się z wami podzielić kilkoma informacjami.
- Wie pan gdzie ona jest, czy nie? – Zadając to pytanie, miałem nadzieję, że znów zaprzeczy.
- I tak, i nie – odparł, drapiąc się po głowie.
- Człowieku, przestań gadać zagadkami, nie widzisz ze przeszkadzasz. Mów pan co wiesz, dopłacimy i się pożegnamy. Oczywiście za dyskrecję, rozumiesz pan, damy bonusa – Marek spróbował się uśmiechnąć na zakończenie wygłaszanej kwestii.
- Nie o to chodzi. Bo widzicie, mam pewne wątpliwości – odparł detektyw, w dalszym ciągu drapiąc się po głowie dłonią, w której trzymał papierosa.
- Co pan ma? - zapytała Baśka.
- Wątpliwości? – zapytał Dariusz pochylając się nad nim. Gurował nad detektywem o dwie głowy i musiał się zgarbić by spojrzeć mu w oczy. – Jakie wątpliwości?
- Od czego by tu zbaczać? – Mewa zamyślił się, głaszcząc dłonią, w której maił papierosa, zarośnięty podbródek.
Wyciągnął z kieszeni jakaś książkę.
- Poznaje pan. - Podał ja Stefańskiemu. Był to egzemplarz „Ciemnego rozlewiska", książki, która przyniosła mu sławę i pieniądze.
- Chce pan autograf? - zapytał Dariusz.
- Nie, nie, proszę otworzyć na stronie tytułowej – polecił detektyw.
Stefański zrobił to i niemal natychmiast na jego twarzy pojawiło się zdumienie i równie szybko znikło, a zagościł wymuszony uśmiech.
- Skąd pan to ma? - zapytał i podał mi rozłożoną książkę. O mało nie wyśliznęła mu się z dłoni, na szczęście miałem refleks.

 

„Monice Mak, z życzeniami powodzenia na drodze pisarskiej i prywatnej.

 

Dariusz Stefański

15 lipca 2007 "

 

Dociekliwy skubaniec z tego Mewy. Podałem książkę dalej, zwracając się do Stefańskiego, lecz patrzyłem na Mewę, podobnie jak cała pozostała czwórką.
- Pamiętasz Darku, to było na twoim spotkaniu autorskim, rok temu, to wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy się z Moniką.
- Ach tak, pamiętam, była nieco speszona, poprosiła o dedykację. Ale skąd pan to wytrzasnął, czyżby od niej?
- Niestety nie. Przekonałem tą jej kuzynkę, że sprawa jest poważna i okazało się, że nie oddała kluczy od mieszkania Izy. Mieszkały razem, kiedy Iza była jeszcze Zygmuntem. Znaczy ona i on, mieszkali. – Splunął z odrazą
- Wtajemniczyli pana, w to co ustaliłem o operacji zmiany płci? - zapytał Stefańskiego.
- Tak, to był szok
- A więc, udaliśmy się do jej, pozwólcie, że będę mówił o niej per ona i nazywał ją Monika, to wiele ułatwi. Więc poszliśmy do mieszkania Moniki. A Anna, czyli jej kuzynka, zgodziła się, bym nieco poszperał. Ta książka – to mówiąc zabrał egzemplarz z rąk Baśki – stała okładka do przodu na półce, obok telewizora, na honorowym miejscu.
- No i o co się rozchodzi, była na spotkaniu, dostała dedykację, zresztą to ta sama książka, którą trzyma na zdjęciu, daliśmy je panu przecież. Proszę sprawdzić. - Zaczynałem być podirytowany. Do czego on zmierza?
- Z początku myślałem, że tak jest. Ale potem zwróciłem uwagę na mały detal – Zamilkł na chwilę i postukał palcem w okładkę książki. Rozległ się głuchy dźwięk.
- Nie rozumiem – rzekłem.
- Twarda okładka, no pan Darek sam mówił, że jego dzieła ukazały się w niej dopiero dwa miesiące temu.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Z letargu wyrwał mnie brzęk tłuczonego szkła. To Marta, wypuściła z dłoni swój kieliszek.
- Wypsnął mi się, przepraszam – wyjęczała,
- Nieuwaga może być przyczyną zguby droga pani, a gdy się coś zgubi, to można wiele stracić – oświadczył Mewa, co spowodowało, że zatoczyła się do tylu. Nie zwarzał na to i zapytał Stefańskiego:
- Jak pan wytłumaczy, mistrzu, że w roku 2007, podpisał pan książkę, która ukazała się dopiero w 2008?
Darek wbił wzrok w parkiet.
- Naprawdę nie wiem, co odpowiedzieć – zaczął dukać, cała pewność siebie i luz gdzieś się z niego ulotnił – to musi być jakaś pomyłka, głupi żart, a może ktoś podrobił podpis?
- Sprawdziłem to u znajomego grafologa, to na sto procent pana pismo.
Mewa i jego znajomości. Westchnąłem.
- No, ale o co panu chodzi – ocknął się Marek - Co ta książka tłumaczy w naszej sprawie?
- Sam w sobie nic, ale to ślad, wskazówka, trop.
- Jak trop? Przypuszcza pan, że mamy maszynę czasu? Bądź pan poważny – zadrwiła Magda – Wie pan gdzie jest nasza autorka, czy nie, bo zanudzi nas pan na smierć.
- Jedźmy dalej. Zacząłem sprawdzać lotniska, wiecie, mam...
- Tak wiemy, znajomości – burknęła Magda
- Dokładnie. I wiecie co ustaliłem, że faktycznie dwa miesiące temu Izabela wyleciała do Londynu.
- No i sprawa jasna – wtrąciłem – może poleciała na kolejną operacje - Spróbowałem żartować.
- Też tak myślałem, ale to nie do końca prawda. Wrócimy jeszcze do tego. W jej domu znalazłem, wydruk komputerowy, około trzysta stron, zatytułowany „Butem w krocze, czyli sposób na facetów"
- Hura, uratowani, znalazł pan naszą powieść, gdzie ją pan ma? – Marta poweselała.
- W samochodzie, potem ją przyniosę. Wiecie co, zabrałem ją do domu i przeczytałem.
- A więc to zajęło panu te dwa dni – zaśmiała się Magda.
- Między innymi, ale także, na zastanawianiu się, jak młoda kobieta może tak dobrze znać rzeczy, których nie doświadczyła.
- Mówi pan o psychice mężczyzn, Przecież ona była facetem, sam pan to odkrył – Stefański, uśmiechnął się z politowaniem.
- Ależ nie o tym mówię. Przykładowo, napisała o tym jak na studiach podwalał się do niej profesor Łomniewski i że kopnęła go w krocze.
- No i co z tego, na każdej uczelni krążą takie opowiastki – zauważyła Magda.
- Tyko że Izabela, Zygmunt, czy jak jej tam, nigdy nie studiowała. Nawet nie skończyła liceum. Był po zawodówce elektrycznej. Więc jak ta prosta dziewczyna, znaczy chłopak, szlag by to...., u której w domu, jedną z niewielu książek była pana podpisana magicznie rok do przodu, mogła tak dobrze pisać o teoriach filozoficznych profesora Konewkowskiego, bo to on przywalał się do studentek, prawda panie Darku? Przecież to u niego miał pan wykłady z logiki pragmatycznej. - Mewa zakończył monolog celując palcem w Stefańskiego.
- Yy, ee, widocznie jej o tym opowiadałem – zdołał tylko wyjąkać, rozglądając się w panice w poszukiwaniu wsparca.
- Przecież spotkał ją pan raz, góra dwa razy – nie odpuszczał detektyw.
Zaległa znów cisza.
- Może pan nie posługuje się internetem, ale my tak – powiedziałem, dając znak dłonią Darkowi, by się opanował – ciągle komunikujemy się za pomocą SKYPE, to taki program.
- Wiem co to jest, żona ciągle gada z siostra przez to cholerstwo i kłócą się z córka o dostęp do komputera, ale to nie wyjaśnia przenikliwości waszej Moniki i wiedzy, o teoriach których nie da się pojąć bez szerszego kontekstu.
- Dobrze, przyznaję się, pisałem jej te kawałki, które działy się na uczelni – westchnął Stefański. – Zapłacimy panu za milczenie, w porządku?
- Kłamie pan, napisał pan całą tą powieść, podobnie jak wszystkie pozostałe książki Moniki Mak.
- Ależ pan dowalił, czy ja wyglądam na wojująca feministkę? - spróbował oburzyć się Stefański.
- Iza też nią nie była, nie mówiąc już o tym, że miała dysgrafię i trzech zdań w życiu poprawnie nie napisała. Chciała być kobietą, nosić sukienki, malować paznokcie, nie miała w szafie ani jednej pary spodni. Jaka z niej feministka? - grzmiał Mewa.
- Mamy korektę – rzuciła nieśmiało Baska – to jeśli chodzi o dyskrafię.
- A ona nawet nie miała komputera, więc skąd wydruk i to na drukarce laserowej? Sami przyznaliście, że nie widzieliście calej wersji. A ta mi wygląda na całkiem bezbłędnie i przyzwoicie napisany tekst.
Staliśmy zadębiali, sala świeciła pustakami, W zasadzie to tylko obsługa, kursowała pomiędzy stolami, składając na wózki zastawę i butelki po napojach, oraz ludzie z ochrony, którzy w dalszym ciągu trwali na stanowiskach, widocznie mieli mocne zasady.
- Rozprowadził nas pan dokumentnie, nie doceniliśmy waszmości – oświadczyła Magda – Ile pan chce za zachowane milczenia. Może pan dużo zarobić. - Lecz Mewa nie zwrócił uwagi na jej ofertę.
- Rok temu, Iza faktycznie była na pana spotkaniu autorskim i to jedyna prawda, jaką mi przekazaliście. To była księgarnia jej kuzynki. Wpadła pożyczyć trochę pieniędzy. Publiczność nie dopisała, bo księgarenka jest mała, a pogoda jak na złość okazała się być wysmienita do plażowania nie do wizyt w księgarniach. Prawdopodobnie poprosiliście ją o pozowanie do zdjęcia, może nawet zapłaciliście.
- Zgadza się mistrzu – Magda nie chciała tego dłużej ciągnąć – Ile chcesz?
- Podam swoja cenę, gdy skończę opowieść.
- To nie jest konieczne – Marcie drżał głos – mamy mało czasu, Adam i Baśka muszą zdążyć na dworzec.
- Raczej nigdzie nie pojadą – odparował Mewa.
- O czym pan mówi? - zapytał Marek
- Dziewczyna więcej nie dostała od was złamanego grosza. Nie było żadnych czeków wysyłanych na skrytkę pocztową, poza tym jedynym, dwa miesiące temu, ale to nie ona go odebrała, lecz żona Pana Marka, pindrząc się tak, by urzędnik ja zapamiętał. To miało zmylić policję.
- Koniec tych wywodów, mów pan ile i spadamy? - Magda naprawdę się wpieniła.
- Dwadzieścia pięć lat, no może nawet dożywocie.
- O czym ty kurwa człowieku pierdolisz? - Dariusz prawie skoczył mu do gardła - Za pisanie pod pseudonimem?
- Układ przestał być wygodny – kontynuował niewzruszony detektyw.
- Nie było żadnego układu, zapłaciliśmy jej tylko raz – oponowała Magda.
- Zgadza się i także zgadza się, że dziewczyna wyjechała z kraju.
- No właśnie – wtrąciłem – więc o co ten cały hałas?
- To z Londynu przywiozła pani ten Album o militariach, prawda? Sprawdziłem, ukazał się dosyć niedawno, to limitowana edycja, niedostępna wysyłkowo.
- No i co z tego, czy kupowanie książek jest zabronione? - zapytała Magda.
- A to może pani powie, dlaczego się pani podszyła, za Morawską, lecąc do Londynu?
- Ma pan na to jakieś dowody? To tylko dziecinne insynuacje. – Chłód Magdy mnie przerażał.
- Internet to jednak wspaniałe miejsce, kiedyś muszę się w tym podszkolić. Poprosiłem córki, by poszukała zdjęć Moniki Mak. Jak się domyślacie, na stronie domowej auorki znalazłem, tylko ta fotkę ze spotkania Stefańskiego. Podejrzewam, że ona także ją tam znalazła, prawda? Zaszantażowała was?
- Zaczyna pan opowiadać bajki, zupełnie – Marta próbowała rozpaczliwie opanować sytuacje.
- I dlatego musiała umrzeć.
Oblały mnie gorące poty, chciałem uciekać. Sala zatańczyła.
- Zabiliście kobietę, by nie wyszło na jaw, że wasza gwiazda, Dariusz Stefański, piszę książki feministyczne.
Poskoczyłem jak oparzony, gdyż poczułem czyjeś dotknięcie na ramieniu.
- Pan Adam Michalski? - zapytał niewysoki młodzieniec. W dłoni trzymał kwadratowe pudełko wielkości piłki do koszykówki, opakowane zielonym papierem i przewiązanie sznurkiem. Lewa powieka zaczęła mi skakać, jakby ktoś ją szarpał za pomocą niewidzialnej żyłki wędkarskiej. Marta opadła w ramiona Dariusza, a jej obłąkane spojrzenie, przypominało takie, którym rzuca zwierze, gdy znajdzie się w potrzasku.
- Tak – odparłem odruchowo. Chyba zacząłem tracić wzrok?
- Paczka do pana, z Indii, to zwrot, bo nadawcy nie odnaleziono – oświadczył doręczyciel.
Usłyszałem kobiecy pisk, to Baśka zaśmiała się histerycznie.
Coś chlusnęło mi w twarz. Zapach szampana przyniusł orzeźwienie, na moment.
- Odwzajemniam przysługę – rzucił Mewa, w dłoni trzymał pusty kieliszek.
Baśka płakała, klęcząc na kolanach. Marta, trzęsła się jak osika, w ramionach Dariusza. Magda stała niczym posąg, wpatrując się w Mewę, wzrokiem, który powinien uśmiercić słonia.
- Nie pokwituje pan paczki? - zapytał Mewa, to może być coś ważnego.
- Kurwa, a mówiłem ci, pojebie, że to się nie uda – Marek purpurowiał na twarzy. Naprężył się do skoku. Nie wiedziałem, czy na mnie czy na detektywa. On też nie był pewien, bo odchylił połę marynarki pokazując bron. Kciukiem odpiął zatrzask.
- Panowie uspokójcie się, to nie potrwa długo – Poskutkowało, Marek oklapł i wsunąwszy twarz w dłonie zaczął drżęć
- Przyznam, że to było genialne – kontynuował Mewa - Zabić człowieka, pokroić jego ciało na kilka kawałków i wysłać w paczkach za granicę. Tylko, że ukrycie zwłok zleciliście łajzie, która przejeżdżając przez miasto, zgubiła jedną paczkę.
- Nic pan na nas nie ma – wychlipała Marta – A może to pan ją zabił, a potem próbuje nam wcisnąć kit i przerazić nas paczka z głowa dziewczyny w środku.
- Nie mówiłem, ze w tej paczce jest głowa? Nie wiedziała by pani o tym, gdyby nie uczestniczyła w pakowaniu. – Zrobił pauzę, a nagle wrzasnął:
- Koniec gry. Wasz znajomek doktor fizyki z Indii was sypnął.
- Pierdolony Bagienny, a mówiłam, to oszołom i nie warto mu ufać – Magda zrzuciała maskę, była w końcu sobą – Ale nie, Baśka się uparła, zróbmy to elegancko i finezyjnie. Ile pan chce? Milion, dwa?
- Nie interesują mnie pieniądze, choć oferta jest kusząca? Sięgnął do kieszeni i wyciągnął skórzane etui na dokumenty. Rozłożył je i pokazał.
- Komisarz Jacek Mewa, wydział zabójstw, jesteście państwo aresztowani, pod zarzutem morderstwa pierwszego stopnia Izabeli Morawiec. Macie państwo prawo...
Ruszał ustami, ale go nie słyszałem. Rozejrzałem się, w poszukiwaniu drogi ucieczki. Ochroniarze otaczali nas zwartym kręgiem, w dłoniach trzymali kajdanki.
- Jak się pan u do nas dotarł? - Nie mogłem uwierzyć, że na moich nadgarstkach zaciska się zima stal.
- Zgubioną paczkę odnalazł mały chłopak. Gdy ją otworzył zaniósł od razu na komisariat. Hinduscy struże prawa szybko dotarli do doktora Bagiennego z instytutu fizyki w Delli. Wydaliście jego cykl kiepskich rozpraw naukowych. Sam interesuje się nieco fizyką i pamiętam, że była afera, o to, że cześć z tekstów to plagiat z wikipedii. Niestety policja nic z niego nie wyciągnęła, ani o wspólnikach, ani o tym gdzie zakopał pozostałe paczki. Powiesił się tuz po aresztowaniu, na pasku od spodni.
- To dlatego nie dawał znaku życia? - Olśniło mnie.
- Kilka dni potem, kuzynka Izabeli zgłosiła jej zaginięcie. W geście rozpaczy daliśmy jej zdjęcie tajemniczej głowy, przesłane z Idii gdyż paczka przyszła z Warszawy. I to był strzał w dziesiątkę. Gdybyście siedzieli cicho, i nie pprzyszli na policje, to prawdopodobnie nigdy nie doszlibyśmy prawdy i sprawa zostałaby zamknięta. Ale wy chcieliście przecież wiedzieć, gdzie jest Monika R, być pewni, że zniknie na zawsze, oraz pragnęliście wydać pośmiertnie powieść, którą podrzuciliście do jej mieszkania. Wasz kardynalny błąd polegał na tym, że przynieśliście to samo zdjęcie, które dała nam pani Ania. Izabeli bardzo spodobał się Stefański. Zrobiła sobie odbitkę, prawdopodobnie z sieci. Dalej poszło już z górki.
- Po co te całe podchody, udawanie prywatnego detektywa? - zapytałem idąc obok komisarza, trzymając nisko głowę. Kajdanki uwierały diabelne.
- Musieliśmy zebrać mocne dowody. Macie dużo pieniędzy, wasi adwokaci z łatwością wygrali by proces oparty na domysłach i poszlakach. Dobrze, że mam znajomości w prokuraturze i załatwiłem pozwolenia na inwigilacje. Dzięki temu, Ja mogłem leżeć nieprzytomny, lecz nie od alkoholu tylko od środka nasennego który sam wziąłem, a pluskwa w krawacie zrobiła swoje. Bardzo ciekawe słuchowisko, powstało z waszych tajnych obrad. Czegoż ta technika dziś nie potrafi? Zaskoczyło mnie zupełnie, że to zona pana Marka pocięła zwłoki, a wcześniej otruła dziewczynę. Stawiałem na Marka, może na Stefańskiego, ale nie na nią.
- Twarda z niej suka – mruknąłem. – Na karpiach też samodzielnie przeprowadza egzekucje, a potem je patroszy.
- A po co ta dzisiejsza farsa? - zapytałem, obserwując, jak policja pakuje nasze całe wydawnictwo i znamienitego autora do radiowozów.
- Bo lubię kryminały w starym stylu, a poza tym nie byliśmy pewni pana udziału. Na szczęście reakcja, przy świadkach, szok, w jaki pan wpadł zobaczywszy paczę, nie pozostawia żadnych wątpliwości, że wiedział pan o wszystkim. Oczywiście Marta wpisała lipny adres zwrotny, a to że paczka do pana wróciła to był bluff – wyjaśnił, pomagając mi wsiąść do czarnego Audi, na którego dachu smętnie migotał niebieski kogut. Wcisnąłem się w kąt wozu, próbując opanować łzy, które zbierały się na ulewę. Mewa zajął miejsce obok.
- Nigdy nie wolno tracić głowy – powiedział, zatrzaskując drzwi.
Trudno było się z nim nie zgodzić.

 

Lublin 23.07.2008

 

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial