Doris
- Tajemnicza pandemia rozprzestrzenia się w Nowym Orleanie, „ludzie zachowują się w sposób bezrozumny i wyzywający, dostają białej gorączki, miotają się jak ryby, wykonują ruchy taneczne o nazwie „orle skrzydła” czy „rajcowny zderzak”, kręcą wąsy na Mooche`a i „strugają ważniaków”. To Dżes Gru, który zamiast wyniszczać ciało, dodaje mu energii, nie osłabia, a przeciwnie – wzmacnia, pulsuje radością i chęcią życia w rytm każdej muzyki, jaka przyjdzie wam na myśl, byle była skoczna i zachęcała do pląsania. Jazz, blues, bebop, bambula, chacta, co tylko chcecie. Zaczyna od Nowego Orleanu, wszak to stolica czarnej muzyki, aby potem podążać dalej, porywając za sobą ludzi, co dnia więcej, i więcej. „Ultranowoczesny Dżes Gru infekuje wszystko na swojej drodze”.
Ta książka to istne szaleństwo, jakiś rollercoaster literatury. Zawiera pakiet symboli kultury i popkultury amerykańskiej, wszystkiego z czym Ameryka może się kojarzyć. Są nowojorskie gangi, nowoorleańska muzyka, wolnomularstwo i voodoo, Wall Street i kaznodzieje z ich darem przekonywania, Ku-Klux-Klan i Cotton Club.
Szalone, rozedrgane jest też tempo rozgrywających się wydarzeń, rodzaj użytej przez autora stylistyki, przypominającej trochę komiksową – skrótową, nerwową, urywaną. Przeskoki z tematu na temat, słownictwo, to wszystko sprawia wrażenie jakiegoś narkotycznego podniecenia, oszołomienia. Wrażenia dopełnia zaś wielość bohaterów, którzy początkowo mylą się nam, plączą, a jednak w którymś momencie każdy puzzel wskakuje na właściwe miejsce i zaczynamy czuć się coraz pewniej. Książka wciąga nas, porywa, nie pozwala złapać oddechu. Musimy pędzić wraz z akcją, by nadążyć.
Amerykę wyczuwa się tu w każdym niemal zdaniu. Obok piosenek, nazwisk znanych z historii, prasy i telewizji, przewijają się też reklamy typowych amerykańskich produktów: Mr Pepper, Chesterfield, Bull Durham. Spotykamy też Huxleya, Rudolfa Valentino i Freuda odwiedzającego Stany Zjednoczone w 1909 roku. Mamy lata dwudzieste XX wieku, jednak nieco inne niż te, które znamy. Zmęczona niedawną wojną Ameryka wprost roi się od różnej maści dziwaków, wyznawców rozmaitych religii, okultystów, szamanów od voodoo i numerologów.
Obok Ameryki czuć też pulsujące afrykańskie serce, z całą magią Afryki – tajemniczą, wciągającą, choć bardzo niebezpieczną. Czemu akurat taka mieszanka, spytacie. Czy słyszeliście kiedyś wcześniej o afrofuturyzmie? Ja nigdy. A jednak od razu zauroczył mnie ten zwariowany nurt, tak wyraźny w „Mambo Dżambo” Ishmaela Reeda. To jedyne w swoim rodzaju połączenie science-fiction z kulturą i estetyką afroamerykańską. Czerpie on z doświadczeń czarnej społeczności, przeszczepionych i wrośniętych w amerykański grunt. Przewijają się tu motywy niewolnictwa, plantacji bawełny, ucisku, walki o wolność, nierówności społecznych w obrębie zarówno rasy, jak i płci.
„Chcąc odnieść tutaj sukces, trzeba wrzucić do kotła garść chwytliwych haseł, szczyptę Afryki Północnej i przyprawić Mulatem w fezie i garniturze w prążki, który po nakręceniu mu sprężyny będzie mówił „przybij piątkę” albo „salem alejkum”. I to właśnie mniej więcej otrzymujemy, podlane dodatkowo futurystyczno – groteskowym sosem z dodatkiem dystopii oraz scen rozwalanek rodem z filmów Quentina Tarantino.
Futurystyczni i fantastyczni są też bohaterowie. Za przykład niech posłuży PaPa Da Bas – „mag w duchu hoodoo, pustelnik – uchodźca, szarlatan, botanik, znawca mowy zwierząt, człowiek 2-głowy i co-tylko-zechcesz”. Wśród postaci pierwszoplanowych rozpoznajemy dawnych, staroegipskich bogów, którzy powrócili (a może byli tu przez całe tysiąclecia) i w ludzkiej postaci wypełniają swoją misję na ziemi – znów nasycają ją magią. Tak więc, są zwolennicy Dżes Gru, pragnący wolności, radości i opieki bóstw. Są też liczni ci, którzy starają się tę epidemię zdusić i podporządkować sobie niesforne, zbuntowane, roztańczone tłumy. Aby im się udało muszą zdobyć Księgę i stworzyć Elokwentnego Androida. I tak do pomocy zaprzęgają przekupstwo i strach, Krzyżaków i Templariuszy i co tylko jeszcze przyjdzie im do głowy.
Historia rządzi się tu, jak i wszystko inne, swoimi specyficznymi prawami. Przedstawiono ją od czasów starożytnych po początek XX wieku, choć wzmianki dotyczą też czasów późniejszych. Kiedy ją jednak w tym wydaniu poznacie, mocno się zdziwicie. Jest cudownie zwariowana, pomieszana i wspaniale wpisuje się w całość opowieści. Opowieści, której długo nie zapomnę. Nie zaskoczy mnie, jeśli wkrótce zobaczę jej ekranizację, jeśli tylko znajdzie się jakiś odważny reżyser – wizjoner, zdolny przenieść to cudo na ekran.
Muszę też złożyć podziękowania i wyrazy szczerego podziwu tłumaczce, Teresie Tyszowieckiej Blask, która nie tylko wspaniale przetłumaczyła tekst z jego wszystkimi neologizmami, nazwami własnymi i udziwnieniami, ale też oddała jego rytm, nerwowość, drwinę i absurd. To z pewnością nie była łatwa praca, ale zaowocowała arcydziełem.