Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Blisko, Nie Za Blisko

Opis:

Terapeutyczne rozmowy o związkach

 

15 października br. nakładem wydawnictwa Helion/Sensus.pl ukaże się książka Pawła Droździaka i Renaty Mazurowskiej – „Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach"

 

Dlaczego w naszym życiu tak istotne są relacje z innymi, dlaczego tak ważna jest bliskość i co, gdy jej nie ma albo jest zbyt wiele?
Jak stworzyć dobrą i trwałą relację? Jak uniknąć wciąż powtarzanych błędów? Jak zmieniać - albo wręcz zrywać - niszczącą relację i nie narazić się przy tym na niepotrzebne huśtawki emocjonalne? Kiedy potrzebna jest terapia? Na te wszystkie pytania odpowiada Paweł Droździak, doświadczony psycholog i psychoterapeuta w rozmowie z Renatą Mazurowską, dziennikarką specjalizującą się w tematyce psychologicznej. Jeśli chcesz przyjrzeć się swoim własnym relacjom i spróbować je ulepszyć - przeczytaj tę książkę.
Tworzenie pozytywnych związków międzyludzkich to jedno z największych wyzwań, jakie stawia przed nami codzienność. Subtelna sieć wzajemnych zobowiązań, emocji, naturalnych sympatii lub antypatii wpływa na nasze funkcjonowanie, odbija się na nastroju i w dużym stopniu decyduje o jakości życia. Jednak najważniejsze z naszych relacji dotyczą zaledwie kilku osób: partnerów życiowych, rodziców, dzieci. To one potrafią nas uszczęśliwić bądź unieszczęśliwić - i vice versa. Aby świadomie zbudować z nimi trwałe związki, satysfakcjonujące obie strony, czasem trzeba spojrzeć z dystansu i spróbować zdiagnozować przyczyny pojawiających się problemów.

 

Każdą relację można ulepszyć.
Przeczytaj, zrozum, przemyśl - i stwórz dobry związek.

 

Książkę Pawła Droździaka i Renaty Mazurowskiej „Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach" objęły patronatem medialnym: magazyn „SENS" oraz portal www.psychologia.net.pl.

 

Zapraszamy do księgarni Sensus.pl: http://sensus.pl/ksiazki/blisko.htm
a także na stronę autorów poświęconą książce: http://bliskoniezablisko.pl

 

W dniu 6 listopada 2012r. w warszawskim Trafficu przy ulicy Brackiej 25 odbędzie się spotkanie z autorami książki, które poprowadzi dziennikarz radiowej Trójki – Dariusz Bugalski.
Zapraszamy na inspirujące rozmowy z autorami połączone z możliwością zakupu książki.

 

Paweł Droździak - psycholog, psychoterapeuta, mediator rodzinny. Pracuje z osobami mającymi trudności w kontrolowaniu zachowań impulsywnych. Prowadzi psychoterapię osób uwikłanych w związki, w których występuje element uzależnienia emocjonalnego. Jest współautorem książki Zawsze bezpieczna - psychologiczne aspekty samoobrony kobiet i autorem serii artykułów psychologicznych pisanych dla portalu Republika Kobiet. Występuje jako ekspert w programach radiowych i telewizyjnych.

 

Renata Mazurowska - dziennikarka, redaktorka zajmująca się edukacją, psychologią i zdrowiem (publikująca m.in. w magazynie "Sens", "Charakterach", "Rzeczpospolitej", "Cogito", "Elle" oraz na portalach Psychologia.net.pl, Republika Kobiet). Laureatka Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskiej (2002). Jest założycielką i autorką www.wpelnidnia.pl, strony kobiet pięknych, mądrych i dojrzałych, a także trenerką prowadzącą szkolenia w zakresie rozwoju umiejętności osobistych i społecznych.

 

Mój pierwszy, moja jedyna
Częstym powodem, dla którego pierwszy związek staje się bardzo ważny, jest istnienie w rodzinie pochodzenia sztywnej bariery wejścia i wyjścia. Jeśli jesteś w takiej rodzinie, musisz akceptować bez reszty wszystkie reguły i stosować się do nich bez dyskusji. Jeżeli się przeciwstawisz, to tylko na takiej zasadzie, że całkowicie się z rodziny wykluczysz.

 

Czyli: „W naszej rodzinie rozwodów nie ma", „Nie jesteś już moją córką (synem)" albo „Jak to zrobisz, możesz już nie wracać".

 

A jeśli raz się z tej rodziny wykluczysz, bardzo trudno będzie ci wrócić. Czasem się udaje, ale tylko na pewnych warunkach. Na przykład za cenę dozgonnej pokuty w celibacie. „Ty już chłopaka miałaś. Próbowałaś z nim mieszkać, mimo że wiedziałaś, co o tym myśli rodzina. Wiadomo, do czego to doprowadziło. Więc jeśli chcesz nadal z nami mieszkać, o żadnych kolejnych wyskokach nie chcemy słyszeć".

 

Jeśli taka dziewczyna wchodzi w związek i chce zamieszkać z chłopakiem, a po pewnym czasie, kiedy dojdzie do wniosku, że to nie to, zwyczajnie i bez problemu zechce wrócić do domu — nie może tego zrobić. Wszystko jest postawione na ostrzu noża. „Jeśli wracasz, to jest to tragedia, kraksa twojego związku, błąd życiowy". Albo w ogóle nie może wrócić, bo usłyszy, że skoro sama tak wybrała, musi być konsekwentna. Albo może wrócić, ale wtedy musi do tego chłopaka zadeklarować nienawiść i zohydzić go w oczach rodziny. Nie może być tak, że po prostu uczy się relacji z chłopakiem, próbuje. Albo-albo.

 

Takie uwarunkowania tworzą w dziewczynie postawę desperacji. Często wtedy pierwszy poważny partner staje się od razu ojcem pierwszego dziecka. Z czasem ona sama zostaje samotną matką mieszkającą przy rodzicach i odbywającą pokutę. Bo grzech nieposłuszeństwa rodzinie może zmazać, jedynie w całości poświęcając się dziecku. Dopóki nie pojawi się kolejny mężczyzna. Tylko on może ją z tego wyzwolić i zabrać. Ona sama się zabrać nie może. Rodzinny schemat takich rozwiązań nie zawiera.

 

Rzecz w tym, że na pewnym poziomie nie ma różnicy między związkiem satysfakcjonującym a niesatysfakcjonującym. Ludzkie potrzeby w tym względzie można porównać do góry lodowej. Powyżej lustra wody jest strefa, którą łatwo zrozumieć. Dobry, satysfakcjonujący związek jest w tej strefie lepszy niż związek raniący. Lepszy partner jest lepszy, gorszy jest gorszy. Przy lepszym się zostaje, od gorszego odchodzi. To jest ta strefa logicznego myślenia lub — inaczej — strefa zsocjalizowana. Oficjalna. Mieści się tam człowiek cywilizowany.

 

Ale to, co najważniejsze, nieoficjalne, jest pod wodą?

 

Niżej jest dużo potężniejsza strefa. Tam nie ma różnicy, jaki jest ten związek. Ważne, że jest. Że jest obiekt i relacja. I że jest to stałe. Bo brak relacji jest gorszy niż zła relacja.

 

Zwierzęta żyjące w stadzie nie odchodzą z niego z tego powodu, że zajmują w nim niską pozycję. Podążają za stadem, gdziekolwiek ono się uda. Nawet jeśli nie mają w nim łatwego życia. Wszystko jest dla nich lepsze niż samotność.

 

Z punktu widzenia tej strefy potrzeb lepiej jest mieć złego, raniącego partnera, na którego jest się permanentnie wściekłym, niż nie mieć żadnego partnera i nie mieć nawet na kogo się wściekać. Mieć pustkę.

 

Ta kościelna obietnica odnosi się właśnie do tej sfery. Nie tyle: „Przysięgam ci, że będę dobry", ile: „Przysięgam ci, że będę: albo zły — i wtedy będziesz mogła mnie zawsze nienawidzić, albo dobry — i wtedy będziesz mogła mnie zawsze kochać. Tak czy siak zawsze będę i będziesz mieć jakiś obiekt odniesienia dla swoich emocji".

 

Ktoś działający z poziomu motywacji tej strefy potrzeb może, mając rozczarowującego partnera, nawet uczynić z tego cnotę.

 

Poświęci się?

 

O tak! „Oto jest mi bardzo ciężko z tą osobą, ale ponieważ przysięgałem, będę to znosić. Jest to moje poświęcenie i wyraz mojej nadludzkiej siły. Mój heroizm. On jest zły, ale mimo to ja jestem heroiczna. I w tym moja godność". Często złość na partnera jest już nie tyle złością za to, co on robi niedobrego, ile złością na niego za to, że robiąc coś niedobrego, nie docenia naszego poświęcenia w znoszeniu tego.

 

*****

 

Samotne rodzicielstwo

 

Tym rodzicem, który samodzielnie wychowuje dzieci, jest zazwyczaj kobieta. Według spisu powszechnego z 2002 roku samotne matki stanowią 1,8 mln rodzin w Polsce. Co szóstą polską rodzinę.

 

Gdy rodzic jest jeden, każde niepowodzenie czy trudna sytuacja powoduje, że nie ma nikogo innego, na kogo można to przerzucić. Nie ma do kogo się z tym zwrócić. To wyzwala ogromną presję — rodzic zaczyna się oskarżać: „To moja wina, to ja coś źle robię, inny rodzic byłby lepszy. Gdyby było nas dwoje, poradzilibyśmy sobie lepiej".

 

Wiele samotnych kobiet oskarża siebie o nieobecność ojca: „Przez to, że nie zapewniłam ojca dziecku, ono jest takie wrażliwe, nie chce się uczyć, nie słucha mnie". Można tu wstawić dowolny problem. „Gdyby ojciec był, to by go nauczył, jak się bronić, jak być grzecznym". Wiele kobiet ma poczucie winy, bo „gdybym wybrała lepszego mężczyznę na ojca, nie byłoby tylu problemów z dzieckiem".

 

A gdy w rodzinie jest dwoje rodziców i pojawia się problem w związku z dzieckiem, na przykład „dziecko się nie uczy", rodzic idzie do szkoły zorientować się, w czym ten problem tkwi. Potem rozmawia z drugim rodzicem: „Wiesz, co mi powiedzieli w szkole?". I zajmują się tym razem, ciężar jest rozłożony na dwoje. Rodzic nie dusi się z tym sam. Może pomyśleć: „Ktoś mnie wspiera", ale też nie czuje się w pełni odpowiedzialny, w razie czego następuje szukanie winnego i wzajemne oskarżanie: „To twoja wina, nie, to twoja" — winowajca jest na zewnątrz, nie muszę sam się obwiniać.

 

W ekonomii jest takie pojęcie jak koszt alternatywny. Ktoś pracujący w biznesie od razu wie, o co chodzi, ale niewielu ojców, szczególnie pracujących w biznesie, chciałoby użyć tego pojęcia do obliczania własnych alimentów. Bo gdyby to zrobili, wysokość alimentów mogłaby urosnąć do takich sum, że budowanie jakiegokolwiek własnego życia po rozwodzie w ogóle stanęłoby pod znakiem zapytania.

 

Koszt alternatywny, najprościej rzecz ujmując, odpowiada na pytanie: ile bym zarobił, gdybym nie robił tego, co robię, tylko zainwestował w inny, najprostszy sposób? W przypadku osoby samotnie wychowującej dziecko zwykle liczymy po prostu koszt utrzymania dziecka i dzielimy go na pół. Czyli koszt alternatywny jest zupełnie pomijany. Ile mogłaby zarobić osoba wychowująca samotnie dziecko, gdyby to nie ona była samotnym rodzicem? Czy wówczas także mieszkałaby z rodzicami? Może poszłaby wtedy na drugie studia? Może wyjechałaby za granicę? Może pracowałaby dla wielkiej korporacji po dwanaście godzin dziennie? Te kilkaset złotych mogłaby wówczas zarobić w jeden dzień. Może wyszłaby bogato za mąż? Tego wszystkiego nie robi, bo w tym czasie robi coś innego. Czyli ponosi pewną finansową stratę, bo nie wykorzystuje wszystkich możliwości. To jest właśnie ten koszt. Natomiast druga strona wszystko to właśnie robi, bo może.

 

Niekiedy „receptą" na silne zranienie jest „nie dać się nigdy więcej zranić". Mężczyźni, niestety, odchodzą. Dziecko można tak wyszkolić, że nie odejdzie nigdy. To taki obiekt uczuć, szczególnie gdy jest płci męskiej, że można sobie wyhodować z niego mężczyznę swoich marzeń. Taki mężczyzna da tej kobiecie wszystko, czego ona potrzebuje, oprócz seksu.

 

Podobną relację z synem można zaobserwować u kobiet, które są w jakimś związku z mężczyzną, ale związku dla nich niesatysfakcjonującym. Za to relacja z synem to „czysta" miłość.

 

Dlatego najlepszą matką jest ta kobieta, która najpierw jest kobietą, a dopiero później matką. Bo gdy mówi: „Jestem matką, poświęciłam się dzieciom" — to trzeba współczuć tym dzieciom. I jej też. „Tyle ci dałam, ja cię wykarmiłam". To wszystko prawda. Jednak taki rodzaj długu do spłacenia, wdzięczności do okazania stawia dorosłe już dzieci w sytuacji zupełnie podbramkowej — na przykład syn będzie zawierał znajomości z kobietami, by je niszczyć. Po to, by zaprzeczyć uczuciom do własnej matki. Żeby uniemożliwić stworzenie konkurencyjnej relacji. Albo będzie mieszkał z mamusią do pięćdziesiątki, stając się kimś w rodzaju pijawki — ale on kocha mamusię i mamusia też go kocha.

 

Można spotkać się z takim myśleniem: skoro więź matki i dziecka jest taka silna i taka naturalna, to matka zostawiona sama z dzieckiem bez trudu da sobie radę. Instynkt jej pomoże. Tymczasem matka przebywająca sam na sam z dzieckiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę dostaje często dosłownie napadów furii, które nieuchronnie trafiają w podopiecznego. Obwinia się o to, doszukuje w sobie choroby, zażywa leki od psychiatrów, uczęszcza na warsztaty, wierząc, że to, co się z nią dzieje, to jakaś patologia. Tymczasem to jej sytuacja jest patologiczna. Zostawienie matki z dzieckiem samej w całkowitej, nierozdzielnej łączności jest zupełnie nienaturalne.

 

Popatrzmy, jak to wygląda w społeczeństwach, które sami uważamy za „bliższe natury". Wystarczy obejrzeć jakikolwiek film pokazujący wioskę w amazońskiej puszczy, żeby zauważyć dzieci ciągle obecne przy matkach. Cokolwiek matki robią, dzieci kręcą się przy nich. Jest jednak zasadnicza różnica między sytuacją tych matek w ich wioskach a sytuacją polskiej kobiety zamkniętej sam na sam z dzieckiem w mieszkaniu w bloku. Te matki z Amazonii nie są w żaden sposób odizolowane od społeczeństwa. Prowadzą normalne życie towarzyskie, normalnie pracują, są obecne w grupie, do której należą, i obecność ich dzieci nikomu nie przeszkadza. Nawet jeśli partner którejś z nich rozchoruje się i umrze, rzecz tam wcale nierzadka, matka z Amazonii wciąż będzie mieć przyjaciół, rodzinę i swoje miejsce w grupie. Odbędą codziennie dziesiątki rozmów i cały czas będą w kontakcie z innymi dorosłymi. Bo to jest warunek psychicznego zdrowia dorosłej osoby — kontakt z innymi dorosłymi.

 

Dziecko nie jest i nigdy nie będzie dla rodzica partnerem. Jeśli komuś w głowie powstaje inny pomysł, to im prędzej się z tym pomysłem pożegna, tym lepiej.

 

Ale w naszym kręgu kulturowym matka pozostawiona z dzieckiem, obojętne, czy partner odszedł, czy zmarł, musi zarobić na swoje i dziecka utrzymanie. I raczej nie ma co liczyć na pomoc innych — krewnych czy przyjaciół, bo są w podobnej sytuacji, też pracują, a rodzina rozsypana jest po całym kraju.

 

Żadna matka z Amazonii zamknięta sam na sam ze swoim dzieckiem w bloku przez tydzień lub dwa nie wytrzymałaby tego. Tymczasem europejska samotna matka postawiona jest przed dylematem: albo przebywasz sama z dzieckiem, albo wychodzisz do ludzi i wtedy ono przebywa z kimś innym. Czyli w praktyce cały czas jest pomiędzy poczuciem winy, że pozostawia dziecko, a poczuciem krzywdy, bo jest osamotniona. Przedszkola czy żłobki to nieudolne próby obejścia tego problemu.

 

Kłopot w tym, że całe nasze otoczenie zawodowe i towarzyskie jest tak zaaranżowane, że obecność dzieci jest w nim niemożliwa. Czy profesorka może wykładać na uczelni, mając dziecko przewieszone w chuście na biodrze? Z psychologicznego punktu widzenia właśnie taka społeczna norma byłaby dla wszystkich najzdrowsza. Niestety, normy są inne. Jeśli kobieta w pracy występuje jako matka, to jedynie poprzez fotografie na biurku. Całe otoczenie jest tak „wymodelowane", by fakt bycia matką był starannie zaprzeczony.

 

Tak więc albo mówi się kobietom, by w ogóle nie wychodziły z domu, albo mówi się im, by połowę tego, co zarobią, przeznaczały na opłacanie opiekunki, która przyjechała skądś z daleka, gdzie być może jej własnymi dziećmi opiekuje się babcia.

 

No i niestety to wszystko boli i wywołuje napięcia, jak każdy nienaturalny stan. Nikt nie jest w stanie wychować dziecka absolutnie niezależnie i samodzielnie. To niemożliwe. I tu przechodzimy do innej kwestii, z którą mocują się samotni rodzice — do kontaktów z własnymi rodzicami i teściami.

 

Na powrót stają się od rodziców zależni?

 

Rozstanie z partnerem często przeżywane jest jako uwolnienie. Ale bywa też przeżywane jako cofnięcie w rozwoju. Bo okazuje się, że spraw organizacyjnych nie daje się inaczej załatwić niż tylko przez powtórne zamieszkanie z rodzicami. Ktoś wziął ślub, by uciec z zależności od rodziców, i wraca do jeszcze większej zależności. Bo mając dziecko, jest postawiony pod ścianą.

 

Rodzice bywają bardzo wspierający, ale zdarza się, że mają swoje wymagania. Na przykład oczekują twardej postawy wobec byłego partnera. Bardziej nieprzejednanej, niż kobieta wewnętrznie czuje, że byłaby dla niej właściwa. Mogą też oczekiwać wstrzemięźliwości, poświęcania się dzieciom.

 

Możliwych płaszczyzn konfliktu jest sporo. Choćby normy dotyczące wychowania. Osoby wychowujące samotnie dziecko często opisują to dosłownie jako walkę. „Jak wytłumaczyć matce, żeby nie dawała dziecku do jedzenia tego, co ja jako matka uważam za niedobre? Jak wytłumaczyć mojemu ojcu, żeby nie mówił dziecku, że jak będzie płakało, to inni będą się śmiać?". Walka o własną odrębność, niezakończona kiedyś, wraca teraz w postaci takich niekończących się sporów.

 

Podobne problemy występują w kontakcie z teściami. W układzie klasycznym bywa tak, że kiedy między jednym z partnerów a teściami pojawi się napięcie, drugi partner występuje jako mediator lub bufor. Tak przynajmniej być powinno. Po rozstaniu ta sytuacja się komplikuje. Zdarzyć się może, że rodzic zamieszkujący z dzieckiem na stałe będzie musiał korzystać z pomocy teściów bardziej niż z pomocy byłego partnera.

 

Korzystanie z pomocy rodzi zobowiązania, a posiadanie zobowiązań obezwładnia.

 

*****

 

Zawsze ta druga
Każda z tych osób chce być w trójkącie?

 

Tak. Oczywiście nie na poziomie świadomym. Słowo „chce" nie bardzo tu pasuje. Bo chcenie kojarzy się z czymś, o czym wiemy i z czym się identyfikujemy. Oficjalnie. Z celowym działaniem, planem i metodycznym dążeniem do jego realizacji. Tu tego nie ma. Na świadomym poziomie uczestnicy tej sytuacji odczuwają zmęczenie, frustrację, rozczarowanie, nadzieję, złość i wiele innych emocji. Nie mają wrażenia, że chcą tej sytuacji. Jednocześnie tak budują swoje życie — że „tak wychodzi". Co nie znaczy, że grają przed otoczeniem komedię, mówiąc, że im nie odpowiada coś, co tak naprawdę uwielbiają. Znaczy tylko tyle, że nie wszystkiego w sobie jesteśmy świadomi. Dlatego wolałbym sformułować to następująco: każda z tych osób ma w sobie element, który sprawia, że ta sytuacja się pojawia, czy się tego chce, czy nie. Ten element w nas, który wywołuje tę sytuację, jest pewną nieznaną nam częścią. Hasłem kochanki pochodzącym z tej nieświadomej części może być na przykład: „Kochaj mnie ty, który masz inną kobietę".

 

Wspomniałem o ciążącym nad kobietą tajemniczym fatum. Bez przerwy trafia na drani. Sprawiają wrażenie, jakby byli w nieudanym związku, na którym wcale im nie zależy. Ale później nie chcą się z Tamtą rozstać i zwodzą naszą bohaterkę latami. Na bardzo prostym poziomie można to sobie tłumaczyć tak: „Mężczyźni to kanalie wykorzystujące kobiety". A to, czego tobie brakuje, żeby sytuację rozwiązać, to większa bezkompromisowość w negocjacjach. Po prostu: powinnaś być mocniejsza, twardsza, stawiać sprawę jasno, domagać się i żądać. Albo-albo, wóz albo przewóz. Tupnąć nogą, nie dać się za żadne skarby świata zaciągnąć do łóżka. Świetnie się ubrać, niech mu oczy wyjdą na wierzch, niech poczuje, co traci, i niech się wreszcie zdecyduje, dupek jeden. A jak nie możesz się na to zdobyć — i to już jest wyższy poziom — zapewne za niską masz samoocenę. Nie wierzysz, że jemu może naprawdę zależeć. Nie wierzysz, że jesteś dla niego dość dobra. I dlatego ustępujesz na rzecz Tamtej. Nie wierzysz w siebie. Porozmawiajmy o twojej samoocenie: „Popatrz, jaka jesteś piękna, popatrz, ilu wolnych mężczyzn ogląda się za tobą każdego dnia, choćby wczoraj ten architekt, dlaczego tego nie widzisz?".

 

To nie działa.

 

I nie zadziała. Nie spotkałem sytuacji, by ta metoda rzeczywiście pomogła. Mimo naprawdę jak najlepszych chęci doradzających i ich szczerego zaangażowania w sprawę. Z tych pozycji toczone są niekończące się rozmowy, których wynikiem będzie niestety to, co zwykle. Czyli nic się nie zmieni. A nawet jeśli dojdzie do zerwania, to za moment albo będzie kolejny mężczyzna, który też się okaże draniem, albo ten sam, bo coś znowu obiecał. I za chwilę trzeba będzie opowiadać, że się nie wywiązał i że to skandal.

 

No i życie jej zmarnował... Bo przecież mogła czasu nie tracić przy nim, tylko związać się z kimś porządnym, rodzinę założyć, a tak... lata lecą i nic się nie zmienia.

 

Najwięcej, co na tej drodze daje się osiągnąć, to „zdradzenie" swojego kochanka w akcie desperacji. Po to, żeby zaprzeczyć temu uzależnieniu. Wywołać zazdrość. Gdy ona dyskretnie daje mu sygnał, że się coś takiego wydarzyło, pojawia się dyskusja — czy on ma prawo do zazdrości, czy tego prawa nie ma, skoro żyje z kimś innym. Zwłaszcza że dopingują ją koleżanki: „Co się przejmujesz, skoro on tak cię traktuje, ty też go zdradzaj". Są więc sceny, zerwanie, epitety, powrót, powtórzenie. I tak przez całe lata.

 

Chyba że kobieta będąca w roli kochanki przeżyje swoiste „dojście do ściany". Takie, jakiego doświadczają osoby cierpiące na jakiś rodzaj uzależnienia, które skutecznie zrywają z nałogiem. Dla kogoś uzależnionego takim dojściem do ściany może być delirium. Albo drastyczne zdarzenie związane z zażywaniem danej substancji — sytuacja, która dla tej osoby ma symboliczny wymiar końca. Kresu, upadku, poza którym dalej już się nie da.

 

Dla kochanki takim przeżyciem może być właśnie zdradzenie swojego kochanka z innym mężczyzną, by się od tego układu wewnętrznie uwolnić. I uświadomić sobie przez ten akt, ile ten układ tak naprawdę dla niej znaczy i do czego doprowadzają uczucia, które przeżywa. Zdarza się, że rodzi się konstatacja: dalej tak się nie da iść, to koniec drogi. Takie dramatyczne zakończenie może nastąpić, co i tak nie dotyka istoty sprawy.

 

A gdzie ona jest?

 

Jest kilka możliwości, ale wszystkie tak naprawdę są wariacjami na ten sam temat. Celem działań tej kobiety nie jest ten mężczyzna. Celem jest para. Czasem z akcentem na mężczyznę, czasem na kobietę, a czasem na to coś pomiędzy nimi. To, że on jest zajęty, nie jest przypadkową przeszkodą. Jest istotą sprawy. Dlatego jeśli mamy tu do czynienia nie z krótką relacją, tylko wieloletnim układem lub powtarzającym się z różnymi mężczyznami schematem, wolny architekt i praca nad samooceną niewiele tu zmienią.

 

*****

 

Zdrada musi mieć twarz

 

Kilka lat temu pewien mężczyzna w Wielkiej Brytanii wzbudził sensację, ponieważ stał na ruchliwym skrzyżowaniu z tabliczką na szyi: „Jestem świnią, zdradziłem swoją dziewczynę, a stanie tutaj jest karą, jaką mi wyznaczyła. Mam tu stać, póki mi nie wybaczy". Wziął winę na siebie w sposób nieograniczony i teraz poniesie nieograniczone konsekwencje. Będzie stał na tym skrzyżowaniu tak długo, jak długo będą się znali. Bo przecież ona mu nie wybaczy. Po co miałaby to robić? Jej instynktowna część już dostała to, czego chciała. Ona nie ma więcej potrzeb w tej sprawie. W każdym razie on nie ma już dla niej niczego więcej, co mógłby jej zaoferować. Czyli będzie „tam stał" już na zawsze.
Ale co się stanie, jeśli ten, kto zdradził, odmówi wzięcia winy na siebie? Po prostu najzwyczajniej w świecie nie wykaże żadnego poczucia winy, żadnej odpowiedzialności i w najmniejszym nawet stopniu nie zechce się tłumaczyć czy siebie samego oskarżać?

 

Winną tym samym uczyni ją?

 

Bardzo ważną rzecz tu pani powiedziała. Jest tylko jedna osoba, która może uczynić nas winnym. My sami. Jeśli człowiek sam na siebie winy nie weźmie, to niezależnie od tego, co kto będzie mówił — przyjmie to albo nie.

 

Dlaczego ona weźmie winę na siebie? Po pierwsze, bo ktoś musi być winny, a po drugie — jest między nimi „umowa na więź". Ona dokonuje myślowej ekwilibrystyki: mimo że widzi gołym okiem, że partner zrobił ją w trąbę, to by zachować tę więź, jest w stanie obwinić siebie, a nie jego.

 

Ale, panie Pawle, może być przecież i tak, że darzymy tak wielką miłością osobę, która nas zdradziła, że nawet gdy są dowody, nie wierzymy, że mogła być dla nas tak raniąca, tak niedobra. Więc skoro jest dobra, to ja jestem niedobra. Czy to nie podobny mechanizm jak z odrzucanym przez rodzica dzieckiem?

 

Trochę tak. W przypadku dziecka istnieje bardzo racjonalna przyczyna, dla której oskarżenie czy też zakwestionowanie rodzica jest dla tego dziecka niemożliwe — zamiast rodzica ono kwestionuje siebie, własny rozum, własną zdolność osądu, własną wartość, niewinność. Bo przetrwanie dziecka zależy od przetrwania rodzica.

 

Dlatego nawet kiedy rodzic jest ewidentnie nie w porządku, dziecko dokonuje w umyśle mnóstwa akrobacji, by ocalić jego obraz. Jeśli rodzic robi rzeczy skrajnie złe, ocalenie tego obrazu odbywa się ogromnym kosztem. Bo czasem trzeba zniszczyć całą zdolność logicznego myślenia, by pogodzić ewidentne zło z dogmatem, że rodzic jest dobry. Bywa, że trzeba dokonać takiej masy wyparć, zaprzeczeń, wykluczeń, odwróceń i przemieszczeń, że zupełnie traci się kontakt z rzeczywistością. Ale od tego — od ocalenia rodzica, a więc w tym przypadku od ocalenia dobrego obrazu rodzica — zależy przetrwanie, więc ludzki umysł potrafi tego dokonać. I dokonuje.

 

W miłości też nam może chodzić o przetrwanie. „Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie" — pada często przy rozstaniach...

 

Między dorosłymi może wystąpić zjawisko podobne, o ile ta zdradzona osoba ma do zdradzającej taki mniej więcej stosunek, jaki ma dziecko do rodzica. Jeśli wierzy, że bez tej osoby emocjonalnie lub nawet fizycznie nie przetrwa, jest gotowa dokonać takich przekształceń rzeczywistości, dzięki którym może trwać w tym związku, będąc zdradzaną, oszukiwaną. Jej celem jest pozostanie z ukochaną osobą. Boi się być bez niej, więc nie chce nic wiedzieć. Woli zakwestionować własny rozum niż kogoś, na kim się całkowicie opiera.

 

Jest taki fragment w jednej z komedii braci Marks. Cytowało go już wielu mądrych ludzi, to ja sobie też pozwolę. Kobieta zastaje mężczyznę w łóżku z inną, a on ją pyta: „Komu wierzysz? Swoim oczom czy moim słowom?".

 

Często snute są rozważania o „przyczynach zdrady". Podaje się różne powody mające jakoby świadczyć o tym, że związek nie był satysfakcjonujący, pełny, że się wypalił. Te wyjaśnienia często brzmią bardzo sensownie, ale wszystkie one mają jedną zasadniczą słabość. Nie wyjaśniają, dlaczego osoba zdradzająca po prostu nie odeszła z tego związku, zamiast zdradzać i jednocześnie w tym związku być.

 

Otóż to. Dlaczego?

 

Pewien znany polski seksuolog powiedział niedawno w jakimś wywiadzie, że on po dwudziestu latach badania, dlaczego ludzie zdradzają, ciągle nie wie. Bo są różne przyczyny, ale nie ma jednej głównej. Bardzo w to wierzę, że on nie może tej przyczyny znaleźć. Bo moim zdaniem jej nie ma. Każdy człowiek jest potencjalnie zdolny do tego, by zdradzić partnera. Każdy człowiek posiadający partnera może zostać zdradzony.

 

Za poszukiwaniem wyjaśnień kryje się nieświadome założenie — że możliwy jest taki stan umysłu, takie skonstruowanie relacji pary, taki poziom świadomości, rozwoju, że pokusa zdrady nie będzie się pojawiała. Po prostu: ten partner będzie dla nas tak ważny na wszelkich możliwych poziomach, że w ogóle nie będziemy czuli żadnej chęci na skok w bok. Nigdy. Czyli — i tu jest to zasadnicze współczesne wyznanie wiary — możliwy jest taki świat, taki stan umysłu, w którym nie będziemy w ogóle musieli do niczego wewnętrznie się zmuszać. Nie będziemy musieli niczego sobie narzucać, niczego odmawiać, robić wbrew sobie, z niczego rezygnować, czując jednocześnie jakiś żal, niespełnienie, brak czy frustrację.

 

Jeśli tylko zaliczymy jeszcze jeden czy drugi warsztat rozwoju osobowości, ludzie, którzy nas teraz pociągają, przestaną nas kusić i będziemy czuli już tylko to, co dozwolone. Pokusa odejdzie w sposób naturalny, jeśli partner będzie w porządku, komunikacja dobra, jeśli się dogadamy co do seksu itd. Żadnych wewnętrznych konfliktów, a przede wszystkim żadnego wyrzeczenia i bólu.

 

A przecież pokusa czy, jak mówią niektórzy mężczyźni, „okazja", jest zawsze i dostępna każdemu. Chodzi raczej o to, jaką podejmiemy decyzję. I czy chce nam się włożyć w to trochę wysiłku.

 

To trochę podobne do tego, w co wierzą niektórzy współcześni pedagodzy — że można znaleźć taki sposób, taką sztuczkę wymyśleć, taką procedurę opracować, by dziecko samo chciało tego, czego my od niego chcemy. Na przykład że będzie chodzić do szkoły nie dlatego, że musi, tylko dlatego, że będzie „zainteresowane". Albo zechce samo posprzątać klocki, bo tak sprytnie i bez przemocy, nacisku i odmawiania, w ogóle bez jakiegokolwiek czy to psychicznego, czy fizycznego cierpienia do niego dotrzemy, że ono samo zechce te klocki posprzątać. I nie będzie wcale płakać, że się musi przestać bawić.

 

Ten mit pojawia się współcześnie w różnych formach. Ktoś tłumaczył mi ostatnio sens wskazówek pewnego duchowego mistrza. Ten mistrz udziela takiego na przykład wskazania, by nie kłamać. Ale to nie jest bezwzględny nakaz, tylko wskazówka. „Nie kłam, chyba że sytuacja tego wymaga i czujesz, że w tej sytuacji należy skłamać. Wtedy możesz, choć oczywiście generalnie kłamać nie należy. Ale ważne też, żebyś był w zgodzie ze sobą".

 

To bardzo charakterystyczne dla współczesnego myślenia w ogóle. Nie powinno być sytuacji, w której czujesz jakiś przymus. Podobnie jest na przykład z zakupami. Jeśli cię na coś nie stać, właściwie nie jest to ostateczne, że cię nie stać — możesz wziąć na kredyt. Albo jakoś inaczej te raty rozpisać... Nie ma takiej sytuacji, że trzeba po prostu poczuć, że czegoś nie można mieć.

 

Można mieć przecież wszystko. Także lepszego, a wręcz idealnego partnera.

 

Szukając przyczyny zdrady, zakładamy, że w sytuacji lub w osobach istniała jakaś niedoskonałość, która do tej zdrady doprowadziła. I że możliwa jest teoretycznie sytuacja, w której ten element byłby wygładzony, udoskonalony czy dogadany, i wtedy chęć zdrady nie pojawiłaby się.

 

To kompletna nieprawda. Chęć zdrady pojawia się zawsze.

 

Wiele kobiet odczuwa ogromny niepokój, kiedy dowiadują się, że ich partnerzy oglądają filmy pornograficzne. Tu sporo zapewne zależy od skali. Jeśli ktoś nic innego nie robi, tylko ogląda te filmy, pewnie można się zaniepokoić. Wszyscy mężczyźni oglądają takie filmy. Nie ma takich, którzy tego w ogóle nie robią. Oczywiście można nie chcieć tego przyjąć do wiadomości i powiedzieć: „Ale ja się nie zgadzam".

 

Podobnie jest z patrzeniem na inne kobiety. Wiele pań bardzo się niepokoi, kiedy dostrzegają, że ich partner ukradkiem spojrzał na ładną kobietę. Oczywiście nie mówię o ewidentnym, złośliwym w stosunku do własnej towarzyszki i demonstracyjnym gapieniu się. Mówię o odruchowej reakcji zatrzymania spojrzenia, której nie dało się ukryć. Kobiety niepokoją się takimi zachowaniami mężczyzn z podobnych przyczyn jak w przypadku pornografii. Bo wierzą w ten szkodliwy mit, że w dobrym związku, w którym mężczyzna „kocha naprawdę" i „w pełni", absolutnie nie pojawi się taka pokusa. Nie poczuje on zainteresowania inną kobietą, nie spodoba mu się żadna atrakcyjna aktorka, nie będzie miał marzeń erotycznych z kim innym w roli głównej. Czyli że całość jego potrzeb na wszystkich poziomach ona zaspokoi nie tylko w realnym życiu, ale i w jego myślach.

 

A tak niestety się nie da.

 

W ogóle. Ludzie nie dlatego są ze sobą, że nie mają żadnych chęci spotkania się czy uprawiania seksu z kimś innym. Nie dlatego pozostają w stałych związkach, że nie pojawiają się w nich marzenia o seksie z innymi osobami. Nie dlatego, że fantazjują tylko o tej jednej osobie, z którą akurat są.

 

Ludzie są ze sobą w stałych i trwałych związkach pomimo — pomimo że mają takie chęci, marzenia, fantazje, ale powstrzymują je. Nie realizują tych marzeń realnie, ponieważ narzucają sobie przymus, by tego nie robić. Mimo że odczuliby z tego powodu przyjemność. Mimo że mieliby na to ochotę, czasem nawet bardzo potężną. Zakazują sobie tego działania ze względu na jego możliwe skutki. I czują z tego powodu ból. Cierpią. Ale się tego trzymają, bo tak zdecydowali.

Komentarze:

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Okładka wydania:

Blisko, Nie Za Blisko

Additional Info:


Podziel się!


Oceń Publikację:

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial