Konwencja. Magiczne słowo klucz, dla jednych będące nienaruszalną świętością, dla innych wygodną wymówką, słowo które w Polsce przeżywało swój renesans za sprawą „Big Love” Barbary Białowąs, a w Wielkiej Brytanii bije rekordy popularności właśnie teraz, niespełna dwa tygodnie po tamtejszej premierze Skyfall, 23. i jubileuszowego filmu o przygodach Agenta Jej Królewskiej Mości, Jamesa Bonda. Idąc do kina na filmowe kontynuacje mamy konkretne oczekiwania- cóż złego jest w tym, że oglądając kolejną część Batmana czekamy na kulturalne wymówki Alfreda, że śmiejąc się na entym filmie o Asterixie i Obelixie chcemy widzieć menhiry i spektakularne efekty magicznego napoju, że kiedy na ekranie pojawia się Harry Callahan, chcemy widzieć przy nim magnum 44. Filmy o Bondzie są pod tym względem fenomenem, bowiem jako widzowie sporządzamy listę dialogów i scen obowiązkowych w każdym epizodzie, oraz porównujemy je z poprzednimi tworząc swoisty ranking. Tyczy się to przede wszystkim odtwórcy głównej roli- zagranie Bonda wiąże się nie tylko z ogromnym wyróżnieniem ale i niezwykłą odpowiedzialnością.
Jakim Bondem jest Craig? Mam ochotę powiedzieć: najlepszym. Najlepszym, bo stworzył nowy, odświeżony wizerunek agenta 007, odbrązawiając go, nadając mu wreszcie cechy człowieka a nie superbohatera. Przez trzy filmy odkrywamy, że on także traci cierpliwość, odczuwa ból, w końcu- starzeje się. Patrząc na trylogię w której występuje Craig, można dopatrzeć się pewnej spójnej wizji charakteru i osobowści Bonda, proponowanej przez scenarzystów- w jej szczytowym osiągnięciu, fenomenalnym Casino Royale Bond obnaża się, zdejmuje pancerz kobieciarza i maszyny do zabijania- zwyczajnie, po ludzku zakochuje się. W 007 Quantum of Solace widzimy niszczącą siłę bondowskiej miłości, prowadzącą do autodestrukcji i zachwiania wiary agenta w sens jakichkolwiek wyższych uczuć. Najnowsza część przygód, to Bond uodporniony, zdystansowany, z którego bije przekonanie o sile własnej niezależności i bezbłędności, wynikające być może z pojawiającego się po raz pierwszy dojrzewania, zmieniającego się w powolne starzenie. Skyfall przypomina o tym dość nachalnie, zaczynając już od czołówki (niezbyt spójnej i o dziwo, niemal pozbawionej nagich bądź półnagich kobiet). Równolegle pada mit niezniszczalnego nadczłowieka o nadludzkiej wydolności na jakiego przez lata był kreowany Bond, i władczej skarbnicy mądrości, nadrzędnej siły sprawczej czyli M, której wielka osobowość przez siedem lat kryła się w drobnej postaci Judi Dench.
Można długo wyliczać, czego brakuje w Skyfall- z bólem, ale można przełknąć brak niewyobrażalnych gadżetów, nieobecność klasycznej dziewczyny Bonda, dziwnie odmłodzonego Q gardzącego wybuchającymi długopisami. Nie można jednak pogodzić się z brakiem jednej rzeczy- rzetelnej, pomysłowej fabuły, mającej początek i koniec, zawierającej w sobie solidną porcję brytyjskiego humoru, mnóstwo nagiego kobiecego ciała w a zwłaszcza wciągającą intrygę, której przebieg trudno odgadnąć, a zakończenie tradycyjnie zaskakuje. Co proponuje w Skyfall Sam Mendes, który od kilkunastu lat pozostaje w cieniu własnego dziecka, jakim było fenomenalne American Beauty? Niezwykłe skrzyżowanie Śmierć nadejdzie jutro, GoldenEye, Batmana i Kevina samego w domu. Po domniemanej śmierci Bonda (której „nadludzkim wysiłkiem woli” uniknął), M16 staje się celem ataków cyberterrorystycznych, skierowanych w M, która po raz pierwszy zostaje wplątana w skomplikowane polityczne zależności. Jedyną osobą, mogącą odnaleźć i zlikwidować buchającego żądzą zemsty byłego agenta sekcji H, Thiago Rodrigueza, oraz ocalić popadającą w ruinę moralną i fizyczną M, jest oczywiście wydobywający się z czeluści śmierci Bond. To właściwie wszystko. Po raz pierwszy, Bond walczy nie przeciw konkretnej organizacji, nie ratuje świata, nie przesuwa satelit i nie podtrzymuje walących się budynków- atakiem jest jego macierzyste M16, którego zniszczenie i zabicie szefowej nie doprowadziłoby przecież do nuklearnej zagłady. Kolejny znak czasu? Upływający czas staje się motywem przewodnim Skyfall- obok M, Bond okazuje się najstarszym członkiem wywiadu, co bije po oczach w zestawieniu z magicznie odmłodzonym Q i powracającą po latach przerwy Moneypenny. Jego wiek odbija się na słabnącej kondycji fizycznej i psychicznej, co bez oporów wytyka mu Gareth Mallory, przewodniczący Komitetu Wywiadu i Bezpieczeństwa, oraz nowy wróg, Thiago Rodriguez, zwany Silvą. Dziurawej i beznamiętnej fabuły, nie ratują ani fenomenalne efekty specjalne i wyszukana sceneria (walka z Patricem w szanghajskim drapaczu chmur) ani niemal gwiazdorska obsada- obok pełnych klasy i wdzięku Judi Dench i Daniela Craiga na ekranie pojawia się Ralph Fiennes, Javier Bardem oraz Albert Finney. Trudno mówić kto zagrał ukochaną 007- niecałe dziesięć minut ekranowej obecności egzotycznej Severine, nie upoważna Berenice Marlohe do określania się dziewczyną Bonda, a Naomie Harris, mimo uroczych flirtów z agentem, ma do odegrania zupełnie inną rolę.
Tęsknię, a nie pomylę się wiele, jeśli napiszę „tęsknimy”, do tego co dobrze znamy- za Bondem brylującym w smokingu na przyjęciach z pistoletem w kieszeni, pociągającym martini, które zamawia z czarującym uśmiechem, za kaskaderskimi popisami przyozdobionymi gadżetami o których nikomu się nie śniło, za kobietami uwodzonymi w najbardziej szarmancki sposób świata, za poprawianiem mankietów po zabiciu szwadronu ludzi. Bond jest ekranowym uosobieniem klasy agenta i mężczyzny. Czy nasze czasy zmieniły się na tyle, że jesteśmy w stanie tolerować u „człowieka z klasą” przekleństwa, tupet i zdradę ideałów? Kiepskie to czasy.
Eksperymenty i modernizacja skostniałej klasyki są potrzebne i mają sens, jednak tylko wtedy kiedy robione są z pomysłem i w konkretnym celu- jak dobitnie pokazało chłodno przyjęte przez widzów i krytykę 007 Quantum of Solace, zmiana dla zmiany nie ma racji bytu i nawet najbardziej liberalny miłośnik przygód 007 nie zgodzi się na pewne rzeczy. Mimo jednego rozczarowania, wiedziony przywiązaniem i sentymentem do ulubionego bohatera widz pójdzie do kina na kolejną część przygód Bonda, ale zrobi to z przyzwyczajenia. A nie to powinno być celem kina, przynajmniej tego na wysokim poziomie, które przez lata reprezentowała bondowska seria. Czyżby kolejnym znakiem czasu było obniżenie lotów i nieuchronne wypalanie się nie tylko bohaterów ale i twórców?