Każda podróż jest na swój sposób niezapomniana. W jednym z wcześniejszych wywiadów opisałem swoją pierwszą wyprawę do Paryża, teraz więc – trochę a propos „Morderstwa na Korfu" – wspomnę wycieczkę do Grecji, jakoś tak z połowy lat 90. Jechałem wtedy autokarem, bo po pierwsze wtedy jeszcze ze strachu w ogóle nie latałem (teraz też się boję, ale już latam) a poza drugie – był to najtańszy środek lokomocji, a nie zarabiałem wtedy zbyt dużo. Cała ta wyprawa była podejrzana od samego początku, już od wizyty w biurze, gdzie na pytanie, ile się jedzie z Polski na Riwierę Olimpijską, pan właściciel biura, pełniący zarazem rolę pilota w autokarze, lekceważąco odpowiedział: „A, z reguły w jakieś piętnaście godzin to śmigamy!" Już wtedy przemknęło mi przez głowę, że to wariat, ale pomyślałem, że w końcu to on tam regularnie jeździ, a nie ja, więc może wie lepiej. Wyznaczonego dnia wraz z pozostałą czterdziestką wczasowiczów zebraliśmy się przed Muzeum Narodowym w nieco liczniejszym gronie, bo tego ranka ruszał stamtąd także autokar do Lwowa oraz na grzybobranie do Puszczy Białowieskiej. Najpierw podjechał luksusowy, piękny, bijący po oczach nowością bus. Napaliliśmy się, że to nasz, ale okazało się, że nie. Ten był dla grzybiarzy. Potem podjechał już gorszy, nieco sfatygowany autokar i zabrał pasażerów na Ukrainę. A na końcu podjechało coś, na widok czego zaczęliśmy się zastanawiać nie tylko nad tym, czy dojedziemy do Grecji, ale czy w ogóle przejedziemy dwa kilometry na drugi koniec mostu nad Wisłą. Upchaliśmy się jednak w to tarabajło i ruszyliśmy żegnani dramatycznym okrzykiem jakiejś starszej pani, która odprowadzała na podróż swoje wnuki: „Na taką poniewierkę...!" Autokar okazał się jednak całkiem sprawny. W przeciwieństwie do przekraczanych przez nas granic. Do węgierskiej szło nam jeszcze jako tako sprawnie, ale już na tej, która dzieli kraj Madziarów od Serbii, staliśmy siedem godzin. Dokładnie! W dodatku w 40-stopniowym upale. To że przetrwaliśmy, zawdzięczamy chyba tylko widokowi wychodka. Na otwartej przestrzeni ktoś dowcipny postawił luzem cztery ściany ze średniej wielkości dziurą pośrodku. Jakby się człek tam nie ustawił – z każdej strony widać było, co tam robi. Intrygująca była też średnica owej dziury. Chcieliśmy nawet przymierzyć się do zawodów, kto w nią trafi, ale jako że najwyraźniej były one już rozgrywane przed nami, to szybko się zniechęciliśmy. Za to widok kolejnych wycieczek, które leciały do tego miejsca, po czym stawały i jak murowane patrzyły na ową niezwykłą toaletę wart był każdej sumy! A my mieliśmy go idealnie przed sobą! Po granicy serbskiej, której przekroczenie kosztowało nas tysiąc dolarów łapówki, wyrosła nam jeszcze macedońska. Tam z kolei trzeba było odczekać trzy godziny, aby po uiszczeniu odpowiedniej kwoty wynoszącej 350 dolarów, wziąć udział w ceremonii pod tytułem „kwarantanna ekologiczna", a polegającej na tym, że autokar przejeżdżał przez jakąś brudną kałużę. Do Grecji dojechaliśmy po 38 godzinach, a i tak dwa tygodnie później okazało się, że mieliśmy szczęście, bo kolejna grupa po odstaniu czternastu godzin nie została w ogóle wpuszczona do niespokojnej wówczas, bo częściowo objętej działaniami wojennymi, Serbii i musiała jechać przez Rumunię i Bułgarię. A Bułgarzy mieli uroczy zwyczaj zamykania granicy o godzinie 21. Ot, szlaban i nocka z głowy! W ten sposób podróż zajęła naszym następcą 90 godzin! Kiedy ich zobaczyliśmy, prezentowali się jak statyści w filmach o zombie. Kiedyś dokładnie tę całą grecką wyprawę opiszę, bo zdarzyło się tam jeszcze wiele zabawnych epizodów, z których kilka przywołałem na kartach „Moderstwa na Korfu".