Najważniejszy jest pomysł, najczęściej czymś inspirowany. Niekoniecznie jednak inną książką – może być poprzedzony obserwacją świata zewnętrznego, ale też filmem, malarstwem, historią, opowieścią, a nawet anegdotą. Następnym krokiem jest streszczenie fabuły, które potem rozwijam w szczegółowy konspekt. Zbieram potrzebne materiały, teksty źródłowe, gromadzę bibliografię. Planuję postaci, miejsca, wydarzenia, fabułę. Zwykle na początku pisania mam już wymyślone zakończenie. Rzadko udaje mi się dobrze napisać kilka pierwszych zdań, choć wiem, jak są ważne. Potem zaczyna się żmudna praca. Ponieważ nie żyję z pisania, muszę pogodzić to moje dziwne hobby, jak twierdzą najbliżsi, z pracą zarobkową i obowiązkami rodzinnymi. Proza życia, chciałoby się rzec. Napisanie pierwotnej wersji książki zajmuje mi od kilku miesięcy do, powiedzmy, roku. Ważne jest, żeby skończyć to, co się zaczęło. Później... już tylko zachwyty. A mówiąc serio, to jest etap, o którym początkujący pisarze najczęściej zapominają. Są już tak zmęczeni swoim dziełem, że najchętniej przerzucili obowiązek jego czytania na innych. Jeśli jednak nie mamy pod ręką zawodowego redaktora, pozostaje ślęczenie nad tekstem, kilkakrotne powracanie doń po dłuższych przerwach. Potem daję tekst do przeczytania osobie kompetentnej. Wysłuchuję rad z pokorą i dokonuję wskazanych poprawek. Pozostaje jeszcze kwestia błędów logicznych. Pułapek jest mnóstwo i łatwo w nie wpaść. Nadchodzi jednak moment, gdy stwierdzam, że ukończyłem pracę. Wysyłam materiał do wielu wydawców i czekam, często bardzo długo. Ktoś by rzekł, że pisanie to męczarnia, droga krzyżowa, ale ja tak nie uważam, ponieważ to lubię i akceptuję warunki tej gry. Największym wrogiem pisarza, poza brakiem dystansu do własnej twórczości, jest czas, którego zwykle ma za mało. Kiedy piszę, najchętniej zatrzymałbym czas albo choć trochę wydłużył dobę.