W drodze do publikacji popełniłam tak wiele błędów. Czuję, że wielu młodych pisarzy je popełnia. Powinnam chyba napisać coś w rodzaju poradnika „Jeśli ja mogę to zrobić, to każdy może", który może zainspirować innych młodych pisarzy.
Na przełomie wiosny i lata 2011 roku napisałam okropny pierwszy projekt, po czym pod koniec lata przedstawiłam go agentom na kongresie pisarzy. Agenci, którym go przedstawiłam, przejrzeli i oczywiście odrzucili moją niewypolerowaną i chaotyczną powieść. Takie konferencje są jednak na tyle dobre, że udało mi się poznać kilka wspaniałych osób, które zgodziły się przejrzeć mój manuskrypt i dokonać jego krytycznej oceny, a przez następne dwa lata pomogły mi wypolerować tekst i nadać mojej książce ostateczny kształt.
Po konferencji, jeszcze w sierpniu, zaczęłam jeszcze raz pisać swoją książkę, kierując się cennymi radami moich nowych koleżanek pisarek. W międzyczasie wysłałam też wiele wiadomości do agencji literackich, mimo że moja powieść nadal nie była gotowa. W pierwszym tygodniu wysłałam ich około pięćdziesięciu. Miałam wyjątkowe szczęście i otrzymałam wiadomość od agentki, która poświęciła swój czas, aby zapoznać się z moim manuskryptem i zgodziła się porozmawiać ze mną o zmianach, których według niej potrzebowało „Ostatnich pięć dni". Dała mi dwie szanse na dokonanie odpowiednich poprawek, co oznacza, że czytała mój rękopis aż trzy razy – zresztą nadal ze mną współpracuje. Rewizja powieści trwała do wiosny 2012 roku. Właśnie wtedy dostarczyłam swój „wypolerowany" rękopis.
Ale nawet moja nowo wypolerowana powieść nie otrzymała żadnych ofert. Do sierpnia 2012 roku spędziłam rok na poprawianiu własnego tekstu i wysłałam prawie 100 zapytań do agencji literackich i wydawców. Postanowiłam w końcu przyznać, iż była to tylko próba pisarska i zapomnieć o tym. Krótko po podjęciu tej decyzji, otrzymałam wiadomość od Victorii Sanders i, głupia, nie chciałam nawet odpowiedzieć. Na szczęście mój mąż nakłonił mnie, abym przespała się z tym i przemyślała tę sprawę jeszcze raz. Oczywiście, że to zrobiłam i kolejne sześć miesięcy spędziłam nad kolejnymi poprawkami tekstu.
Pod koniec stycznia 2013 roku wysłałam Victorii skorygowaną powieść. Pięć dni później zaproponowała mi zostanie moją agentką. Dwadzieścia jeden dni później sprzedała „Ostatnie pięć dni" na aukcji – kupiła ją Amy Einhorn, która pracuje dla Putnama. Tak więc po długim znoju, bo trwającej dwa lata ciężkiej pracy nad poprawkami i korektą, zdobyłam agentkę, a moja książka trafiła do wydawcy.
To wszystko było dla nas tak surrealistyczne. Również dlatego, że kiedy byliśmy z mężem na wakacjach (bez dzieci), a machina została wprawiona w ruch i interes sam się zaczął kręcić – codziennie odbierałam telefony od redaktorów, którzy naprawdę chcieli kupić moją książkę.
Wyobraź sobie, że już sam fakt, iż wypoczywaliśmy bez dzieci w tropikach, zero pracy, zero śniegu sprawiał, że mieliśmy wrażenie nierealności. Do tego te telefony. Przez cały tydzień kręciliśmy z mężem głowami z niedowierzaniem. Kiedy w końcu wróciliśmy do Michigan, do dzieci i pracy zawodowej, przez kolejnych kilka tygodni, zadawaliśmy sobie pytanie: „czy naprawdę to się zdarzyło?"