Pierwsze pytanie, które samo nasuwa się już na starcie. Czy miał Pan i czy pamięta ten moment w swoim życiu, gdy pojawiła się w Panu myśl o pisaniu? Skąd w ogóle pomysł na pisarstwo i to od razu proza?
Pamiętam moment, gdy zasiadłem pierwszy raz do pisania. To było w latach dziewięćdziesiątych, tłumaczyłem wówczas książki w Phantom Press, w tamtym czasie największym wydawnictwie w Polsce, które notabene jako pierwsze wydało i rozsławiło „Szatańskie wersety” Salmana Rushdiego czy „Diunę” Franka Herberta. Jedna z redaktorek zasugerowała, że powinienem zacząć pisać coś swojego. Stwierdziła, że mam lekkie pióro, a niektórych fragmentów nie powstydziłaby się pani, przerwała i dyskretnie wskazała na pisarkę, która w tym momencie wychodziła z biura szefa. Była to sama Joanna Chmielewska. (Śmiech!) I tak to się zaczęło. Niestety pisałem do szuflady, bo wydawnictwo wkrótce upadło pod zalewem Harlequinów.
A co się dzieje z autorem, gdy zasiada przed czystą białą stroną, zaciera ręce i zaczyna przygodę z tekstem? Co pan czuje w sobie? Gdzie zaczynają krążyć pana myśli?
Nie pamiętam co czułem, gdy zasiadałem do pisania mojej pierwszej dokończonej książki „Gdy kochają anioły”. Pewnie zacierałem ręce z zimna, bo był środek zimy, padło ogrzewanie, a mrozy były siarczyste… (śmiech !) Przy kolejnej książce zaczęło się od olśnienia. Przebywałem w jednej ze znanych galerii i w skupieniu przyglądałem się nostalgicznym obrazom Wojciecha Weissa. Pamiętam, że stałem za dwiema studentkami malarstwa, które żywo wymieniały się uwagami na temat najsławniejszego obrazu mistrza zatytułowanego „Melancholik”. Raptem wyobraziłem sobie, że ten zatopiony w smutku mężczyzna wychodzi z obrazu i wita się z dziewczynami. Pamiętam, że chwilę potem siedziałem przed laptopem i ubierałem w słowa myśli, które napływały jak morskie fale.
A co w przypadku nadmiaru pomysłów, jakie się pojawiają i kuszą do zmiany fabuły, czy do wskoczenia w tekst? Czy trzyma się Pan sztywno nakreślonej historii, jaką Pan ubiera w tekst, czy jednak ponownie analizuje pomysł, dorzuca coś lub zmienia? W końcu każda myśl, czy wątek poboczny, jaki generuje umysł autora może być lub jest tym znakomitym, który warto pociągnąć, w który warto się zagłębić. Lub choćby popróbować zabawy z nim.
Nigdy nie planuję fabuły, po prostu dodaję kolejne obrazy. Dbam tylko oto, aby łączyły się tematycznie. Gdy już się wypiszę, to znaczy namaluję słowami te wszystkie wizje, które pojawiły się w głowie, porzucam niedokończony tekst. Powracam do niego po jakimś czasie, ze świeżym, odwirowanym umysłem i czytam wszystko od nowa. Najczęściej wtedy pojawiają się kolejne olśnienia i złote myśli. Kontynuuję pisanie aż do następnej pustki w głowie. Kilkakrotnie czytam napisany tekst i nanoszę poprawki. Wówczas najczęściej rodzą się pomysły na zakończenie powieści. Zaczynam też wprowadzać wątki poboczne, ale muszą coś tłumaczyć. W takich momentach często bawię się fabułą, aby ją ubarwić, choć staram się nie tracić z oczu przesłania.
Jak sobie radzę z natłokiem myśli? Spowalniam je lampką czerwonego wina (śmiech !), a potem zapisuję je w locie. Gdy skończy się napływ myśli, zaczynam je porządkować. Niektóre zostają, niektóre lądują w wirtualnym koszu.
Od jak dawna Pan pisze? I czy od razu Pana ambicją i celem było coś „wielkiego kalibru” wedle zasady, że szkoda marnować swój trud zamykając go w szufladzie, gdy można pokazać innym i wyjść z tym poza swój mały światek?
Czy moją ambicją jest napisanie coś „wielkiego kalibru”? Powiem tak. Nie zajmuję się pisaniem zawodowo. Dla mnie jest ono odskocznią od szarej codzienności, podobnie jak dla niektórych na przykład bieganie. Nie muszą bić rekordów, aby odczuwać satysfakcję. Wystarczy, że się trochę poruszają. Skupią się na czymś innym.
Ile z samego siebie wrzuca Pan w powieści? Chyba, że zachodzi w Panu inwersja – łapie się Pan na tym, że to bohater zaczyna wpływać na Pana. Na psychikę, gesty, odczucia, czy postrzeganie otoczenia? Że staje się Pan w jakiejś części kimś innym? Bo przecież pisanie i grzebanie, zwłaszcza w trudnych tematach ma przecież wpływ i na grzebiącego.
Ile samego z siebie wrzucam w powieść? Szczerze? Nie ma tego wiele. Zwykle kopiuję zachowania ludzi z którymi, z racji zawodu, spotykam się na co dzień. Wyobrażam sobie jakby zareagowali w tej czy innej sytuacji. Pewnie czytając „Malarza...”, odnajdą tam siebie (śmiech!). Czy bohaterowie wpływają na moją psychikę? Postacie nie są skomplikowane więc nie wymagają dużego zaangażowania emocjonalnego przy ich tworzeniu. Dalekie są im hamletowskie rozterki, które mogłyby wywołać u mnie wspomniane inwersje.
Weźmy choćby ostatnią książkę „Malarzu nasz, któryś jest w niebie”. Tu mamy temat religii, malarstwa i ich wzajemnego przenikania. Stają ze sobą w konkury, dochodzi do wielu konwersji, do rozmów... Czy musiał Pan zgłębiać ową tematykę przed przystąpieniem do pracy? I skąd w ogóle pomysł na „Malarza...”?
Skąd zainteresowanie wątkami religijnymi? Zaczęło się we wczesnej młodości, gdy w szkole podstawowej uczęszczałem na lekcje religii, które w tamtych czasach odbywały się w przykościelnych salkach. Z zapartym tchem pochłaniałem historie ze Starego Testamentu tylko, że interpretowałem je po swojemu. W moich wyobrażeniach przypominały przygody żywcem wyjęte z książek o Harrym Potterze. Nawet katecheta jawił mi się jako srogi „Książę Półkrwi” Tobias Snape. Wymachiwał ciężkim, drewnianym wskaźnikiem jak różdżką i precyzyjnie uderzał nim w głowy uczniów magii i czarodziejstwa, gdy za bardzo przeszkadzali (śmiech). Drugą moją zajawką było malarstwo. Wydawałem wszystkie kieszonkowe na farby i godzinami malowałem postacie z wyobraźni, udowadniając sobie z każdym namalowanym obrazem, że nie mam talentu. Ale zamiłowanie do sztuki pozostało i przeniknęło do „Malarza...”.
Oczywiście, że zgłębiałem tematykę tworzenia obrazów, ale nie zbierałem materiałów przed rozpoczęciem książki. Robiłem to niejako w biegu, w trakcie pisania. Na przykład, gdy opisywałem obraz, który przyśnił się siostrze Justynie, przewertowałem kilka poradników jak malować akwarelami. Gdy doszedłem do sceny seksu zakonnicy z tajemniczym kochankiem, sięgnąłem po obrazy par uprawiających miłość i próbowałem… przypomnieć sobie co odczuwają (śmiech!). Bez wątpienia nie były to erotyki kapłanów seksu Beksińskiego czy Starowieyskiego (śmiech). Aha jeszcze ciekawostka. W scenie z Bogiem malującym Adama przestudiowałem wspominki znanego tanatoplastyka, prawdziwego artystę w swoim fachu.
Co Pan lubi w swojej pracy zawodowej najbardziej? Nie tej pisarskiej, w którą wskakuje Pan prywatnie, lecz wykonywanej na co dzień.
Co lubię w swojej pracy zawodowej? Wspomniany wyżej kontakt z ludźmi. A otaczają mnie naprawdę ciekawe „postacie” (śmiech). Lubię też skutecznie nauczać, co nie jest oczywiste w przypadku nauczycieli prywatnych, którzy czasami kierują się dewizą – parafrazując Smarzowskiego – chodzi o to, aby uczyć, a nie nauczyć i skończyć nauczanie (śmiech). Oczywiście w trakcie lekcji skupiam się na zagadnieniach merytorycznych. Fantazjowanie kończy się, gdy zamykam Worda.
Czy czyta Pan książki? Jeśli tak, to jakie? Czyjego „pióra”?
Kiedyś fascynowała mnie twórczość Paulo Coelho. Zwłaszcza sposób narracji, który, że przytoczę „(...) Otwiera drzwi w naszej duszy...” Coelho trafił do mnie, bo dość długo moja dusza przypominała duszę kobiety, gdzie jest wiele drzwi do otwarcia (śmiech). Z wiekiem, gdy zmężniałem buńczucznie zatrzasnąłem otwarte drzwi usprawiedliwiając nagły brak zainteresowania twórczością Coelho opiniami krytyków, że to symbol kiczu. Ostatnio sięgnąłem po Olgę Tokarczuk. Ambitnie postanowiłem przeczytać wszystkie jej książki. Odkryłem też na własny użytek, że w zrozumieniu niektórych zawiłości językowych autorki pomaga odrobina wina. Zaczynam się poważnie obawiać, czy kończąc „Empuzjona” nie trafię na odwyk (śmiech).
I pytanie na które są zawsze dwie możliwe odpowiedzi – ciekawe, którą Pan wybierze. A mianowicie, czy czyta Pan książki napisane przez siebie?
Jak już zaznaczyłem wcześniej, moja praca nad książką opiera się na czytaniu części tekstu po jego napisaniu. Gdy skończyłem książkę również przeczytałem ją kilkukrotnie zanim trafiła do druku. Pani redaktor zajmująca się składaniem tekstu miała urwanie głowy, bo słałem błagalne maile z drobnymi korektami.
Lubię czytać moje teksty. Zastanawiam się wtedy czy moje intencje będą czytelne dla odbiorcy. Usuwam zbędne bicie piany.
Kto jest pierwszym czytelnikiem po skończeniu pisania? Czy Pan sam, czy ktoś bliski, czy znajomy?
Co rodzina sądzi o mojej twórczości? Po „Malarza...”, gdy się już ukazał w formie papierowej sięgnęły po kolei – moja siostra, żona i córka i wszystko im się podobało. Przeszkadzało tylko to, że ja to napisałem. (śmiech) W jednej chwili przestałem być ojcem, mężem i bratem, a stałem się... Mistrzem! Ostatnio żona zwróciła się do mnie cytuję „Niech Mistrz uda się do kuchni i łaskawie obierze ziemniaki.” (Śmiech)
O czym Pan myśli idąc na spacer?
Co myślę, gdy idę na spacer? Odpowiem szczerze. Tak szybko chodzę, że trudno to nazwać spacerem. (Śmiech) Rzadko spaceruję, choć mieszkam w Sopocie, mieście stworzonym do tego rodzaju aktywności ruchowej. Za to lubię przemieszczać się pieszo po galeriach handlowych i marketach budowlanych. Zwłaszcza tych ostatnich. Dostaję orgazmu na widok niezliczonych ilości wiertarek, pił, listewek i śrubek. Tak chciałoby się wszystko wkręcać i piłować.… (Śmiech)
Kim by Pan był, gdyby nie został pisarzem?
Wbrew temu jak zwracają się do mnie czytelnicy, nie czuję się pisarzem, a raczej piszącym. Nadal spełniam się jako nauczyciel i myślę, że będę nauczał najwspanialszego języka na świecie nawet gdyby pisanie stało się moją profesją.
Co Panu sprawia radość? Co daje Panu wewnętrzne poczucie szczęścia?
Co daje mi wewnętrzne poczucie szczęścia? Chyba to, że, gdy patrzę wstecz zawsze zachowywałem się przyzwoicie. Nawet gdy popełniałem błędy, starałem się wyciągać wnioski i zmieniać swoje postępowanie. Czasami nie miałem odwagi przeprosić, ale po moim zachowaniu było widać, że odrobiłem lekcję. Obawiam się, że tego rodzaju „szczęścia” nie zaznają niektórzy politycy. Na pewno wiedzą, co jest dobre, bo nawet dziecko wie, ale odwracają głowy i pchają nas wszystkich w ślepy zaułek. Piekielny kac na całe życie.
Czy oceniał Pan kiedyś własne pisarstwo w kategorii terapii samoleczenia?
Czy pisarstwo jest dla mnie samoleczeniem? Czytając moje klerykal fantasy, czytelnik mógłby odnieść wrażenie, że w życiu – powiem kolokwialnie – ostro bujam w obłokach (śmiech). Nic bardziej mylnego. Otóż stąpam mocno po ziemi, bo tylko trzeźwe nastawienie do życia i otoczenia pozwala mi się zmierzyć z tematami wiary, które kogoś o słabszej konstrukcji psychicznej mogłyby zaprowadzić na skraj obsesji lub fanatyzmu. Pisarstwo nie jest dla mnie samoleczeniem, przynosi mi raczej ulgę, ale niczego nie naprawia.
Co ma dla Pana największą wartość?
Co jest dla mnie największą wartością? Niewymuszone relacje z innymi ludźmi i nie tylko z najbliższymi. Pewnie niektórzy tak bardzo się zagalopowali w sztucznościach, że nie bardzo wiedzą o czym mówię. (Śmiech) Uderzę w patetyczną nutę. Ludzkość jest jak załoga statku kosmicznego, który samotnie pokonuję pustkę kosmiczną. Brak zaufania rozsadza go od środka i obniża poczucie bezpieczeństwa. Nic tak nie chroni przed zagrożeniami jak szczere więzi.
Dokąd teraz zmierza Pana pióro? Nad czym Pan obecnie pracuje i czym żyje?
Dokąd teraz zmierza moje pióro? Będę kontynuował „Malarza...” Mam nawet roboczy tytuł, którego nie zdradzę. (Śmiech) Zapowiedzią dalszego ciągu jest ostatnia scena, gdy Justyna opuszcza hol uczelni. Mam nadzieję, że napisanie książki nie potrwa długo. Choć pierwsze moje dzieło „Gdy kochają anioły” składałem z luźnych kartek, które zapisywałem przez całe życie. Pewnie dlatego tak średnio mi wyszło. (Śmiech) Napisanie kolejnej trwało osiem lat. Czuję, że trzecia książka wyjdzie w trymiga, czyli za jakieś 3 lata. (Śmiech)
Czy chciałby Pan zobaczyć ekranizację „Malarza...”?
Czy pragnąłbym zobaczyć ekranizację „Malarza…”? Powiem wprost - marzę o tym. W młodości zaczytywałem się we „Władcy pierścieni” Tolkiena i pamiętam jakie emocje mi towarzyszyły, gdy kilkanaście lat później bohaterowie Tolkiena pojawili się na ekranie. Chętnie napisałbym scenariusz, to byłoby wyzwanie.
A na koniec wchodząc ponownie na grunt osobisty i domowy - jak Pan odpoczywa? Jak się relaksuje, gdy ma czas tylko dla siebie? I czy zna Pan w ogóle taką czynność, jak nicnierobienie?
Jak odpoczywam? Pracuję intensywnie przez cały rok szkolny. Praktycznie cały dzień włącznie z sobotami. Dlatego w niedzielę „uprawiam” nicnierobienie. Nic tak nie relaksuje jak nie musieć nic robić. W wakacje nicnierobienie przenosi się na plażę, do której mam kilkaset metrów. Letnimi wieczorami nurzam się w nirwanie jaką przynoszą pisanie i czytanie nie tylko tego, co wcześniej napisałem. (Śmiech)
Co sprawia, że jest Pan dumny z siebie?
Zawsze jestem dumny z siebie, gdy mi coś dobrze wyjdzie. Obojętnie czy jest to mała rzecz, jak sprzątanie mieszkania, ugotowany obiad, czy dobry wynik ucznia, którego przygotowałem do matury. W tej chwili odczuwam satysfakcję kończąc pierwszy w życiu wywiad. Będzie jeszcze większa, gdy spodoba się forumowiczom.
I tego Panu życzę.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadziła Agnieszka Kusiak