Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Roman Kulikow

Personal Info

  • Books:

    „Dwa Mutanty”

    „Sztych”

    „Więzy Zony”

Biography

Kulikow Roman Władimirowicz – rocznik ’76, urodzony w równie pięknym, co mało znanym mieście Penza w Rosji.

Związany z pisaniem i literaturą od 2003 roku, kiedy zwyciężył w konkursie organizowanym przez wydawnictwo “Eksmo” oraz znaną jako twórca serii S.T.A.L.K.E.R. firmę GSC Game World. Już w 2005 roku zadebiutował pierwszą pełnoprawną powieścią military fiction “Spacer Limy”, od której zaczęła się jego popularność wśród czytelników rosyjskojęzycznych.

Nominowany oraz laureat szeregu nagród literackich; jego powieść “Powrócić do nieba” z serii “Anabioza” została okrzyknięta najlepszym projektem fantastyki roku 2011 oraz nominowana do nagrody Złotej Strzały w kategorii “najlepszy protagonista”.

Autor ponad dwudziestu książek, łącznym nakładem przewyższających 350 tysięcy egzemplarzy. Posiada rzeszę wiernych czytelników, na co dzień cytujących jego teksty, kręcących fanowskie filmy, tworzących komiksy oraz piszących wiersze w tematyce jego książek.

Jeden z najlepiej znanych i najbardziej lubianych autorów serii S.T.A.L.K.E.R

Źródło: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/roman-kulikow/

Interview

Na jednym z Pańskich profili w mediach społecznościowych,wyraża Pan opinię, iż sztuka powinna nieść piękno. Co definiuje Pan jako piękno?

Rzeczywiście uważam, że sztuka powinna nieść ze sobą piękno, a zatem dawać radość, spokój, zachwyt i nawet natchnienie – ale w żadnym razie nie emocje negatywne. Ostatnio jakoś tak się przyjęło, że mianem „sztuki” określa się rzeczy paskudne, niepokojące i wywołujące odrazę. Dla mnie to nie jest sztuka właśnie; rozumiem, że w dzisiejszym świecie coraz trudniej jest się ludziom wybić, co potrafi przybierać formy czasami dziwaczne, ale to jest wtedy raczej sposób ekspresji samego siebie, a nie sztuka. W tym właśnie leży unikatowość piękna, że jest trudno je osiągnąć, a już tym bardziej zdefiniować. Przecież piękno może być zawarte w czym tylko popadnie: w migotaniu gwiazd na nocnym niebie, w oszałamiającej toni lazurowego morza, w przepełnionym miłością spojrzeniu matki, słowach napisanych, wypowiedzianych albo właśnie przemilczanych. Piękno otacza nas zewsząd, trzeba tylko chcieć je dostrzec.

Czy uważa Pan swoją twórczość za sztukę?

Czy uważam swoją twórczość za sztukę? Nie wiem, ciężko mi powiedzieć. Nie da się zaprzeczyć, że literatura jest rodzajem sztuki, ale czy są takową właśnie moje książki? Na pewno do tego dążę. Bardzo często trafia się na teksty które są napisane jak należy, poprawnie i w sumie to nawet i fabuła jest okej, ale…, ale czegoś brakuje. Czegoś nieuchwytnego, tej właśnie iskry, która odróżnia wciągającą fabułę od raportu z wydarzeń. Rzeczowego, zrozumiałego, może i ciekawego, ale absolutnie pozbawionego duszy. Jak to mi kiedyś powiedział Michał Gołkowski: w takich słowach nie ma muzyki! A przecież „muzyka słów” to właśnie dusza i piękno książki. Tak więc staram się pisać moje książki tak, żeby zawsze było w nich tę muzykę słychać. Tak, mam nadzieję, że ktoś w moich książkach to piękno dostrzeże, bo wtedy staną się one właśnie sztuką.

Kim jest osoba, która stanowi dla Pana literacką inspirację? A może jest ich kilka? Proszę o tym opowiedzieć.

Najlepszym bodźcem dla pisarza jest moim zdaniem to, co o książce sądzi czytelnik. Oczywiście, że każdy chce czytać same pozytywy, ale bez rzeczowej krytyki też ani rusz. Przecież kiedy się pisze książkę, żyje się w fabule, w postaciach, to można nie zauważyć – i nie zauważa się! – jak się nagle omsknie rączka na pisarskim sterze i zaczynamy dryfować. Najważniejsze jednak, żeby po lekturze czytelnik nie pozostał obojętny…. Jednak „bodziec”, to nie „natchnienie”, a ja dryfuję właśnie. Moje natchnienie jest zawsze przy mnie, drzemie sobie gdzieś w podświadomości. Czasami budzi się i zaczyna trzepotać skrzydłami, a ja wtedy wpada w zachwyt. Natchnienie to nie osoba, to nie rzecz – to stan duszy.

 

roman kulikow 3

Co wpłynęło na fakt, że wkroczył Pan ścieżkę klimatów postapokaliptycznych?

Jeśli o STALKERze mowa, to ja go za post-apokalipsę nawet nie uważam. To jest raczej fantasy western, a raczej „eastern” (tak nazywano w ZSRR filmy poświęcone Wojnie Domowej 1917-22 roku). STALKER to taki właśnie science-fiction-eastern. Natomiast klasycznym post-apo też się interesuję i nawet moje pierwsze książki też właśnie o ten gatunek zahaczały. Zainteresowałem się nim po tym, jak w ręce wpadły mi prace grafika Luisa Royo – w wieku lat -nastu mogłem godzinami patrzeć na jego prace, a wyobraźnia malowała mi przed oczami świat dalece wykraczający poza ramy przedstawionej ilustracji, wywołując przy tym bardzo mieszane uczucia. To był zarówno strach, jak i bezradność, zdecydowanie, nadzieja… Światy fantastyczne były rzeczywiste na tyle, że wizja wyobrażona nakładała się na realną. Żyjemy w niełatwym świecie, gdzie decyzje podejmują za nas politycy kierujący się własnym interesem, za nic mający szarego obywatela. Niby mamy już XXI wiek, ale planetą wstrząsają wojny, szaleją epidemie, natura walczy o przetrwanie i z roku na rok scenariuszy końca przybywa. Niezależnie od skokowego rozwoju technologii, jakoś nie skaczemy w przyszłość, a staczamy się ku przeszłości. Zamiast postępu kulturowego, kultywujemy przemoc; zamiast dążyć do wolności, narzucamy sobie kolejne bariery. Nie wiadomo, ile będzie to jeszcze trwać, ale kiedyś, jakoś skończyć się musi. Pół biedy, jeśli jakoś się ogarniemy (na co mam desperacką, straceńczą nadzieję), ale jeśli nie, jeśli naprawdę walnie nas apokalipsa – no to oby była nie tylko końcem, ale i początkiem. Początkiem nowego, lepszego życia. Może właśnie dlatego tak bardzo popularna jest właśnie POST-apokalipsa, która mimo wszystko daje jakąś nadzieję?

Podczas lektury Pańskiej trylogii można zauważyć, że Zona ma ogromny wpływ na człowieka. Czy jednak Pana zdaniem może ona całkowicie odwrócić wartości, którymi kierują się ludzie; sprawić, że będą oni uważali dobre za złe a złe za dobre?

Tak, bez dwóch zdań – zarówno Zona, jak i inne ważkie zdarzenia, czy też po postu określone warunki, oddziaływujące na przestrzeni długiego czasu. Przecież w Zonie człowiek jest nie tylko testowany na wytrzymałość i spójność charakteru, wystawionego na nacisk otaczającego środowiska; tam zawsze znajdzie się coś nieznanego, co zwyczajnie każdego weźmie z zaskoczenia. I właśnie dlatego w Zonie każdy, dosłownie każdy jest z początku bezbronny. Aż dziwi to, że w tak wielu książkach serii tak niewiele miejsca poświęcono urazom właśnie psychicznym.

W polskim opisie wydawniczym książki ''Dwa Mutanty '' można znaleźć zdanie: ''Kret powinien był pamiętać, że żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary''. Z czego wynika występujący w tym uniwersum relatywizm moralny? Czy dla Pańskich bohaterów istnieje granica, której nie można przekroczyć?

Ależ to wcale nie relatywizm moralny 😊 to raczej sarkazm i ponury żart w temacie tego, jak oderwana okazuje się logika zachowania ludzi od tego, co naprawdę się dzieje wokół nich. Kret przecież uratował Palonego, więc na zdrowy rozum ten ostatni powinien być mu wdzięczny, a w każdym razie nie chcieć go skrzywdzić. Jednak Palony znajduje sposób, jak się kosztem Kreta wzbogacić i jego niedawny dobroczyńca nagle staje się dla niego tylko czekiem do zrealizowania. Właśnie takie i podobne rozczarowania ludźmi legły u podstaw tego cytatu, który w ruskiej rzeczywistości używany jest o wiele częściej, niż by się chciało – ponury sarkazm w reakcji na to, co widzimy wokół siebie, jest dla nas całkowicie typowy.

Czy według Pana powrót do normalnego życia, taki jakiego pragnął Krzemień, jest możliwy po przeżyciu w Zonie?

Do życia zwykłego – tak. Do życia poprzedniego – nie. Krzemień i tak doskonale sobie z tym poradził za pierwszym razem i gdyby nie pewne okoliczności, to nadal pracowałby na zakładzie, jako że wyboru pomiędzy Zoną a rodziną już dokonał, i to w pełni świadomie. Co więcej, przecież wraca do Zony wyłącznie dla tej właśnie rodziny… Ot, taki paradoks.

Pana najnowsza powieść ''Dwa Mutanty''różni się pod względem narracyjnym od dwóch pozostałych części cyku ''Więzy Zony''. Planował Pan, aby Sztych był raczej jedną z wielu ważnych postaci, ale niekoniecznie już najważniejszą? Czy sprawiła Panu trudność zmiana narracji na wielotorową i wprowadzenie kilku głównych bohaterów zamiast jednego?

Inna narracja rozwiązuje twórcy ręce, pozwalając poszerzyć pole widzenia czytelnika. Pomaga pokazać obraz w zupełnie innej skali. Przecież nagle widzimy wydarzenia z różnych perspektyw, oglądamy całą masę rzeczy, które widzi nie jeden, ale wielu bohaterów. Jedynym, co potrafi pracę utrudnić, jest konieczność precyzyjnej synchronizacji wydarzeń przy przejściach od jednej postaci do innej – wtedy narracja musi być prowadzone w jednolitym, nieprzerwanym strumieniu spójnych wydarzeń, bez retrospekcji i dygresji.

Kiedy pojawił się pomysł na rozwinięcie losów trzech głównych bohaterów "Dwóch mutantów"? Już podczas tworzenia ''Sztycha", czy nieco później?

Sporo później. „Sztych”, tak jak i „Więzy Zony”, były samodzielnymi, skończonymi całościami. Nie potrzebowały kontynuacji, przekazują wszystko, co miałem w nich do powiedzenia. Ale jeśli mnie czytelnicy proszą, grożą, marudzą żebym napisał kontynuację, wrócił do ukochanego dziecięcia, pokazał jeszcze kawałek albo i kawał tej samej historii… No to co mogę zrobić? Pokusa jest zbyt silna, żeby z tym walczyć. Może ktoś inny by dał radę, powiedział – „nie”. A ja nawet nie próbowałem walczyć.

Który z Pańskich bohaterów jest Panu najbliższy? A może dystansuje się Pan do wykreowanych postaci?

Każdy z moich bohaterów jest mi bliski po swojemu, w każdym jest kawałek… no, może nie duszy, jak to często mawiają koledzy po piórze, ale na pewno natchnienia. Ani jeden z bohaterów pierwszo- i drugoplanowych nie pojawia się tylko dlatego, że był mi *potrzebny* do fabuły. Stworzenie bohatera zawsze jest – no właśnie, aktem Stworzenia, a nie tylko mechanicznym wyciągnięciem drewnianej kukły na scenę. Każda postać, jakkolwiek znacząca czy nieistotna, zawsze poddawana jest swoim własnym motywacjom i namiętnościom, racjonalnym (albo absurdalnym) przekonaniom. Bez tego tchnienia życia, podarowanego przez autora postaci literackiej na te parędziesiąt stron, nie da się pokazać go czytelnikowi jako żywej istoty… No a papierowych bohaterów, drewniane dialogi i paździerzowe uczucia rozpoznaje z daleka nawet początkujący odbiorca.

Napisanie której sceny w''Dwóch Mutantach" sprawiło Panu największą trudność?

Nie miewam trudności z pisaniem scen, bo bardzo często przepisuję je w procesie twórczym. Trudności pojawiają się, kiedy staram się zrozumieć jak zmiana okoliczności może wpłynąć na zachowanie danego bohatera – tak, żeby w kontekście jego innych działań i słów nie wyglądało to fałszywie. Trudno sobie wyobrazić, żeby idący po trupach do władzy i pieniędzy bandyta w czasie wolnym od „pracy” miał pomagać babciom przechodzić przez ulice, albo pro publico bono kosił trawę w lokalnym przedszkolu… Zaś wciągnięty w książkę czytelnik jest wyczulony na fałsz, zaś dowolna niespójność w zachowaniu postaci od razu zepsuje mu wrażenie z całej książki. Właśnie ta chwila zrozumienia: co bohater powie, jak się zachowa, na co będzie gotowy, to jest najtrudniejszą rzeczą w książce. Akurat w „Dwóch Mutantach” najtrudniej było zebrać charakter i zachowanie Feniksa – każdy, kto przeczytał komplet książek z mojej mini-serii i domyślił się, kim jest Feniks, na pewno się ze mną zgodzi.

Co najbardziej fascynuje Pana w świecie "S.T.A.L.K.E.R-a"?

Duch prawdziwej przygody. Od małego zaczytywałem się w książkach Marka Twaina, Henry’ego Haggarda, Juliusza Verne’a, Roberta Stevensena, Arthura Conana Doyle’a… w pełnym zachwycie przeżywałem wszystko, co działo się z bohaterem, razem z nim eksplorowałem labirynty jaskiń, podróżowałem po Afryce, poszukiwałem zaginionego kapitana Granta, uciekałem przed piratami, szukałem drogi do Zaginionego Świata, cieszyłem się z sukcesów i zachwycałem odnalezionymi skarbami. No a przecież w STALKERze wszystko to jest: i nieznane terytoria, i tajemnica, zagadka, nawet poszukiwanie skarbów-artefaktów!

Czy zna Pan wszystkie odsłony tego uniwersum i piszcząc nową powieść, nie obawia się, że stworzy scenę lub wątek, który będzie się kłócić z wizjami innych autorów tego Uniwersum?

Siłą rzeczy część z tych książek czytałem, niektóre nawet zanim jeszcze wyszły oficjalnie na papierze – na przykład legendarnego (przynajmniej w serii rosyjskojęzycznej) „Kła”. Przecież zanim jeszcze ta książka została laureatem pierwszego konkursu literackiego i utworem, otwierającym właśnie TĘ antologię „Cienie Czarnobyla”, od której zaczęła się seria książkowa STALKER, to opowieści o losach Kła były publikowane na stronach gry i omawiane przez czytelników… pardon: wtedy jeszcze graczy. W tym przeze mnie! Od tej właśnie krytyki „Kła” i potem krytyki zwrotnej moich opowiadań zaczęła się moja długoletnia przyjaźń z jego autorem, Jerzym Tumanowskim.Co do obaw o bycie wtórnym – nie, nie boję się tego. Mam na tyle pewności, że moje pomysły są oryginalne, żeby móc nawet o tym nie myśleć. A już tym bardziej nie przejmuję się pisaniem wbrew temu, co ktoś-kiedyś: niech się inni boją, że to ich wersja jest niezgodna moją 😊A tak na poważnie: STALKER daje tyle wolności, że tutaj nie działa zasada „kto pierwszy wstaje, ten jeszcze ma ciepłą wodę”. Między innymi stąd tak ogromna popularność serii, dającej swobodę tworzenia i wyrażania się. Dlatego też moje utwory nie są kanoniczne ani mniej, ani bardziej niż dowolne inne… A kto napisał lepiej? To niech już osądzą czytelnicy.

Jakiego rodzaju relację panują między tymi autorami?

Wielu autorów znam tak osobiście, jak i zdalnie, dzięki Internetowi. Z co poniektórymi jestem w stałym kontakcie. Zdarza się, że ktoś wpadnie w gości nawet, mimo że mieszkamy w innych miastach.Jak już wspomniałem, z Jerzym Tumanowskim jesteśmy dobrymi przyjaciółmi; z Aleksiejem Grawickim, Sergiejem Palijem, Andriejem Lewickim pracowaliśmy razem nad innymi projektami książkowymi. Mam na półkach niemało książek z autografami kolegów… Mam nadzieję, że niedługo pojawią się tam też dzieła polskich pisarzy: Michała Gołkowskiego, którego też mam za przyjaciela, albo Arkadego Saulskiego, z którym poznaliśmy się przez FB i piszemy od tamtej pory.

Nie myślał Pan, by skończyć z rzeczywistością Zony i stworzyć nowe fantastyczne uniwersum, całkowicie od podstaw?

Temat Zony zamknąłem u siebie „Więzami Zony 2”. Zakończenie cyklu wyszło naprawdę duże, dokładnie takie, jaki powinien być finał na tyle rozwiniętej serii. Rozumiem, że STALKER jest jedną z najpopularniejszych serii książkowych, ale mam swoje własne pomysły poza nim – wcale nie mniej, a może i bardziej ciekawe. No a skoro o własnych uniwersach mowa – kto słyszał o uniwersum Rozłamu? 😊 A wiecie, że moje autorskie uniwersum jest na tyle różnorodne i bogate, że można by na jego podstawie stworzyć nie tylko krajową, ale i międzynarodową serię książkową? Wyobraźcie sobie tylko: w niedalekiej przyszłości Ziemia ulega rozłamowi, dosłownie pęka, zaś spod jej powierzchni wydobywa się nieznane promieniowanie, rozdzielające świat nieprzekraczalnymi Barierami. Terytoria najprzeróżniejszej wielkości i kształtu zostają odizolowane jedne od drugich, mijają całe lata, dziesięciolecia, pokolenia przychodzą i przemijają… Społeczeństwa na tych osobnych spłachetkach ziemi zaczynają rozwijać się swoją własną drogą, coraz mocniej skręcając ze wspólnej ścieżki rozwoju cywilizacji. I nagle, po upływie paruset lat, okazuje się, że Bariery jednak są częściowo możliwe do pokonania, zaś nikt w sumie nie ma pojęcia, co może znajdować się po drugiej stronie! Możecie sobie to wyobrazić? Bo ja mogłem… no i właśnie piszę drugą książkę, a planuję jeszcze kilka.Chociaż… no dobra, nie będę kłamać: zostawiłem sobie niewielką furteczkę do Zony. Mam zarys częściowo napisanej książki z nietypową fabułą. O dwóch ludziach, z których jeden pragnął umrzeć, ale nawet Zona nie chciała go zabrać, zaś drugi chciał żyć, ale umierał na nieznaną chorobę. I pewnego dnia obaj dowiadują się, że gdzieś w Zonie jest artefakt „waga”, pozwalający odebrać życie jednemu, a drugiemu przekazać. 😊

Michał Gołkowski napisał o "Dwóch Mutantach", że to najlepszy tekst, jaki tłumaczył. Czy konsultował się Pan z nim, względem tego, jak ma wyglądać finalny przekład na polski język?

Miszka na tyle dobrze włada rosyjskim, że konsultacje ze mną nie były potrzebne. Natomiast konsultacje z nim dla mnie, albo raczej jego opinie, są wręcz bezcenne! Przecież to on jest pierwszym polskim czytelnikiem moich książek i jakkolwiek nie zwykł szafować komplementami, to przyznaję, że czasami jego entuzjastyczne wiadomości autentycznie grzały mi serduszko ^^.

Jak ocenia Pan swoje relacje ze współpracownikami z Polski? Są one czysto zawodowe, a może się zaprzyjaźniliście?

Ależ oczywiście, że to o wiele więcej! Z kimkolwiek bym rozmawiał, wszyscy są tam, u was, niesamowicie serdeczni i życzliwi. Składamy sobie życzenia na urodziny, dopytujemy się o wydarzenia z życia, rozmawiamy na przeróżne tematy. Bardzo chciałbym wszystkich poznać osobiście, usłyszeć głosy, zobaczyć uśmiechy, poczuć energię. Mam nadzieję, że ograniczenia covidowe wkrótce znikną i w końcu będzie to możliwe.

Co sądzi Pan o Polskim rynku wydawniczym?

Ciężko jest mi oceniać rynek zdalnie, więc to raczej pytanie do Fabryki Słów. Nakłady książek drukowanych są w tej chwili raczej skromne niezależnie od kraju, więc nie ma sensu porównywać ich z rosyjskojęzycznymi, które ukazywały się w szczycie popularności serii – a teraz są w mniej więcej porównywalnych nakładach.

Które wersje okładek Pańskich książek najbardziej przypadły Panu do gustu – te polskie, rosyjskie, a może jeszcze z innego państwa?

Bez chwili zawahania mogę powiedzieć, że BARDZO podoba mi się oprawa graficzna polskich książek. Pamiętam, jak zmieniała się szata pierwszej części, a ja widziałem, że z każdą kolejną iteracją jest coraz lepsza. W każdej z nich naocznie widać klimat i umiejętności artysty, no a okładka „Dwóch mutantów” aż tchnie niebezpieczeństwami i gęstą atmosferą Zony. Och, chciałbym już dowiedzieć się, jak będą wyglądać kolejne!...Natomiast rosyjskie okładki też mają swój klimat – graficy Iwan Chiwrienko i AleksandrRudienko znają się na swoim rzemiośle, potrafią tworzyć przecudowne obrazy i doskonale przekazywać treść wybranej sceny.Natomiast, ponownie: nie jest właściwym porównywanie polskich i rosyjskich okładek. Przecież w Polsce wszystko to wychodzi jako osobna seria ze specjalnie przygotowanym pod nią wzornictwem i grafiką, a wszystko to na najwyższym możliwym poziomie, który wytycza i trzyma Fabryka Słów! Już jak się patrzy na fotografię, to od razu ma człowiek ochotę wziąć książkę do ręki, przekartkować i poczytać.

Na stronie fantlab.ru można odnaleźć informację o tym, że pisząc towarzyszy Panu muzyka. Proszę opisać, w jaki sposób pomaga ona Panu w tworzeniu.

Tak, w sumie to zawsze piszę pod muzykę. Muzyka pomaga mi się skoncentrować, odłączyć się od świata i zanurzyć w książkę. Bardzo często muzyka pomaga lepiej przekazać klimat takiego czy innego epizodu. Co najważniejsze: książki nie da się pisać jednym ciągiem, a muzyka pomaga wrócić do pracy po przerwie, jest takim pozytywnym triggerem, wyzwalaczem, który sprawia, że umysł od razu wskakuje na właściwe tory, łapie rytm pisania i podejmuje fabułę tam, gdzie ją ostatnio zostawiliśmy.

Jakich gatunków, utworów słuchał Pan w trakcie redagowaniacyku ''Więzy Zony''?

Ha, to ci dopiero pytanie! Przecież ja to dobre dziesięć lat temu pisałem… Wszystkiego sobie nie przypomnę, nie ma mowy, ale spróbuję część; lista będzie dość krótka, bo przeważnie trzymam się tych samych utworów dla zachowania spójnej atmosfery.

Akira Yamaoka - I Want Love (Studio Mix)
Akira Yamaoka - Promise (Silent Hill 2 OST)
Akira Yamaoka - True (Silent Hill 2 OST)
The Pack A.D. - Bang
Avernus - Sirya (Mike Foyle Remix)

Andrey Guchkov stworzył soundtrack do Pańskiej serii "Разлом" – co czuje Pan, słuchając tej ścieżki dźwiękowej? Z jaką ilością linii melodycznych zapoznał się Pan, zanim wybrał tę idealną?

Prace Andrieja Guczkowa bardzo mi się podobają. Jego muzyka jest bardzo ciekawa, pozwala mu przekazać nastrój, który sam twórca łapie przy czytaniu książek. Zaś te kompozycje, które stworzył pod kątem pierwszego tomu „Rozłamu”, planuję wykorzystać przy nagrywaniu audiobooka. Dokładnie tak samo Andriej skomponował utwór pod kątem książki „Więzy Zony 2”. Zanim dam radę dobrać muzykę, pasującą mi do pracy nad książką, muszę przesłuchać kilkadziesiąt otworów. Muzyka jest bardzo ważną częścią tworzenia, dlatego i jej wybór jest bardzo ważny. Trzeba spróbować przedstawić sceny, znaleźć pod nie soundtrack i jeszcze wyczuć, czy będzie on pasować do tekstu. Tak, to zdecydowanie niełatwe zadanie.

Z kolei autorem grafiki do tej ścieżki dźwiękowej jest Alexander Rudenko. Ma Pan ją ustawioną jako tło na Facebooku. Jakie dla Pana ma znaczenie przenikanie się różnych dziedzin artystycznych?

Współpracuję z Aleksandrem Rudienko już kawał czasu, on jest twórcą grafik okładkowych dla wielu z moich książek. Szczególnie podobały mi się jego prace nad „Więzami Zony 2” – zarówno nad okładkami (w Rosji książka wyszła jako e-book podzielony na dwa tomy) jak i ilustracjami. Na jedną z nich trafił nawet Michał Gołkowski jako jeden z „tych złych” :D. No ale oczywiście – jeśli książka jest nudna, to nawet Da Vinci jej nie uratuje. Jednak, jeśli dobry tekst wspomóc konkretną okładką, ładnymi grafikami, albo jeszcze i ścieżką dźwiękową czy komiksem, to wywarte wrażenie na pewno będzie silniejsze.

Za Kordonem pojawia się wiele anomalii. Może przybliży Pan czytelnikom, jak powstawały konkretne zjawiska i istoty?

To dlatego, że celowo starałem się nie popaść w pułapkę ograniczenia się grą. Coś takiego jest zwyczajnie szkodliwe przecież, jak na to nie spojrzeć i w ogóle przeczy samej koncepcji Zony nieznanej, nienazwanej i wiecznie zmiennej. Dziwne by było, gdyby Zona przez kilka albo i kilkanaście lat miała pozostać zapełniona skończoną liczbą niezmiennych typów istot i anomaliami, które stając się „typowe” przestałyby być anomalne. Poza tym nie wymyśliłem nawet nic aż tak nowego, więc „moja” Zona bez trudu powinna zgrać się w umyśle czytelnika z dowolną inną Zoną czy to książkową, czy grową.
[od tłumacza zarówno wywiadu, jak i książki, czyli Miszki Gołkowskiego: to właśnie wizja Romana, gdzie w Zonie jest pełno nowych anomalii i artefaktów, tak mocno wpłynęła na moje postrzeganie tego uniwersum i legła u podstaw uniwersum z „Ołowianego Świtu” 😊 ]Mutanty tworzyłem takie, jakie pasowały do czasu i miejsca, aby były przedłużeniem świata i życia w miejscach poza światem i do życia niezdatnych.

Co do anomalii, to jeszcze podczas prac nad fabułą pierwszej książki „Więzy Zony” zdecydowałem, że wyobrażę sobie procesy fizyczne, chemiczne i biologiczne, które mogłyby lec u podstaw tego, jak zachowują się anomalie. Ba, zdarzyło mi się nawet zakopać (dosłownie!) w geologię, żeby zrozumieć, jakie prawa mogłyby rządzić zachowaniem tych elementów składowych Zony. Śmiem twierdzić, że paradoksalnie nie spowolniło to akcji, a tylko dodało książkom lekkości i realizmu, nierzadko zahaczającego o atmosferę strachu. Przecież nagle anomalie stały się czymś wiarygodnym, niemalże namacalnym wcale nie wymagającym magicznego wytłumaczenia, a zatem czymś, czego da się używać – jako broni ofensywnej i defensywnej, a tego nikt wcześniej nie robił.O wiele trudniej było z oddziaływaniem Zony na bohaterów: przecież mutacje wywołane przez Zonę musiały na nich wpłynąć, a zarazem nie chciało się robić z nich ani bezmyślnych enpeców, ani kreować na superbohaterów. Ojj, ostatnie co bym chciał w Zonie zobaczyć, to lewitującego typa z kwadratową szczęką z przedziałkiem, ubranego w czerwone gacie założone na wierzch dżinsów. Dlatego też, tak – część moich bohaterów dryfuje w kierunku bycia mutantami, ale dla nich jest to raczej ciężar, niż nie wiedzieć jaka przewaga; owszem, Muhammad Ali potrafił unikać ciosów, ale raczej nie był laureatem Nobla i tak samo działo to u mnie: ciężar umiejętności przesuwa się w jedną stronę, kosztem upośledzenia gdzie indziej.

roman kulikow 4

Gdy w roku 1986 doszło do katastrofy w Czarnobylu, był Pan jeszcze dzieckiem. Kiedy i od kogo dowiedział się Pan o tym wydarzeniu?

Dowiedziałem się o Katastrofie w najprostszy możliwy sposób, przez radio. Oczywiście, nikt wtedy tego nie nazywał „katastrofą”, a co najwyżej „awarią”, nikt nie miał pojęcia o ewakuacji Prypeci. Tak, mówili, wybuchł pożar, strażacy walczą o uratowanie elektrowni. Parę dni później było 1 maja, ludzie w całym ZSRR wyszli na pochody – nie mając pojęcia, co naprawdę wydarzyło się w CzAES.

Jak Pan myśli, o ilu faktach z tej katastrofy świat jeszcze nie wie, a może się nie dowie?

Wszystko co dotyczyło się przyczyn technicznych zostało już chyba wyjaśnione w najdrobniejszych szczegółach. Nie da się jednak wykluczyć, że istniał szereg czynników, których zgubnego udziału w katastrofie nie znamy i nie poznamy nigdy. Nie chcę tutaj wpadać w tony teorii spiskowych, ALE…. XDDD Nie no, na poważnie: wszystkie wydarzenia związane z 26 IV 1986 mają swoje jasne, poparte faktami wyjaśnienia. Nawet jeśli miała miejsce dywersja, albo cokolwiek jeszcze innego, to teraz nic już z tym nie zrobimy i nie zmienimy.

Jakie ludzkość może wyciągnąć z niej wnioski?

— Pierwszym co wyniknęło z Awarii był potężny cios dla ZSRR, zarówno gospodarczy, jak i wizerunkowy. Ale o wiele straszniejsze było uderzenie, o którym nie myśli się w skali makro: cios w samopoczucie i bezpieczeństwo samego społeczeństwa jako struktury, która musi mieć wiarę w swoją spójność i możliwości. Nagle ludzie przestali wierzyć władzy, przestali wierzyć sobie nawzajem, a to jest o wiele straszniejsze niż wstrząsy gospodarcze. Upadek zaczyna się nie w gospodarce, a w głowie – parafrazując słowa profesora Preobrażeńskiego z „Psiego serca”. Potem zaczyna materializować się w rzeczywistości i tutaj profesor, moim zdaniem, mylił się nieco, ale zaczyna się na pewno na poziomie myśli, celów i życzeń.
— Strach przed promieniowaniem, istna fobia i wynikająca z niej histeria sprzeciwu wobec rozwoju energetyki jądrowej, które w dużej mierze zahamowały ludzkość w drodze do wynalezienia nowych źródeł energii i spowolniły przejście do kolejnej generacji źródeł. Przecież jeśli wyczerpiemy dostępne źródła energii jeszcze zanim zdążymy wybudować wystarczającą liczbę elektrowni jądrowych, to cywilizacja zacznie się cofać w warunkach deficytu energetycznego.
— Bezpieczeństwo budowy reaktorów jądrowych, jako że dzięki (o ile można tak powiedzieć) koszmarowi tamtej katastrofy, kwestie BHP i jak najdoskonalszej ochrony pasywnej otrzymały najwyższy priorytet najpierw w ZSRR, a potem w Rosji. W tej chwili dzięki temu energetyka jądrowa rozwija się w sposób o wiele bezpieczniejszy, niż mogłoby się to dziać bez tej katastrofy.
— Zrozumienie tego, czym grozi „brudna” awaria w obiekcie wykorzystującym materiały promieniotwórcze, a więc wynikające z tego wynalazki w zakresie dekontaminacji skażeń, utylizacji odpadów i likwidacji skutków skażenia.
— Może zabrzmieć to dziwnie, ale społeczeństwo nagle uświadomiło sobie, że nawet w samym środku spokojnego, cywilnego życia, bez potrzeby odwoływania się do koszmarów konfliktu totalnego i wojny na wyniszczenie, jest miejsce na bohaterstwo, i to bohaterstwo zbiorowe. Przecież likwidatorzy katastrofy na CzAES są bohaterami. Prawdziwymi bohaterami. Ludźmi, którzy zasługują nie po prostu na nagrody i pamięć, ale powszechny szacunek i cześć, na uwiecznienie ich dzieła we wnętrzu i wokół całej CzAES.Chciałoby się, rzecz jasna, obejrzeć wreszcie normalne, fabularyzowane filmy lub seriale, poświęcone tamtym wydarzeniom, ale właśnie rosyjskie, ukraińskie, czy chociażby polskie. Wydaje mi się, że uczciwe spojrzenie na te wydarzenia właśnie z Polski byłoby dla wielu bardzo pouczające… O ile dałoby się uniknąć podtekstu politycznego.

Co sądzi Pan o powstaniu takich organizacjijak Komitet Naukowy ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego?Czy wieszczy Pan w przyszłości podobną katastrofę jak w Czarnobylu?

Organizacje mnożyły się, mnożą i mnożyć będą. Czym się faktycznie zajmują, co nam z ich pracy przyjdzie, czy coś w ogóle – to pokaże czas. Natomiast z katastrofami nuklearnymi na pewno będziemy jeszcze mieć do czynienia, bo jeśli coś działa na tyle intensywnie i spektakularnie, to prędzej czy później musi dość tam do czegoś, czego nie przewidziano w instrukcji eksploatacji – niezależnie czy jest to reaktor jądrowy, czyzasilacz w komputerze, który właśnie wzbogacił się o nową kartę graficzną. No ale jeśli człowiekowi spadnie na głowę cegła, to powinno się założyć kask, a nie wzywać do zburzenia cegielni. Musimy nauczyć się przewidywania skutków takich awarii i jak najszybszego likwidowania zagrożenia jądrowego, zamiast w imię rzekomo niebezpiecznych stacji jądrowych niszczyć swoje otoczenie mocno wątpliwymi źródłami energii tradycyjnej.

Jaki ma Pan stosunek do atomu jako źródła energii? Uważa się Pan za osobę proekologiczną?

Myślę, że gotów byłbym nazwać samego siebie właśnie osobą pro-ekologiczną dokładnie dlatego, że wyłącznie pokojowy atom ma realne szanse na istnienie jako długofalowe źródło energii – no, może jeszcze elektrownie wodne i pływowe. Wszystko inne ma zbyt duży bezpośredni albo pośredni ślad węglowy. Przecież jesteśmy wszyscy – mam nadzieję – ludźmi reprezentującymi sobą jakiś poziom, więc powinniśmy odróżniać wodolejstwo i agresywną propagandę od realnego stanu rzeczy, a to właśnie dzięki informacji i własnym wnioskom. Zarówno wiatraki, jak i panele słoneczne intensywnie wpływają na środowisko naturalne, pozbawiając je tej właśnie energii, która cały czas na nie oddziałuje. Mamy do czynienia z może i niezauważalnym z początku, ale ciągłym terraformingiem, tym bardziej że na wyprodukowanie i docelową utylizację całego tego sprzętu potrzebna jest ogromna ilość energii i czystej wody, zaś pochodzące z nich zanieczyszczenia zatruwają ogromne połacie ziemi. I to jest tylko to, co widać na pierwszy rzut oka, problemów jest o wiele więcej, ale nie chcę się w nie nadmiernie zagłębiać. Jedyna czysta ekologicznie energia dostępna jest wyłącznie z reaktora jądrowego. Doskonale rozumiem, że ktoś może się na to żachnąć, inny uznać to za prowokację, ale serio – popatrzmy na sytuację panoramicznie. Owszem, było niemało awarii, zaś nawet niewielkie skażenie radioaktywne wygląda o wiele straszniej niż setki hektarów lasu zapaskudzonego i zniszczonego przez produkcję plastiku czy elektroniki. Owszem, mieliśmy Czarnobyl, gdzie strażacy bohatersko likwidowali od razu, na pniu podstawowe skażenia; była Fukushima, gdzie podobne problemy nadal się tlą i nie wiadomo, co z nimi zrobić. Wiadomo nam też o innych katastrofach, ale z roku na rok, z problemu na problem energetyka atomowa staje się coraz bardziej niezawodna i bezpieczna. Współczesne rosyjskie reaktory jądrowe nie mogą już stać się przyczyną katastrofy ani takiej, jak w Czarnobylu, ani w Fukushimie po prostu dlatego, że każda podobna awaria jest od razu badana przez konstruktorów, którzy wdrażają poprawki i zmiany do przyszłych planów. Udoskonalana jest ochrona pasywna, ochrona aktywna jest coraz bardziej wielostronna, wprowadzane są regulaminy i przepisy zachowania dla personelu. Zaś przetwórstwo odpadów jądrowych osiąga coraz to nowe poziomy jakości, szczególnie dzięki uruchomieniu reaktorów na szybkich neutronach. W tej chwili nie ma już mowy o zakopywaniu odpadów w mogilnikach, tak, jak robione to jest nada w Ukrainie, Francji czy USA – zamiast składowania na wieczność, paliwo jest dopalane w reaktorach neutronowych, przy czym część tych odpadów znów zamieniana jest na paliwo robocze. Tak, to science-fiction, które staje się rzeczywistością! Pozostaje tylko skalowanie procesu – na daną chwilę mamy na świecie tylko jeden reaktor przemysłowy na szybkich neutronach, w Biełojarskiej stacji jądrowej w Rosji. Energetyka jądrowa jest źródłem energii, które nie boi się ani opadów śniegu, ani burz pyłowych, ani opadu deszczu. Zajmuje z reguły bardzo niewielki obszar, gwarantuje stały i nieprzerwany zasób energii na dziesięciolecia. Wysoka wydajność, wysokie bezpieczeństwo i stabilność, niska cena wytworzenia energii elektrycznej i cieplnej. Naprawdę, człowiek nie wymyślił jeszcze niczego, lepszego, czystszego i tańszego.

Czy odwiedzał Pan albo ma w planach Miasto Duchów, czyli Prypeć?

Nie, tam nie byłem, ale bywałem niedaleko od Strefy Zamkniętej na spotkaniu prawdziwych stalkerów – tych, co nielegalnie chodzą do Zony i badają ją. Opowiadali spoko ciekawych historii, pokazywali zdjęcia zrobione na terytoriach zakazanych, dzielili się tajemnicami i doświadczeniem. A po spotkaniu zanieśli w samo serce Zony niewielką pamiątkę: na odłamku talerza z Prypeci napisali „Więzy Zony”.

Co takiego ma w sobie miasto Penza, że mieszka Pan w nim od urodzenia? Nie myślał Pan nigdy o przeprowadzce?

Penza, proszę bardzo! Nieduże takie, przytulne miasteczko. Bardzo mocno się Penza zmieniła przez ostatnie pięć-siedem lat, praktycznie całe centrum miasta zostało odremontowane” skwer Puszkina, centralna fontanna, plac imienia Lenina, wybrzeże, mosty, kilka placyków. Pojawiło się masę miejsc dla spacerów i relaksu. Może nie zgadzam się ze wszystkimi rozwiązaniami urbanistycznymi, uważam, że można było to zrobić o wiele ciekawiej, ładniej i bardziej nowocześnie – ale nawet na tym, co już jest, miło zawiesić oko i czuje się takie wewnętrzne zadowolenie. Dynamicznie budowane są nowe domy, pojawiają się centra handlowe, otwierają nowe siłownie. Oczywiście, nadal nie jesteśmy pułapką na turystów, bo wszystkie zabytki można obejrzeć i odwiedzić muzea w dwa-trzy dni… Ale jak się znajdzie towarzystwo odpowiednie, to i tygodnia będzie mało 😉 Nastrój jest w naszej Penzie miły i przyjazny, mieszkańcy też zresztą. To co, przyjeżdżacie?Przeprowadzka – nieee, na razie nie, chociaż…? Gdyby pojawiła się możliwość zmiany na miejsce, gdzie będzie mi lepiej, to czemu by i nie? Mnie nie jest trudno przekonać, lubię podróże, uwielbiam poznawać nowych ludzi i próbować nowych rzeczy.

Kto zaszczepił w Panu zamiłowanie do gier? Czy trudno było wtedy o dostęp do odpowiedniego sprzętu? Jak wspomina Pan tamte czasy?

Fantastykę lubiłem i lubię w każdej postaci: książki, filmy, grafika, no i oczywiście gry wideo. Tym bardziej że to właśnie gry pozwalają na równi z książkami najlepiej zanurzyć się w świat przedstawiony. Ale o ile w książkach pierwsze skrzypce gra wyobraźnia, o tyle w grach jest to komponenta audio-wideo, plus działania samego gracza. Dlatego jest całkiem naturalne, że uwielbiam gry komputerowe - no a pierwszymi grami na PC były właśnie gry fantasy. Och, doskonale pamiętam mojego pierwszego masterrace: Celeron 1000, dysk 40GB, karta GeForce2 MX400 i caaaaałe 128 MB pamięci operacyjnej!

roman kulikow 5

Jakie oprócz literatury i gier komputerowych ma Pan inne pasje? Czym zajmuje się Pan w wolnym czasie?

Uwielbiam podróże, co prawda ostatnie dwa lata były pod tym względem mocno trudnawe. Poza tym robię też niezłe zdjęcia, lubię rysować, ale poza ołówek nigdy nie wyszedłem. No i lubię sport, regularnie chodzę na siłownię, jeżdżę rowerem i pływam. A jak się okaże, że ktoś z Was do mnie przyjedzie, to i ciasto upiekę, i szaszłyczka zrobię wedle starego, rodzinnego przepisu 😊

W jaki sposób w swojej twórczości wykorzystuje Pan swoją wiedzę i umiejętności zdobyte w trakcie studiów oraz przeszkolenia wojskowego?

Ich wpływu nie da się nie zauważyć – to one dały mi wiedzę i doświadczenie… A serio, jest trudno napisać przekonywującą scenę z życia codziennego trepa, jeśli ktoś nie był w armii i nie widział tych pierdylionów codziennych szczególików. Tak, tak – kto w zmecholach był, w cyrku się nie śmieje. Nie da się też opisać działania anomalii, jeśli nie posiada się jakichś podstawowych, ale też składających się w spójny system podstaw wiedzy. Z kolei uniwersytet to dodatkowe pogłębienie wiedzy oraz nawyków, szkoła szybkiego uczenia się i pracy głową. Służba wojskowa to z kolei trening pewności siebie. Wszystko to jest bardzo ważne dla każdego człowieka, chcącego coś tworzyć… jakkolwiek nie zachęcam nikogo do zaciągania się do woja 😉

W cyklu "Fabryczna Zona" można odnaleźć wiele czarnego humoru. Czy w ten sposób łatwiej Panu konfrontować się z trudnymi tematami?

Ojj, chyba mamy różne definicje tego, czym jest ponury, czarny humor. Dla nas, rosyjskojęzycznych, czarny humor to jest jechanie po śmierci i kalectwie chociażby postaci z bajek… To, co określa się mianem humoru „wisielczego”. A ja w „Sztychu” i „Dwóch Mutantach” staram się do kwestii tych podchodzić mimo wszystko poważnie. Tak, bohaterów nie opuszcza poczucie humoru, czasami może i mrocznego, ale jeszcze nie czarnego – nie, to nie jest bynajmniej ten rodzaj humoru, który zaczyna być właściwy ludziom, idącym na śmierć. Przynajmniej nie pamiętam, żeby były tam teksty w stylu „Kochani rodzice, piszę ten list odo was na plecach zastrzelonego kolegi” – o, to dla nas jest czarny humor! Czarny zakłada śmierć, a moi bohaterowie tryskają jednak życiem, nawet jeśli tańczą na ostrzu noża ponad otchłanią.

Czy od początku to właśnie humor miał odgrywać tak ważną rolę w tej serii?

No i znów mamy rozbieżne definicje – dla nas „komedia” zakłada, że całość jest w sumie niczym więcej, jak anegdotą, slapstikiem na zasadzie „poszli stalkerzy w Zonę jabłka kraść, a juchociąg pilnujący sadu ich obrzucił tortami”. Przecież w „Sztychu” mamy tak naprawdę przed sobą w sumie dramat – osobisty, zbiorowy – na tle, którego, owszem, część bohaterów potrafi rozbawić czy to swoim zachowaniem, czy tekstami. Jednak to pozwala przede wszystkim rozładować napięcie, a także podkreślić jak trudne przyszły dla tych ludzi czasy, jeśli nie mogąc poradzić sobie z rzeczami naprawdę ważnymi, zaczynają uciekać w zajmowanie się drobnostkami, a czasami zachowują się wręcz jak dzieci, uciekając w głąb strefy komfortu. Poza tym bardzo ciekawe było też zbudowanie sytuacji, gdzie humor zachowań mógłby konkurować ze strachem spowodowanym tym, co otacza bohaterów zewsząd i wciąż się zbliża. Strach i śmiech to potężne połączenie – a ja mam nadzieję, że mi się udało.Ponadto nie raz i nie dwa czytelnicy pisali mi, że byli bardzo zdziwieni odkryciem, że „Dwa Mutanty” są klasyczną komedią pomyłek: bardzo długi czas postaci jawią się jako ktoś, kim wcale nie są. Natomiast i tutaj rozumieć należy, że elementy „komedii pomyłek” są tylko sposobem utrudniania życia bohatera w ramach dzieła, a nie istotą tegoż. Łatwo to zweryfikować poprzez eksperyment myślowy: jeśli elementy te wyciąć z fabuły, to zasadnicza część powieści nie zmieni się. Tak, straci część dynamiki, nie pozwoli bohaterom w pełni się otworzyć, będzie mniej chwytliwa i nie aż tak pełna smaczków, ale podstawa pozostanie taka sama. Gdyby była to komedia pomyłek, to wycięcie elementu komediowego zniszczyłoby powieść.Jeśli natomiast spojrzeć szerzej, to humor jest bardzo istotny dla poważnych książek, jako że otacza nas on zewsząd w codzienności. Nawet nieświadomie będziemy odbierać osobę z poczuciem humoru jako inteligentną i z założenia posiadającą pewien zestaw pozytywnych cech. Wystarczy, aby postać uczynić nadmiernie poważną – i czytelnik od razu „wie” o niej swoje, nawet jeśli nic nie zostało powiedziane. Humor pozwala czytelnikowi złapać oddech od ciężkiej w wydarzenia fabuły, wygładzić niemiłe sytuacje i sprawić, że nawet potwór udający człowieka przestanie wywoływać strach, a zacznie być godny pożałowania. Przecież uśmiech i wesołość to rzecz normalna, słuszna dla każdego człowieka i społeczeństwa. Brak szczerego (nie takiego plastikowego, sztucznego) uśmiechu w naszym otoczeniu musi każdego popchnąć ku naprawdę ponurym myślom. Dlatego też poczucie humoru w książkach jest elementem dla mnie obowiązkowym. No i w końcu, cytat z ust bohatera jednej z ikonicznych sowieckich komedii, Barona Munchhausena: „Mina poważna nie jest jeszcze oznaką inteligencji. Wszystkie głupoty świata dokonywane są właśnie w takim duchu powagi. Uśmiechajcie się, państwo mili, uśmiechajcie!”.

Czy na co dzień posługuje się Pan dość brutalnym językiem tak jak wykreowani bohaterowie?

Nie używam takiego języka na co dzień, jakkolwiek bywały takie czasy w życiu, kiedy sam tak mówiłem i mówiono tak do mnie. Wiem, że w Polsce wczesne lata 90te też nie od razu popłynęły mlekiem i miodem, a kiedy nasz niegdysiejszy kraj, piękny i potężny ZSRR, zapadł się w absolutny chaos pod szumnymi hasłami o zwycięstwie demokracji, na ulicach rozpoczął się krwawy, kryminalny koszmar. Im bardziej słodko-lepkie słowa lały się z telewizora o tym, jak to lepiej nam się żyje w porównaniu do przeklętego Związku Sowieckiego, tym straszniej było człowiekowi otworzyć drzwi i wyjść na dwór. W tamtych czasach mówienie głosem niskim, niemiłym i chamskim stało się odpowiednikiem zestawu minimum do przeżycia. I zapewniam was, że te rozmowy były o wiele bardziej brutalne i wulgarne, niż w moich książkach – zwyczajnie dlatego, że nie mam zwyczaju epatowania wulgarnością. „Moi” bandyci są jednak nieco bardzie cywilizowani, wykształceni i kulturalni, niż ci prawdziwi, co jest zabiegiem w pełni świadomym. Poza tym, jest jeszcze jedna subtelność fabularna: taki „prawdziwy” bandyta, autentyczny brutalny ćwok z połowy lat 90tych, raczej daleko by przez Zonę nie zaszedł. Kiedy życie nie zależy wyłącznie od siły fizycznej i agresywności, ludzie ograniczeni giną jako pierwsi.

Jaką książkę poleciłby Pan czytelnikom, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z literaturę postapokaliptyczną?

Oj-joj, trudne pytanie. Przecież o gustach się nie dyskutuje, a ja nie chciałbym nikomu narzucać swojego zdania. Może opowiem po prostu o książkach, od których zaczęła się moja z post-apokalipsą znajomość.Pierwszą moją książką z tego gatunku była „Swan Song” Roberta R. McCammona, zaraz za nią idzie fantasy post-apo „Hiero’sJourney” Sterlinga Lanier – obydwie wywarły na mnie niezatarte wrażenie.Jeśli mówić o serii STALKER (disclaimer: tak jak mówiłem, nie jest to dla mnie post-apo, ale skoro dzięki niej dane nam było się poznać, to nie wypada mi jej pominąć) to za jedne z najlepszych w serii uważam „Drogę zapasową” oraz „W pętli” (Запаснойпуть" i "В петле") Jerzego Tumanowskiego, gdzie całkowicie nieoczekiwanie w centrum fabuły stawiana jest idea podróżowania przez Zonę ekspedycji naukowych specjalnie przygotowanym pociągiem pancernym – pomysł świetny, trzeba tylko ponaprawiać tory. Wjeżdża taki pociąg w Zonę, niczego się nie boi – no a dalej już sami możecie sobie wyobrazić, że to przecież Zona, więc wjechać tam można nawet rowerem, a w drugą stronę jest już inna śpiewka 😊

 

roman kulikow 6

Nad jakim projektem obecnie Pan pracuje?

Jak już wspominałem, teraz bez reszty poświęciłem się pracy nad projektem „Rozłam”, którego świat przyciąga swoją zagadkowością, złożonością i przy tym pewną otwartością i przyjaznością zarówno wobec autora, jak i czytelnika. Prace nad drugim tomem idą pełną parą, równolegle zajmuję się produkcją audiobooka pierwszego tomu i szykuję fabułę kolejnych tomów.

Czy dobry kontakt ze swoimi czytelnikami jest dla Pana ważny?

Niezmiernie ważny! Wiem, że niektórym autorom jest głęboko obojętne kto i co wypisuje o ich utworach (owszem, są i tacy). Ja natomiast jestem pewny swego, ale nie NADMIERNIE pewny, dlatego też na opinie i recenzje czekam z niecierpliwością i czytam zawsze z drżeniem serca. Podoba mi się to, że polscy czytelnicy bardzo często nie tylko komentują i reagują, ale też potrafią wysmarować pełną recenzję! Imponuje mi wasza uważność i bardzo solidne podejście do tematu, chociaż nie do końca rozumiem sposób skalowania ocen – „świetna książka, polecam, 6/10” XD.

I już na koniec – chcę podziękować za tak ciekawe i bardzo dogłębne pytania. Przyznaję się: byłem lekko spłoszony tym, jak bardzo zasadniczo i solidnie przygotowany był ten wywiad pod względem zarówno merytoryki, jak i samej techniki. Przecież ile tu jest pozbieranych informacji, przerobionego materiału, przeczytanych źródeł! Dziękuję! Doskonale się bawiłem odpisując i mam nadzieję, że Wy też bawiliście się równie dobrze, czytając moje odpowiedzi! 😊

Rozmawiały Milena Guzik, Patrycja Nadziak, Portal Sztukater.pl

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial