Agniecha
-
Podróże w czasie są jednym z najbardziej fascynujących, najbardziej dochodowych, a co za tym idzie najczęściej wykorzystywanych motywów jakie pojawiają się we współczesnym kinie science fiction. Gdy dodamy do tego inwazję obcych, mamy klasykę gatunku. Co jednak wyjdzie, gdy połączymy te wszystkie elementy z motywem „Dnia Świstaka"? Najnowszy, porywający film Douga Limana o tytule „Na skraju jutra", który właśnie zagościł na ekranach polskich kin.
W czasach inwazji z kosmosu, siły zbrojne jednoczą się przeciwko jednemu wrogowi- Mimikom. Jedyną nadzieją na ocalenie ludzkości jest stworzenie kombinezonów dodających siły żołnierzom. Podpułkownik William Cage (Tom Cruise), który jeszcze nigdy nie brał udziału w żadnej bitwie, zostaje zdegradowany do szeregowego i wysłany na front u wybrzeży Francji. W starciu z Mimikami i nie znając obsługi sprzętu jego wyprawa zakrawa o misję samobójczą. Podczas walki z jednym z kosmitów wchodzi w posiadanie ich zdolności do władania czasem i wpada w pętlę czasową, po każdym zgonie cofając się w czasie i raz po raz przeżywając tę samą walkę. Do czasu, gdy spotyka legendarną już wojowniczkę Ritę (Emily Blunt), która wierzy, że jest on ich ostatnią nadzieją na ratunek.
Kiedy w sieci pojawiły się pierwsze zapowiedzi „Na skraju jutra" nie były one zbytnio zachęcające. Przedstawiały bowiem totalnie niezrozumiałą fabułę ulokowaną w czasie jakiejś poczwarnej wojny. Wraz z kolejnymi przyszło przeświadczenie, że nowy film od wytwórni Warner Bros. będzie nie tylko spektakularny, ale to właśnie o nim będzie się mówiło tego lata. Seans potwierdza wszystkie te przypuszczenia, a nawet wychodzi daleko naprzód. Okazuje się, że nie jest to jedynie pusty blockbuster, ale przede wszystkim genialne kino science fiction z humorem i świetnie wykorzystanym potencjałem podróży w czasie, a w zasadzie zapętlenia w nim. Podczas, gdy inne filmy borykają się z problemem ogarnięcia czasoprzestrzeni i próbie nie zaserwowania widzom nielogicznej sieczki, Doug Liman wraz z rzeszą scenarzystów terroryzują jednego bohatera ciągłym odtwarzaniem jednego dnia, w którym mężczyzna wciąż musi umierać. Kiedy inni mogą mieć problemy z takim „Dniem Świstaka", w nowym filmie z Tomem Cruisem twórcy całkowicie wykorzystują potencjał historii próbując rozweselić widza za pomocą ciągłych zgonów głównego bohatera, tzw. resetowania. Ubaw ten przyrównać można do sytuacji ciągłej umieralności Deana Winchestera w epizodzie „Mystery spot" serialu „Supernatural". Nie da się jednak łatwo zapomnieć o tym, że film ten to typowe science fiction- pełne obcych, niezwykłych technologii, pełne emocji, pełne akcji. Szczęśliwie twórcom udaje się stworzyć naprawdę porywający film, który nie tylko nie jest nielogiczny, ale przede wszystkim trzyma w napięciu do ostatniej chwili. Początkowo bezcelowe zgony okazują się mieć o wiele większy sens i prowadzić bohaterów do określonego punktu. Od tamtej pory nic już nie jest takie samo, a akcja nabiera jeszcze szybszego tempa- o ile jest to w ogóle możliwe. Czegoż chcieć więcej od tak prostej, ale jednocześnie fascynującej fabuły.
Od efektów specjalnych i to w dodatku oglądanych w technologii 3D aż głowa boli. Oczywiście, nie jest to typowe przeżycie trójwymiarowe, nawet jeżeli ogląda się go w technologi IMAX. Jednakże zawsze większą frajdą jest seans na super giga ekranie, w którym wszystko jest większe, a co za tym idzie bardziej efektowne (nawet z czarną muszą plamką latającą po projektorze!). Dzięki temu właśnie wszelkie sceny wybuchów i walk zdecydowanie lepiej wyglądają. Natomiast kosmici... cóż ich prędkość rzadko kiedy pozwalała na dostrzeżenie ich wyglądu, no chyba, że same tego chciały! Świetnie zrealizowane, w szczególności jak dostawały turbodopalacza, choć trzeba przyznać, że z twarzy takie jakieś dziwaczne. Wieczne rozdziawione gębuszki mocno przerażały, zupełnie jak jakieś straszne potworasy z legend miejskich. Bardzo dobrze tutaj pasuje muzyka Christophe Becka, który może nie tworzy niczego spektakularnego, ale bardzo ładnie to wszystko tutaj gra ze sobą. Szkoda, że nie ma jakichś konkretnych akcentów muzycznych, o których długo by się pamiętało, ale przynajmniej całą uwagę można poświęcić filmowi.
Od pewnego czasu Tom Cruise trafiał jedynie na kiepskie role. Jako, że świetnie sprawdza się w kinie akcji to właśnie w takich produkcjach najczęściej można go zobaczyć. Jednakże to co się stało z nim przy okazji roli Williama Cage'a, to coś niesamowitego. Nie wiem, czy to duet z Emily Blunt tak na niego podziałał, czy on sam przeszedł jakąś swoistą metamorfozę, ale zupełnie inaczej się teraz patrzy na jego grę. Oczywiście, nadal to nie jest jakaś wiekopomna kreacja aktorska, ale za to da się go przeżyć w tym filmie. Jest dynamiczny, twardy, świetnie gra emocjami. Widać, że jest w formie. Niestety, nie takiej jak Emily Blunt, gdyż to do niej należy ten film. Niesamowita, wręcz zjawiskowa, która udowadnia, że umorusana piachem, błotem i krwią wygląda o wiele lepiej niżeli wypacykowana na potrzeby kostiumowych produkcji. Pokazała, że jest kobietą z charakterem, świetnie się odnajdując w tej roli. Nie zapomnę jej tego nigdy!
Bardzo lubię sytuacje, w której moje negatywne przeczucia co do filmu się nie sprawdzają. Wszystkie złe emocje z jakimi weszłam na seans „Na skraju jutra" szybko zniknęły, a ja sama całkowicie zaangażowałam się w ten niesamowity film. Świetnie wykorzystany został potencjał historii, bardzo dobrze twórcy wybrnęli z wielu pułapek jakie czyhają na twórców takich produkcji. Nie ma tu mowy o jakiejkolwiek nudzie, każde wypowiedziane słowo ma jakiś sens. Nie ma tutaj zbędności i dziwnych zapychaczy czasu. Każdy element ma swoje miejsce i cel. Aż dziwne jest, wręcz szokujące, że twórca bardzo przeciętnego „Jumpera" stworzył naprawdę porządne futurystyczne kino akcji, które bawi, ale przede wszystkim trzyma w napięciu. Świetny obraz z dobrą muzyką i pięknymi efektami. Konieczne do zobaczenia na wielkim ekranie!