Skandaliczne Praktyki Wydawnicze
Skandaliczne praktyki wydawnicze.
Wydawcy przez lata przyzwyczaili nas do wielu co najmniej wątpliwych praktyk i rozwiązań – już nie szokuje nas rozbijanie poszczególnych tomów danego autora na 2 części, zmiany formatu w jednej serii, oprawy lub wydawanie ostatniego tomu w nowej szacie graficznej. Do tego jeszcze same serie tematyczne, często zawierające poprzednio wydawane pozycje.Oczywiście można ich nie kupić, ale w serii znajdują się często perełki, i tak na półce dumnie prezentują się zebrana kolekcja „S_i__y Fan___ty_zne”. Można sobie oprawić dowolnie albo się przyzwyczaić, a zaletą są w takich przypadkach absurdalnie przecenione wydania na Allegro i biznes jakoś się kręci.
Wszyscy wiemy, że to trochę ruletka – prowadzić wydawnictwo. Bo naród nie czyta, target jest raczej wąski i rynek szybko się nasyca. Ale to też często okazuje się bardziej zaklinaniem rzeczywistości niż faktami. Bo cóż. Badania czytelnictwa często są robione w formie statystycznej, gdzie pytania nie precyzują, czy czyta się książkę dla przyjemności, pracy czy z racji bycia uczniem. Prawdopodobnie wtedy mielibyśmy szereg problemów: po pierwsze, okazałoby się, że tak naprawdę może 30% procent społeczeństwa przeczytało może więcej niż jedną książkę w roku. Po drugie, mam dość silne wrażenie, że gdyby poważniej podejść do badań, odkrylibyśmy, że ten stan nie jest niczym nowym. Jeśli jednak poszlibyśmy za ciosem i doprecyzowaliśmy nie tylko definicję samej książki, to z tych pozostałych nam 30% może 15% faktycznie czyta. Jeszcze nie zajęliśmy się tym, czy to nowe dla nich książki, bo gdyby wprowadzić taki podział, to zapewne skończymy na 10%. Więc docelowa grupa stanowi nie tylko mały, ale i co gorsza nie wzrastający (a raczej malejący) z każdym rokiem procent rynku.
Wydawcy często pozostawieni są samym sobie w kwestii czy to badań ekonomicznych czy analizy skutecznych technik sprzedaży. Więc z racji tego, że jednak coś do ust trzeba włożyć, często korzystają z tanich sztuczek i manipulacji wycelowanych oczywiście w kieszeń stałego czytelnika, jednak ta często staje się równią pochyłą, z której niemożliwym jest zawrócić. Docieramy więc do sytuacji, gdzie nie tylko pozwalamy sobie na małe ustępstwa wobec sztuki i dobrej praktyki, ale już na iście karykaturalne wynaturzenia.
Na początek weźmy kwestię recenzji i recenzentów. Właściwie prawdziwych recenzentów już nie ma. Wybiło ich nie tylko nowe medium – Internet – i idące za nim umiłowanie własnego zdania, które skutecznie ukróciło utrudnienia zwyczajowo istniejące dla laików, czyli barierę wydania tekstu, znalezienia czasopisma w ogóle czy faktycznego napisania z sensem przynajmniej 2 stron. Teraz nie ma takiego problemu, wystarczy wpis na 100-150 słów, choć i czasem tylko znaków. Oczywiście wynika to po części z blurbów i ich skracania, bo obie formy – recenzja i blurb – realizują ten sam cel, czyli zachęcanie do kupna. Właściwie to należy stwierdzić, że samych recenzji jest co kot na płakał, bo te na portalach właściwie bardziej gatunkowo realizują właśnie blurby niż recenzje. Oczywiście im bardziej popularny autor – i to w kontekście poczytności, a nie kwalifikacji, tym lepiej. Zapewne istnieją już teksty polecane poprzezpatocelebrytów, bo jak można by oprzeć się takim zasięgom? Oczywiście to nie tylko kwestia braku kwalifikacji, a zwrotu w recepcji samego nadawcy, w końcu skoro liczą się wyświetlenia to otrzymujemy zmiany rakotwórcze spod znaku sex sells i dążenia do uzyskaniu coraz to większej ilości wyświetleń.
Jednak odbiorca często buntuje się przeciw tak jawnym działaniom, kierując swoją uwagę w stronę oddolnych działań, tj recenzji czy poleceń fanowskich. I zdawałoby się, że na moment osiągnięto stan idealny, bo autentyczni czytelnicy polecali innym najlepsze, ich zdaniem, pozycje. Aczkolwiek i tu doszło do działań na szkodę odbiorcy. Bo przy zaniku zawodu recenzenta zapanowała moda na wydawanie chłamu, którego wstydziliby się nawet autorzy PRL. Aczkolwiek w idealnej wizji dałoby się szybko te pozycje wyłapać i odpowiednio napiętnować. Pojawiła się banalnie tania i prosta furtka: w końcu najlepiej jest przekupić takiego polecającego użytkownika książką, koszt znikomy a efekt znaczny. Oczywiście problem jest kilkufazowy bo raz, że czytanie dalej jest uważane za elitarne, dwa, iluzja wpływu na czyjąkolwiek opinie to ogromny afrodyzjak, do tego poczucie ważności, bo przecież wielki anonimowy hegemon w postaci działu promocji właśnie danej jednostce wysyła książki. Prowadzenie takiego konta to jednak praca, bo trzeba 3-4h dziennie poświęcić i na reaserch i na analizę, więc nawet biorąc pod uwagę, że dostaje się przynajmniej 30 książek w miesiącu to dalej 40 zł na dzień. Kwota powala. Oczywiście w pewnym momencie sytuacja zaczyna być korzystna dla wydawcy, bowiem nie ma już mowy o ryzyku negatywnej opinii, choć te również wzmacniają sprzedaż. Odbiorcy są ciekawi, szczególnie kiedy dana książka zostanie zjechana, ale po co tracić na takie nieprzyjemności środki? Taniej jest dać komuś, kto wie, że jego jedynym zadaniem jest chwalić, więc jeśli jakikolwiek „recenzent” będzie na tyle śmiały, że popełni negatywny wpis, to trafia na czarną listę i może zapomnieć o następnych książkach.
Więc są dwie drogi. Jedna, dawać tym wyśpiewującym peany sporo chłamu i parę dobrych pozycji, ale w ten sposób również kształtuje się czytelnictwo (w skali makro), bo po pierwsze ludzie zaczynają wierzyć, że harlekiny i tanie romansidła wraz z poradnikami samopomocowymi to szczyt literatury. Nie miejsce to na ocenę takich twierdzeń, ale „sukcesy” tekstów polegających na truizmach rodzą kolejne teksty tego typu. Co gorsza idąc tym tropem, wydawca może też mieć coraz bardziej lekceważący stosunek do już nawet nie tyle fabuły, co korekty i redakcji. Nietrudno już znaleźć błędy w powieściach, a co gorsza, momentami trudno odnaleźć powieść napisaną w całości po polsku, z poprawną pisownią, stylistyką i interpunkcją. To nie kwestia braku kwalifikacji, no może nie zawsze, ale wyłącznie prawa komercyjności – minimalizacja kosztów i maksymalizacja zysku.
Zamykając temat promocji warto wspomnieć o tym, że znajomość języków obcych popłaciła i wydawnictwa, w szczególności te małe, zaczęły stosować przemyślne nazwy na taką współpracę, bo zaczęto wymagać informacji, czy dany wpis pochodzi z tzw. „współpracy barterowej” co kuje w oczy geniuszy biznesu rodem z ruskiego bazaru. Dlatego obmyślono sposób – wzorując się na zachodniej praktyce, proponuje się teraz „objęcie patronatem” danej pozycji. Oczywiście łechta ego, bo stawia na równi z wielkimi pisarzami, ale prawdziwym absurdem jest to, że często się takich książek przed wydaniem nawet nie widzi, a potem głupio cokolwiek złego powiedzieć o patronowanym dziele.
Dalszym absurdem jest sposób wydawania, no bo, skoro nie ma redaktorów czy krytyków, nie ma też pewności, czy dany tekst faktycznie się przyjmie i osiągnie wynik sprzedażowy gwarantując przetrwanie wydawnictwa. Nie mogąc mieć tej pewności i musząc sporo zainwestować w wydanie każdej pozycji, można zastosować kolejny chytry sposób na zapewnienie sobie pewnego gwarantowanego poziomu zysku. Wystarczy przecież zagrać długą piłkę, nie wydając dużej ilości danej powieści, kiedy ta wyprzedaje się w znacznym tempie nie wolno wznawiać wydania, zlecać dodruku –aż ceny na rynku wtórnym osiągną tak absurdalne ceny, że jedyne dostępne pozycje występować będą w kilku sztukach i po cenach przynajmniej 500% oryginału. Dopiero wtedy należy wydać dodruk, również nieliczny i zbiegający się w czasie wygasania praw wydawniczych do tego tomu. Oczywiście pomijam to, że ci, co wiedzą o wznowieniu, mogą pokusić się o szybki zarobek wypuszczając swoje egzemplarze w cenie tuż poniżej tej absurdalnej, aczkolwiek jest to pierwszy wyznacznik nadchodzącego dodruku. Jest to oczywiście kwestia niepewności, czy dany tekst będzie dobrze odebrany – a to oznacza tylko to, czy się sprzeda, ale sztuczne utrzymywanie podaży na niskim poziomie powoduje wzrost wykładniczy popytu na całość książek wydawanych przez wydawnictwo, bo nie ważne, czy jest to genialny tekst, zaraz go nie będzie.
Jest jeszcze kwestia oprawy – dawniej na rynku anglosaskim ponadczasowym wyznacznikiem jakości pozycji było wydanie w twardej oprawie (hadrcover). To właśnie był dla pisarza pierwszy znak, że jest poważnie traktowanym twórcą. Oczywiście, to kwestia ekonomiczna – twardookładkowe wydanie jest zwyczajnie droższe w produkcji. Teraz już jednak panuje raj dla ilustratorów, bo większą uwagę kładzie się na walory estetyczne samej okładki niż na inne aspekty składu. Aczkolwiek prowadzi to do zwiększenia popytu na ilustratorów i grafików, który owocuje zwiększonyminakładami finansowymi, które niestety nie mogą nie odbić się na cenie – a jeśli to nie następuje, drastycznie obniżona jest jakość wydania. Istnieje kilka sposobów wydania książki o miękkiej okładce, najtańszym jest użycie kleju. Są różne rodzaje samego kleju, najgorszym jest najczęściej stosowany w PRL klej żywiczny, który właściwie zastyga jak plastik i łamie się nie utrzymując książki razem. System się zmienił, ale metody oszczędzania nie – teraz jedno z czołowych wydawnictw zalało rynek wznowieniem Lema z racji roku lemowskiego używając taniego kleju do grzbietu, obcinając marginesy, ale w zamian oferując całkiem udane okładki. Powodując, że książka po jednym czytaniu wygląda jakby była zaczytywana przez rok, klej i słabej grubości karton czynią z grzbietu czytelnicze pobojowisko – ale skoro to wydanie okazjonalne to zapewne celem były biblioteki, które odświeżą księgozbiór z okazji roku pisarza.
Kolejnym zabiegiem jest ponawianie najbardziej poronionego strzału w stopę „Nowej Fantastyki” czyli próba pozyskania nowego odbiorcy z kategorii LGBTQ+. Nie chodzi o wydawanie nowych pozycji, które wpasowywałyby się w taką półkę w księgarni, a raczej wznawianie autorów związanych z ruchem feministycznym, których dziwnym trafem prawa albo wygasły, albo potaniały na tyle, że stało się to opłacalne. I tak dobiera się jakąś młodą autorkę powiązaną z ruchem społecznym, najlepiej jakąś nową, nie mającą jeszcze za wielu wydań, żeby nie wzięła za dużo pieniędzy i pozostawia się jej do napisania wstęp, który z racji tego, że pisze go laik, nie odnosi się do biografizmu, teorii literackiej czy w ogóle samej książki ale zakłamuje, zaklina jej przekaz, tak, by pasował do nurtu. W najlepszym razie jest on boleśnie dosłowny, ślizgający się po powierzchni samego dzieła. Efekt jest podobny do tęczowego wydania NF – starzy odbiorcy zniesmaczeni odchodzą, a nowi dość szybko się zniechęcają, bo nie tego oczekiwali. Wydawnictwo może jednak wtedy liczyć na łatkę nowoczesności i postępowości, więc w dalszej grze się opłaca.
Książki miały wyginąć przy powstaniu radia, telewizji, ba – sama wiedzazapisana miała też zniszczyć rozum. Nie można więc powiedzieć, że literatura nie przetrwa. Niestety zataczamy krąg i jeśli nie będziemy protestować ani piętnować, a przede wszystkim próbować uczyć nowych czytelników, to niedługo może będziemy pływać w książkach.Ale książkach takich, jakich nie chcemy, w większości rozpadających się w rękach. Za przemyślenia należy podziękować działalności wydawnictw: Mag, Literackie, Abyssos, Fabryka Słów, Anagram.
autor - "Kanon Książki Koniecznej"