Katarzyna Georgiou
Bieszczady Moje I Twoje...
"On mówił nam to prosto w oczy, że kląć nie trzeba na ten świat, bo można leżeć nawet w błocie i patrzeć w niebo pełne gwiazd" ("Majster Bieda czyli Zakapiorskie Bieszczady")
Tego lata Bieszczady mnie przyzywały...a przecież mogłam jechać w każde inne miejsce, ale nie! W marcu tego roku, otworzyłam magazyn "Weranda" u mojej siostry i zauroczona, oglądałam rancho Ryśka Krzeszewskiego, zakapiora bieszczadzkiego, zwanego Prezesem. Jeszcze tego samego dnia przeorałam internet i zdobyłam informacje o tym miejscu. Zadzwoniłam do Joanny, żony Ryśka, z prośbą o kwaterunek na dwa tygodnie. Tylko ostatnie dwa tygodnie lipca były wolne - więc wzięłam w ciemno i nie zawiodłam się.
Konie jak marzenie, wolno biegające po hektarach łąk i lasków, dom pełen ciepła, gwaru i życzliwości, budowany rękami samego gospodarza i bieszczadzkich mężczyzn, a jedzenie to poezja i tak samo pachnące jak te łąki wokół, porośnięte ziołami. Rancho mieści się w Chmielu, w pobliżu Dwernika, u stóp Otrytu, na szczycie którego stoi słynna Chata Socjologa. Drugiego dnia po przyjeździe i tam się wdrapaliśmy, po kolana w błocie, bo w nocy burza była i pioruny do rana waliły... A na szczycie niespodzianka... już nie mówię, że po drodze co i rusz cuda przyrody się naszym oczom się ukazywały.
Chatka sobie stoi, pies Kazan wita, diabeł bieszczadzki z drzewa ślepiami łypie, a na ścianie chaty regulamin - dwa punkty szczególnie w pamięci mi utkwiły - "cisza nocna nie obowiązuje" i "w razie jakiejkolwiek dysputy, gospodarz ma głos decydujący i ostateczny". Podłoga jest zawsze dla włóczęgów i wędrowców udostępniana na nocleg, a i kubek gorącej herbaty się znajdzie... gorzej z ciepłą wodą do mycia i prądem. Woda tylko zimna, sławojki nieopodal przy ścianie lasu, a prądu brak. Baterie słoneczne napędzają tylko linię telefoniczną... Za to widoki jak marzenie i spokój prawie święty. W środku piec na drewno, świeczniki oblepione woskiem, drewniane ławy i prycze, trzy gitary, kilka bębnów, a na tarasie hamak... i rozmowy różne i przedziwne, w zależności od tego, kogo się tam spotyka.
Teraz właśnie siedzę sobie przy długim drewnianym stole, tuż przy kuchni, gdzie na piecu babuni pyrkocze dżem morelowy, obserwuję przez otwarte okna zachód słońca i konie, pasące się w pobliskim brzozowym zagajniku. Mój syn wyłowił ze strumyka salamandrę plamistą i przyniósł ją do mnie by się pochwalić. Jastrzębie krążą nad całym gospodarstwem, a Pinia, australijski pies pasterski, leży spokojnie u moich stóp, wysychając z przeprawy przez San, która odbyła podczas rajdu konnego - traperskiej wyprawy w teren.
Taka końska jazda terenowa czeka i mnie i Skrzata jutro... dziś sprawdziliśmy się w siodle na ujeżdżalni na tyle, by móc wytrwać w siodle trzygodzinną wyprawę po górach. Mój koń, Korab, z którym nawiązałam nić porozumienia, (i jakoś dziwnie ufam temu zwierzęciu), jest po prostu niesamowity - pachnie łąką, uwielbia czyszczenie i szczotkowanie przed jazdą i dziś kłusowaliśmy razem.
Konie każdego ranka trzeba przyprowadzić z pobliskiego lasku, gdzie spędzają noc - no a bestyje z nich sprytne i czasem trzeba nieźle się nauganiać, by je sprowadzić pod stajnię na siodłanie. Jedyny mankament obcowania z końmi to gzy -wściekle stwory, które nie gardzą i człowieczą krwią. No ale jak to tutejsi mówią - oj tam, oj tam - nic to w porównaniu z przyjemnością, jakiej dostarczają konie. Te wielkie brązowe oczy, zmierzwione grzywy i mięciutkie chrapy są wręcz hipnotyzujące. Nigdy nie przypuszczałam, że znajdę tyle przyjemności w konnej jeździe i obserwowaniu ich charakterów i zachowań w różnych sytuacjach z Naturą i ludźmi.
CDN. W następnym odcinku o bieszczadzkiej legendzie "Siekierezadzie" - ta knajpa jest godna osobnego artykułu, daję słowo!
© Katarzyna Georgiou
BIBLIOTECZKA