Ułatwienia dostępu

Przejdź do głównej treści

Niespodziewane spotkanie


Katarzyna Kaczmarczyk

Słońce zaczynało już zachodzić, gdy wydostaliśmy się z jaskini. Przeprawa okazała się trudniejsza, niż myśleliśmy i zajęła nam sporo czasu. Woda wpadająca do środka utrudniała poruszanie się, a na domiar złego, dno stanowiły kamienie porośnięte glonami. Trzeba było bardzo uważać, by się nie poślizgnąć.

Ja i Meredith trzymałyśmy się za ręce. Szybko doszłyśmy jednak do wniosku, że to znacznie utrudnia stawianie kroków. Gdy jedna się zachwiała, druga także traciła równowagę. Dlatego szłyśmy gęsiego, starając się opierać o skalne półki.

Tak jak przewidział Arthyem – nadchodził przypływ, wody w jaskini było coraz więcej. Tylko dzięki wytrwałości i odrobinie szczęścia udało nam się opuścić grotę, zanim wejście do niej zalało morze. Wyszliśmy przemoczeni od stóp do pasa. Moje ciało dygotało z zimna.

– Co teraz? – zapytała Meredith, stawiając stopę na suchym lądzie.

Zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Przed nami roztaczały się pola i łąki. Wysokie trawy leżały powalone wiatrem, który wiał od morza i potęgował ogarniający nas chłód. Nigdzie nie było widać zabudowań. Mogliśmy jedynie liczyć na to, że zaklęcie nie rzuciło nas zbyt daleko od miasta. Byliśmy zagubieni i zdezorientowani jak dzieci opuszczone przez rodzicielkę. I tak też po części było.

Spojrzałam na taflę wody, by ocenić obrażenia na swojej twarzy, jednak fale i odbijające się w wodzie ostatnie promienie słońca, nie pozwalały mi przyjrzeć się własnemu odbiciu. Westchnęłam zrezygnowana. Chwyciłam za rąbek swojej sukni i wycisnęłam z materiału słoną wodę. Lada chwila miał zapaść zmrok, a my nie wiedzieliśmy, dokąd się udać i co zrobić, by chociaż odrobinę się ogrzać.

Arthyem stał na wprost lądu. Wydawał się zamyślony i jakiś nieobecny. Jego puste spojrzenie ogarniało otaczającą nas przestrzeń.

– Co teraz? – powtórzyłam zadane wcześniej pytanie.

Otworzył usta, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Trwał tak przez dłuższą chwilę, poruszając jedynie wargami. W końcu ocknął się z tego dziwnego transu. Zacisnął pięści i ściągnął brwi, przybierając tym samym bojową postawę. Spojrzał przelotnie na mnie i Meredith, i ruszył w kierunku polany.

– Tam teren jest wyższy. Może uda mi się wypatrzyć miasteczko albo jakieś zabudowania.

Nie czekając na naszą odpowiedź, popędził przed siebie, przy każdym kroku rozsypując dookoła piasek. Ruszyłyśmy za nim. Nie było to jednak takie proste. Przemoczone sukienki utrudniały ruchy. Materiał kleił się do skóry, a piasek do trzewików. Czułam kamyczki między palcami i przeklinałam samą siebie za to, jak głupia byłam, wpadając na tak niebezpieczny pomysł. Gniew prawdopodobnie sprawił, że na chwilę zapomniałam o wszystkich niedogodnościach, bo już po chwili wyprzedziłam Meredith i samego Arthyema.

Stanęłam na szczycie niewielkiej wydmy. Słońce za moimi plecami rzucało delikatną poświatę na rozciągający się niżej teren. Po chwili dołączyli do mnie pozostali.

– O bogowie – sapnął Arthyem.

Wszędzie roztaczały się te same łąki. Ta sama zielona, wysoka trawa uginająca się pod naporem wiatru. W miejscu, do którego nie docierało już słońce, ukryte w cieniu piętrzyły się zabudowania. Były jednak tak daleko, że nie sposób było dostrzec, jak wielkie jest miasto i czy to cel naszej podróży.

– Błagam, rozpalmy ognisko – stęknęła księżniczka.

Tym razem podzielałam jej zdanie. Było niemożliwym dojść do miasta. W pobliżu nie dostrzegłam żadnych innych zabudowań, a teren był nieprzyjazny. Wiatr wiejący znad morza coraz bardziej dawał się nam we znaki, czy raczej w kości. Nie było innej rady. Musieliśmy rozpalić ognisko, dlatego obie spojrzałyśmy na Arthyema błagalnym wzrokiem. On tylko westchnął cicho.

– Mam nadzieję, że nikt nas nie szuka albo że nie trafimy na jakichś zbirów.

– Prędzej zamarzniemy, niż tak się stanie – odparła Meredith – Zobacz jak tu pusto. Tylko pola i łąki. Gdzie niby mielimy ukryć się bandyci? I kto miałby wysyłać za nami pościg?

Pokiwałam głową, przyznając jej rację.

– Dobrze, w takim razie rozpalmy ognisko.

– W końcu jakaś mądra decyzja! – zawołała, unosząc ręce do góry w geście radości.

Nie trwała ona jednak zbyt długo, bo już po chwili wszyscy zaczęliśmy rozglądać się w poszukiwaniu jakiegoś drwa. Pierwsze gwiazdy zaczynały jaśnieć na niebie, a słońce całkowicie zniknęło za horyzontem. Widzieliśmy tylko na kilkanaście kroków przed sobą. Znalezienie drewna czy jakichkolwiek patyków nie było łatwym zadaniem. To, co wyrzuciło morze, było mokre i nie nadawało się na rozpałkę. Buszowanie w wysokiej trawie też nie przynosiło rezultatów.

Spojrzałam kątem oka na pozostałych. Wyczuwałam rosnący strach i napięcie. Arthyem szedł przed siebie, ale nie wyglądał, jakby szukał drewna, wydawał się raczej zamyślony. Meredith przystanęła na chwilę i skubiąc rękawek swojej sukni, spoglądała to na mnie, to na Arthyema. Udawałam, że nie widzę ich rozkojarzenia.

– Znalazłyście coś? – zapytał nagle Arthyem, przerywając ciszę.

Księżniczka pokręciła głową.

– Nie – odparłam zdawkowo.

Oboje spojrzeli na mnie, a ja z jakiegoś powodu, wiedziałam, o czym myślą. Straciłam swoje moce, nie mogłam już szeptać, ale w tym momencie byłam prawie pewna słów, które za chwilę usłyszę. I nie mogłam mieć o to pretensji. Nie mogąc znieść tej niezręcznej ciszy, odezwałam się pierwsza.

– Możemy spróbować zaklęć. To znaczy… – zawahałam się na moment – wy możecie.

Oboje popatrzyli po sobie. Mieli nietęgie miny, ale widziałam w ich spojrzeniach ulgę. Teraz byłam już pewna, że cała nasza trójka myślała o tym samym. Bardzo prawdopodobne było, że to ja blokowałam ich moce.

– Zostanę tutaj albo odejdę na bezpieczną odległość – zaproponowałam.

– Nie – zaprotestował Arthyem – wy zostańcie, a ja przejdę się kawałek. Sprawdzę, czy to, czym cię potraktowali, nie działa przypadkiem na magię w pobliżu.

Poczułam, jak Meredith łapie mnie za dłoń. Stojąc ramię w ramię, spoglądałyśmy, jak znika w ciemności. Jej obecność dodawała mi otuchy. Nie wiem, jak długo trwałyśmy tak, przytulone do siebie. Czas wydawał się nie istnieć. Moje powieki stawały się ciężkie. Gdybym mogła, zasnęłabym na stojąco. Nawet zimno mi nie przeszkadzało. Niespodziewanie Meredith szturchnęła mnie w bok.

– Spójrz, to chyba ogień.

– Faktycznie – odparłam, spoglądając na małe światełko w oddali.

Ruszyłyśmy czym prędzej w stronę światła. Zmęczone dotarłyśmy w końcu do celu, wspierając się o siebie.

– Udało się – powiedział uradowany Arthyem.

Miejsce, które znalazł, znajdowało się za piaszczystą wydmą, z drugiej strony otaczały ją wysokie trawy, które nie pokłoniły się przed wiatrem. Ognisko było niewielkie, mimo to czułam jego ciepło już z daleka. Podeszłam bliżej, by ogrzać zmarznięte kości. Pozostali zrobili to samo. W końcu opadliśmy bezwładnie na miękką ziemię i wyciągnęliśmy w kierunku ognia nasze odrętwiałe nogi. Po podeszwach moich butów rozeszło się przyjemne ciepło.

Uśmiechaliśmy się do siebie; szczęśliwi, że chociaż ten problem udało nam się rozwiązać. Wizja spędzenia nocy na takim odludziu nie wydawała się teraz tak straszna, gdy płomyki goniły pod gwieździstym niebem. Arthyem osuszył swoje i Meredith pakunki za pomocą magii w trakcie mojej nieobecności. Całe szczęście znalazło się w nich trochę jedzenia i ubrań, w które od razu się przebrałyśmy, porzucając swoje stare suknie. Byłam wdzięczna księżniczce, że zabrała ich aż tyle.

– Uważajcie, żeby nie pobrudzić – powiedziała.

Rozdała nam po kilka swoich sukienek, z których mogliśmy ułożyć sobie posłania. Widziałam uśmiech na jej twarzy, świadczący o tym, jak bardzo jest z siebie dumna. Zjedliśmy mięso i suchary, zostawiając niewielki zapas na śniadanie i położyliśmy się do snu.

Przyjemnie było leżeć tak blisko ognia; ciepła, które rozgoniło przejmujący chłód. Myślałam, że to uczucie odeszło w zapomnienie, ale patrząc na owładnięte snem oblicza moich przyjaciół, nagle uświadomiłam sobie pewną rzecz, o której zapomniałam w przypływie radości. To ja blokowałam ich magię. Przez głowę przemknęło mi pytanie, czy możemy wędrować razem, skoro przy mnie nie mogą szeptać? Osłabiałam ich. Przy mnie stawali się całkowicie bezbronni. Wiedziałam, że oni też to wiedzą.

Odwróciłam się od ogniska. Ciepło muskające moją twarz zniknęło. Zastąpiła je chłodna bryza znad morza. Czułam sól na swojej skórze. Jej zapach i smak. Od razu przypomniałam sobie starą szopę w porcie. Opaskę na oczach i więzy krępujące moje dłonie. Odruchowo potarłam nadgarstki. Bałam się jednak dotykać skóry wokół oczu.

Nie chciałam, by im także zrobili to samo. Musiałam wymyślić coś, co odciągnie od nich to niebezpieczeństwo. Problem polegał na tym, że im bardziej o tym rozmyślałam, tym mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że to ja przyciągam największe zagrożenie.

Sama nie wiem, w którym momencie zasnęłam. Obudziłam się późnym rankiem; słońce wzeszło dość wysoko, rzucając promienie na moją twarz. Odrzuciłam sukienki, którymi byłam przykryta i przeciągnęłam się ospale. Prawie zapomniałam o wczorajszych wydarzeniach. Zamrugałam i odwróciłam głowę od słońca. Spojrzałam na leżących obok Arthyema i Meredith. Zastanawiałam się, czy powinnam ich obudzić. A może należało ich opuścić. Beze mnie mogli bezpiecznie wrócić do domu.

Niespodziewanie usłyszałam spokojny głos Meredith.

– Wyglądasz, jakbyś planowała się nas pozbyć.

Raczej siebie – pomyślałam. Dopiero teraz zauważyłam, że ma półprzymknięte powieki. Po chwili otworzyła swoje zielone oczy.

– Nie śpisz?

– Tak jak ty – odparła.

Odrzuciła materiał, którym była przykryta i wsparła się na łokciach. Przez chwilę przyglądałyśmy się sobie w milczeniu.

– Możecie wracać do Bukowego Lasu – wydusiłam w końcu.

Widziałam, że moje słowa nie wywarły na niej dużego wrażenia. Musiała już wcześniej rozmyślać o tym samym. Byłam ciekawa, do jakich wniosków doszła.

– Arthyem cię nie zostawi – powiedziała, spoglądając na śpiącą obok postać. – A ja nie wrócę sama. Co bym powiedziała Rowennie?

Uśmiechnęłam się kwaśno pod nosem.

– Poza tym obiecaliśmy, że odzyskamy twoje moce, prawda?

Skinęłam głową. Byłam jej ogromnie wdzięczna. Nie umiałam jednak cieszyć się tym, bo od środka zżerały mnie wyrzuty sumienia.

– Damy radę, to nie może być takie trudne.

– Bez mocy? – zapytałam.

– Najwyżej sami załatwimy sprawę. Znajdziemy tego całego Flina i zrobimy, co trzeba.

Do moich uszu doszedł trzask pękającej gałązki. Podskoczyłam wystraszona. Meredith ze spokojem odwróciła głowę w stronę Arthyema, który właśnie się obudził. Przecierał zaspane oczy i kręcił głową, wydając dźwięki, które mnie wystraszyły. Odetchnęłam z ulgą.

– O czym plotkujecie?

– Obmyślamy plan – wyjaśniła Meredith.

– Beze mnie?

Księżniczka wzruszyła ramionami w odpowiedzi.

– Chyba wszyscy wiemy, co należy zrobić – zaczęłam powoli – wiemy już, że to ja w jakiś sposób blokuję magię dookoła. Musimy znaleźć Flina, żeby to odwrócić, ale jeśli będzie zbyt niebezpiecznie, trzeba będzie się rozdzielić. Tylko w ten sposób, dacie radę Flinowi i jego ludziom.

– Za to ty pozostaniesz bezbronna – wtrącił Arthyem.

– Daj spokój – ofuknęła go Meredith – nie ma innego sposobu. Albo wszyscy skończymy jak Irvette, albo zaryzykujemy, by ochronić siebie i odzyskać jej moc.

Pokiwałam głową z aprobatą. Sama lepiej bym tego nie podsumowała. Po tych słowach żadne z nas już się nie odezwało. Zjedliśmy resztki jedzenia, dogasiliśmy ognisko i ruszyliśmy w drogę do miasteczka, licząc na to, że to właśnie ono jest celem naszej podróży.

Z radością odkryliśmy, że wiedzie do niego brukowany trakt. Droga ciągnęła się wzdłuż wybrzeża. Z prawej strony mieliśmy bezkresne morze, a z lewej wysokie trawy, które kołysały się lekko na wietrze. Dzień był słoneczny i ciepły. Mijaliśmy po drodze ludzi podróżujących traktem. Widzieliśmy rybaków, którzy właśnie wracali z połowu, zaplatali sieci nad brzegiem albo dopiero, co wyruszali na morze. Za każdym razem starałam się ukrywać swoje oczy.

Słońce przeszło już na drugą stroną stronę, gdy znaleźliśmy się przed bramą do miasteczka. Stało przed nią dwóch gwardzistów z halabardami. Zajęci rozmową o córce karczmarza, nie zwrócili na nas większej uwagi.

Gdy tylko przekroczyliśmy mury, odetchnęliśmy z ulgą. Miasteczko okazało się tym, z którego wcześniej uciekliśmy. Bielone domki i kręte uliczki. Rozpoznałam niektóre z nich, wiedziałam nawet, w którym kierunku kierować się, by dotrzeć na targ. Meredith też to wiedziała, bo bez słowa ruszyła w tamtą stronę. Im bliżej byliśmy, tym więcej ludzi mijaliśmy.

– Stójcie – zawołał za nami Arthyem.

Meredith przystanęła w pół kroku, przesuwając się bliżej bielonej ściany. Spojrzała pytająco na chłopaka, który właśnie nas doganiał, przeciskając się przez tłum.

– O co chodzi? – zapytała.

– Może powinniśmy najpierw poszukać jakiegoś noclegu, obmyślić jakiś plan. Zjeść coś. Chcecie tak latać z pustym żołądkiem i szukać tej szelmy? Przecież on może być wszędzie.

Spojrzałyśmy po sobie. Arthyem wydawał się mówić rozsądnie, jednak w oczach Meredith widziałam zdecydowanie. Czułam, że byłaby w stanie popędzić na targ i zajrzeć do każdego kąta i pod każdy stragan, by tylko znaleźć Flina. W tym momencie zrozumiałam też, że mimo iż rano oznajmiła, że woli nie wracać do chaty w Bukowym Lesie, bo boi się spotkania z Rowenną, to jednak nie była to cała prawda. Po jej zachowaniu i zdeterminowaniu widziałam, że w głębi duszy, martwi się o mnie, chociaż sama nigdy by tego nie przyznała.

– Myślę, że lepiej rozejrzeć się po mieście za dnia – wyjaśniła księżniczka – później znajdziemy nocleg i coś zjemy.

Arthyem pierwszy raz nie miał siły na dyskusję, uniósł do góry dłonie na znak poddania się. Ruszyliśmy krętymi uliczkami. W domach powiewały równie białe zasłonki, a przed drewnianymi drzwiami powiewały muszle przywiązane do sznurków. Mimo tego, co nas spotkało i jaki stosunek mieli tutejsi do Szepczących, zaczynało mi się tu coraz bardziej podobać. Miejsce było urokliwe. Wszędzie było gwarnie i tłoczno, co tworzyło kontrast dla spokojnego życia w Bukowym Lesie.

Gdy tak podziwiałam fasady budynków i spod długiego kaptura obserwowałam mijających mnie ludzi, nieświadomych tego, że istota, którą pogardzają, spaceruje po ich mieście, kątem oka dostrzegłam coś niespodziewanego. Powód, dla którego Meredith bała się wracać samotnie do chaty, wyłonił się zza zakrętu. Dwa rumaki pędziły w naszą stronę, a jednego z nich dosiadała Rowenna. Nogi się przede mną ugięły, gdy ją zobaczyłam, a głos odmówił posłuszeństwa. Zrobiłam jedyną rzecz, na jaką było mnie stać. Szarpnęłam Meredith za ramię.

– Co się stało? – rzuciła cierpko.

Gdy odwróciła głowę w moją stronę, dostrzegła to samo, co ja.

 – Na bogów. – Przeszło przez jej usta. – Arthyem!

Chłopak spojrzał na nas, a później na Rowennę i jej rudowłosą towarzyszkę. Zmierzały w naszą stronę, przeciskając się przez tłum. Nie musiały się przesadnie starać, bo ludzie sami odskakiwali na ich widok.

Nie mogą nas zobaczyć. Nie tutaj! – pomyślałam spanikowana. Zaczęłam rozglądać się na boki. Jedyną sensowną drogą ucieczki, wydała mi się mała alejka. Złapałam przyjaciół za ręce i pociągnęłam ich za róg. Ściany dwóch domów były blisko siebie, musieliśmy stanąć jedno za drugim, by się zmieścić. Chociaż na ulicy panował gwar, wstrzymałam oddech i zamilkłam. Czułam, że pozostali zrobili to samo.

Przytulając się do ściany, kątem oka zobaczyłam mijającą nas Rowennę i Grisel. Modliłam się w duchu, by żadna z nich nas nie zauważyła. Jak na złość, czarnowłosa zatrzymała konia tuż za alejką. Moje serce zaczęło bić mocniej. Wydawało mi się, że odwróci głowę w naszą stronę i zostaniemy zdemaskowani. Na szczęście w tym samym czasie odezwała się druga czarownica.

– Szybciej! Jesteśmy już trochę spóźnione.

– W dobrym tonie jest przyjść odrobinę po czasie – rzuciła Rowenna, dołączając do swojej towarzyszki.

Gdy tętent kopyt ucichł, wszyscy jak na komendę, wypuściliśmy powietrze z płuc. Moje nogi dalej dygotały. Musiałam trzymać się ściany, by nie upaść.

– Nie wierzę – wykrztusiła Meredith – ze wszystkich miejsc, jakie mogliśmy wybrać, wybraliśmy to, do którego podróżowała Rowenna.

Gdy to powiedziała, zaczęła się śmiać nerwowo. Arthyem i ja spojrzeliśmy po sobie, ale ani mnie, a nie jemu, nie udzielał się nastrój księżniczki. Obecność czarownicy jeszcze bardziej komplikowała sprawę.

– Musimy odnaleźć Flina i nie wpaść na Rowennę – powiedział poważnym tonem Szepczący.

Wyszedł z wąskiej uliczki i rozejrzał się po okolicy. Po chwili dał nam znak, że możemy opuścić kryjówkę. Meredith wyminęła mnie z dziwnym uśmiechem na twarzy. Była to jednak maska próbująca ukryć zdenerwowanie i przerażenie. Znaleźliśmy się w prawdziwych tarapatach.