MAGIA Z BUKOWEGO LASU - POD ODSŁONĄ NOCY
"Magia z Bukowego Lasu. Pod osłoną nocy"
Usiedliśmy przy stole w najciemniejszym kącie sali. Blada poświata świecy rzucała delikatny blask na nasze twarze. Chciałam zarzucić na głowę kaptur, ale Meredtih stwierdziła, że będę wyglądać zbyt podejrzanie. Co chwila spoglądałam ukradkiem w kierunku karczmarki i w stronę kutych drzwi, w których czasami pojawiał się jakiś nowy gość. Od momentu ujrzenia Rowenny byłam roztrzęsiona. Wszędzie widziałam naszą opiekunkę.
– Przestań tak obserwować wejście – syknęła księżniczka.
– A jeśli odkryła, że tu jesteśmy? Jeśli nas szuka?
Nerwowo skubałam rękaw swojej sukienki. Mój wzrok dalej błądził od jednej twarzy do kolejnej, a wyobraźnia wariowała, podsuwając mi obraz sceny, w której do środka wchodzi wściekła Rowenna, ganiąc nas za nieposłuszeństwo. Emocje mną targające musiały być bardzo widoczne, bo Meredtih wywróciła oczami i jęknęła z irytacją.
– Przestań. Nie zauważyła nas.
– Poza tym wydaje mi się, że ma lepsze rzeczy do roboty – dodał milczący do tej pory Arthyem.
Odstawił na bok kufel z miodem podniósł się z drewnianej ławy.
– Nie wiem jak wy, ale ja bym coś zjadł.
Na myśl o jedzeniu żołądek mi się ścisnął. Zanim zdążyłam odmówić, chłopak już podążał do szynkwasu. Możliwe, że oboje mieli rację. Czarownica nie widziała nas i nie będzie nas szukać, bo jest zbyt zajęta swymi sprawami. Gdy tak powtarzałam to sobie w myślach, zaczął ogarniać mnie spokój. Niestety, przerwała go Meredtith, przedstawiając pomysł, na który sama nigdy bym nie wpadała. Gdy Arthyem wrócił z miskami pełnymi kaszy i dziwnie wyglądającego sosu, księżniczka nachyliła się nad stołem.
– A gdybyśmy poszpiegowali Rowennę?
Niechcący upuściłam łyżkę. Kilka ciekawskich spojrzeń zwróciło się w moją stronę, ale reszta gości wyglądała jakby w ogóle nie zauważała naszego istnienia.
– Zwariowałaś? – syknęłam, gdy zainteresowanie moją osobą minęło
– To nie taki głupi pomysł – wtrącił Arthyem.
– W takim razie oboje zwariowaliście.
Nie kryłam złości. Miałam dość tej wyprawy. Nic nie szło po naszej myśli, napotykaliśmy same problemy, a oni planowali ściągnąć na siebie kolejne kłopoty.
– Jak niby zamierzacie to zrobić bez mocy? – zapytałam.
Chwilę później pożałowałam swoich słów. Nawet nie musieli odpowiadać. Odpowiedź wyczytałam z ich spojrzeń. Meredtihprzygryzła delikatnie wargi, a Arthyem spoglądał do pustego kufla jakby licząc, że schowa się tam przed moim wzrokiem.
– Dobrze – powiedziałam powoli – widzę, że jesteście zdecydowani, by zostawić mnie samą.
– I tak mieliśmy się rozdzielić – odparowała błyskawicznie Meredith. – Żadne z nas nie mówiło tego głośno, ale to jedyny sposób, żeby wyciągnąć nas z kłopotów. Jak inaczej mielibyśmy sobie poradzić?
– Rozmawiałem już z karczmarzem. Wynająłem pokój. Przeczekasz tu sobie wszystko, a my zajmiemy się resztą. To najlepsze rozwiązanie.
Zacisnęłam wargi. Nie mogłam nie zgodzić się z przyjaciółmi. Utrata własnych mocy to jedno, ale blokowanie magii dookoła, to coś, co działało na niekorzyść nas wszystkich. By coś osiągnąć, musieliśmy się rozdzielić. Ja miałam pozostać w ukryciu. Tylko w ten sposób mogłam im pomóc. Nie robiąc nic. Westchnęłam cicho na znak zgody.
– Znajdziemy Rowennę i szefa tej szajki. Miasto nie jest aż takie duże, więc nie powinno być problemów. Ktoś na pewno coś wie – wyjaśnił Arthyem. – Ty w tym czasie uważaj. Staraj się nie rzucać się w oczy.
– Najlepiej nigdzie nie wychodź – dodała po chwili zastanowienia Meredith.
Oboje wstali cicho ze swoich miejsc i rzucając mi przepraszające spojrzenia opuścili karczmę. Zostałam sama ze swoim cieniem tańczącym na przeciwległej ścianie. Oparłam podbródek na dłoni, starając się nie myśleć za dużo. Oczywiście z marnym skutkiem.
Po kilku dłuższych chwilach zamówiłam kufel miodu i zaczęłam bezwiednie bawić się woskiem ze świecy. Sama nie wiem, ile zajęło mi opróżnienie zawartości szklanicy. Arthyem zapewne powiedziałby, że było to wielce nieodpowiedzialne, a Meredtih parsknęłaby śmiechem na wieść, że w końcu spróbowałam tego obrzydliwego trunku, który jak się okazało, po kilku łykach stawał się smaczny. Tak czy inaczej, dopadł mnie dziwny stan. Zaniechałam intensywnego rozmyślania, kończyny lekko się rozluźniły, a ja czułam się momentami bardzo ospała.
Wtedy też do głowy przyszedł mi pewien pomysł. W środku panował półmrok a duchota wypełniała całą izbę, co tylko potęgowało moje znużenie. Miałam dość siedzenia bezczynnie. Na zewnątrz powinno już zmierzchać. Co mogło przytrafić mi się o tej porze? Przewietrzenie się, nie wydawało mi się niebezpieczne. Pod osłoną nocy, mogłam przecież spokojnie przemierzać uliczki.
Tłumacząc się przed samą sobą, chęcią zażycia świeżego powietrza, wstałam od stołu, co okazało się pierwszym błędem. W głowie zakręciło mi się tak, że musiałam przytrzymać się ławy. Opanowałam się jednak szybko i ruszyłam do wyjścia.
Ku mojemu zaskoczeniu, księżyc świecił już wysoko w górze, a niebo rozświetlały gwiazdy. Musiało być później, niż zakładałam. Powietrze było orzeźwiające i takie przyjemne chłodne. Czułam na skórze wiatr wiejący znad morza.
W tym momencie popełniłam kolejny błąd. Zamiast po prostu usiąść na ławie przed wejściem albo pokręcić się po okolicy, ruszyłam przed siebie. Miałam wrażenie, że stopy same mnie niosą. Po niedługiej chwili, gdy odwróciłam się za siebie, karczma zniknęła mi z oczu całkowicie. Przede mną rozciągała się szeroka aleja. W niektórych miejscach rosły nawet drzewa, co wydało mi się zabawne. Prychnęłam głośno. Po chwili z mojego gardła wydobył się ni to chichot, ni to czkawka. Zakryłam usta dłonią, by nie ściągać na siebie uwagi.
Na moje szczęście ulica była pusta. Prawie pusta. W oddali słyszałam ludzkie głosy.. Ciekawość wzięła górę, więc postanowiłam to sprawdzić. Doszłam do końca alei i wtedy, zobaczyłam poruszające się sylwetki. Kilku mężczyzn wnosiło do jednego z budynków meble. Bardzo się przy tym męczyli, a końca ich pracy nie było widać. Stół, biurko, krzesła, wszystko drewniane, a do tego z rzeźbionymi ornamentami. Kilka dużych obrazów, donice z ogromnymi kwiatami, pluszowe fotele, ogromne gobeliny oraz kilka rzeźb. Patrzyłam na ten pochód, który wydawał się nie mieć końca.
Jeden z mężczyzn o mało mnie nie dostrzegł, ale w porę zdążyłam ukryć się za rogiem. Obserwowałam ich z ukrycia. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że znalazłam się w innej dzielnicy miasteczka. Ta z karczmą i wąskimi uliczkami wyglądała i pachniała inaczej. Kręciło się tam więcej ludzi, maleńkie domy miały małe okienka i okiennice i stały blisko siebie. Tutaj natomiast, było więcej przestrzeni, domy były ogromne, a niektóre nawet ogrodzone. Ten, kto wprowadzał się do dwupiętrowej willi musiał być albo kimś bogatym, albo kimś ważnym.
Po chwili przekonałam się, kto jest nowym lokatorem ogromnego domostwa. W drzwiach stanął mężczyzna w czarnym uniformie i wysokich skórzanych butach. Miał czarne, gęste włosy zaczesane do tyłu i równo przystrzyżoną bródkę. Sądząc po pierścieniach, które nosił na palcach i złotym amulecie zwisającym z szyi był magiem. I to z dość wysoką rangą. Złoty naszyjnik oznaczał pełnienie jakiejś istotnej funkcji albo przewodzenie konkretnej frakcji . Kamienie otrzymywano za specjalne zasługi. Najbardziej zasłużeni nosili po jednym na każdym palcu. To jedyne, co zapamiętałam z wykładów Rowenny na temat Cechu Magów i Czarownic.
– Szybciej panowie, jeśli chcecie zdążyć przed świtem – popędzał pracowników.
Mężczyźni tylko wywrócili oczami, ale żaden nie skomentował jego słów.
– I uwaga na tę rzeźbę, to pamiątka!
Niższyz nich zachwiał się, a figura kamiennego kota razem z nim. Drugi od razu podbiegł do niego, podtrzymując przedmiot z drugiej strony. Obaj po chwili zniknęli z dziwnym przedmiotem w drzwiach. Zaśmiałam się na samo wspomnienie dwumetrowego zwierzęcia. Osobliwe, że ktoś chciał trzymać posąg kota w swoim domu. Niestety mój nagły przypływ radości, wywołał czkawkę. Zasłoniłam usta dłonią, ale to wcale nie pomagało. Wszyscy zaczęli się rozglądać. Przylgnęłam do ściany, próbując się powstrzymać.
– Ktoś tu jest? – pytali zdezorientowani.
Musiałam znikać i to jak najszybciej. Na nieszczęście nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałam liczyć na to, że wtopię się w ścianę i nikt nie zauważy mojej obecności. Magia bardzo przydałaby mi się w tym momencie, ale ku mojej uldze pomocne okazały się też chmury, które przykryły mocno świecący księżyc. Mniejszy z mężczyzn, który wychylił się i zerkał w moją stronę, nie dostrzegł nic w ciemności, bo odwrócił się w drugą stronę. Podrapał się po głowie, a później wrócił do pracy.
Pechowo, robiąc krok do tyłu, wpadł na kolegę, który niósł akurat wazon. Sytuacja sprzed chwili powtórzyła się, mężczyźni stracili równowagę, przedmiot zatrząsł się, ale tym razem jednak wsparcie nie przyszło i antyk runął na ziemię. Wykorzystując osłonę nocy, wychyliłam się jeszcze bardziej.
Dostrzegłam drobne kawałki szkła, które odbijały światło tlących się latarni. Później mój wzrok powędrował w stronę biednych mężczyzn, którzy prawdopodobnie poniosą konsekwencje. Chciałam wiedzieć jak bardzo zły jest mag. Kiedy na niego spojrzałam, stał nieruchomo z rozłożonymi rękami. Spoglądał na odłamki beznamiętnym wzrokiem. Nie wyglądał na kogoś, kto chwilę temu stracił jeden ze swoich drogocennych przedmiotów. Wydawał się bardziej zszokowany aniżeli wściekły.
Kiedy odszedł kilka kroków od mężczyzn i zaczął rozglądać się po okolicy, dotarło do mnie, że nie o wazon chodziło. Mag chciał użyć magii, by uratować wazon, ale nie mógł tego zrobić, bo ja blokowałam jego moc. Teraz stał niepewny i skonsternowany, spoglądał na swoje dłonie i z wysiłkiem wymalowanym na twarzy, próbował rzucić zaklęcie. Jakiekolwiek zaklęcie.
– Ktoś tu jest – wydusił.
Miałam kłopoty. Ogromne kłopoty.
– Ktoś tu musi być! – wykrzyczał, odwracając się do mężczyzn.
Był wściekły. Zaczął chodzić tam i z powrotem i rozglądać się niepewnie. Przymknęłam powieki, chcąc by odszedł jak najdalej ode mnie, tak by jego moce wróciły, jednak on cały czas kręcił się w pobliżu.
– No dalej – rzucił w końcu roztrzęsionym głosem do swoich pracowników.
Jego emocje zmieniały się z każdym kolejnym wypowiadanym zdaniem.
– Mamy tu nieproszonego gościa, rozejrzycie się. – Tym razem słowa wypowiedział stanowczo.
Mężczyźni stali jak zahipnotyzowani zanim wykonali pierwszy krok. A i wtedy zrobili to niechętnie, patrząc spode łba na swojego pracodawcę.
– Szybko, szybko – popędzał ich, denerwując się coraz bardziej.
Na moment ukrył twarz w dłoniach. Ten gest pokazał mi jego bezsilność. Wpatrywałam się w niego lekko oszołomiona. Potężny mag, nie umiał poradzić sobie w zaistniałej sytuacji. Ja – zwykła dziewczyna, odebrałam mu moce, samą swoją obecnością, a on nie mógł z tym nic zrobić. Na moment poczułam się wielka i silna, chociaż z drugiej strony to właśnie moja bezsilność udzielała się innym.
Otrząsnęłam się z tych rozmyślań i korzystając z okazji, że mag nie patrzy, a tragarze skierowali się w przeciwnym kierunku, wymknęłam się z zaułka i popędziłam w stronę, z której przyszłam, nie bardzo wiedząc, gdzie kierować się później, by wrócić do karczmy.
– Tam, jest!
Usłyszałam za swoimi plecami, po których od razu przebiegł mnie zimny dreszcz. Nawet nie obejrzałam się za siebie. Od razu rzuciłam się do ucieczki, nie zważając na to, dokąd biegnę. Nogi niosły mnie same.
Katarzyna Kaczmarczyk