Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Śmigły, Kaliber 220 Mm

Śmigły, Kaliber 220 Mm

Tomasz Semik

 

Kawa najbardziej smakuje przy deszczu. Owszem, gdy siedzieć przy stole tarasowym w słońcu sierpniowym, to nie jest jakoś dużo gorzej z celebrowaniem tego smaku. Jednak deszcz, który nie jest nigdy szczególnym sojusznikiem naszych nerwów i mięśni, sprawia, że kawa smakuje wprost wybornie.

A ja właśnie stałem przed drzwiami balkonowymi z kubkiem kawy i patrzyłem przez zalewaną wodą szybę na ulicę.

Niedługo ujrzę samochód, którym po mnie przyjadą.

Sprawa była poważna. Bardzo poważna, powiem szczerze. Są takie dni, które w kwestii poważności wyraźnie odstają od innych, bo niosą sporo zmian.

Ten dzień miał być właśnie taki. Dlatego nie spałem od 4.00, a przedtem też raczej udawałem jakieś tam spanie.

Zerknąłem na zegarek. Zegarek, odporny na wodę, żar i kwas azotowy – znacznie bardziej odporny niż ja, bez wątpienia – wskazywał 5.00. To oznaczało, że mam jeszcze sporo czasu. Auto z oficerami miało podjechać po mnie o 10.00.

Nie myślcie, że oczekiwałem jakiejś tam egzekucji czy zaproszenia na herbatę w siedzibie Gestapo.

O, nie, wprost przeciwnie. Oczekiwałem dnia triumfalnego.

Co nie znaczy, że miał to być łatwy dzień. Właściwie to nie mógł być taki.

Oficerami, na których czekałem, byli moi przyjaciele: Eryk i Joachim. Ale wcale nie umniejszało to napięcia, wprost przeciwnie.

Napiłem się kawy i obniżyłem wzrok na prawą kieszeń munduru. Wystawała z niej maskotka, jasnozielony, pluszowy olifant. Dostałem go kiedyś od dziewczyny. Teraz Dorota nie była już ze mną, kręciła z generałem wojsk pancernych, Tatarczynem. Z moim szefem, inaczej mówiąc. Być może kupiła mu dobry tuzin olifantów, bo byli ze sobą całkiem już długo.

To zabawne, jeśli przeliczać długość i emocjonalność związku na olifanty pluszowe.

Miałem tylko jednego. Ale była w nim moc, czułem ją od początku i dlatego teraz nie czułem żadnej potrzeby wyrzucenia mojej maskotki. Olifant miał przynosić mi szczęście i przynosił. Kiedy rozstałem się z dziewczyną – w całkiem wyważonych okolicznościach – nadal wierzyłem w moc olifanta.

Żegnanie ludzi nie musi oznaczać egzekucji na prezentach, które nam sprawili. Tak uważam.

Nic też nie miałem do generała Tatarczyna. Nic osobistego, jak to się mówi.

Choć specyfiki przydawał fakt, że posiadł dziewczynę po swoim „najlepszym kapitanie, genialnym czołgiście", jak to mawiał na rautach. Ale nie odbił mi Doroty, ni jawnie, ni skrycie – to ja zakończyłem związek, w którym ogień dogasł. Lubię ogień, muszę czuć jego energię i iskry na twarzy – wtedy wiem, że żyję. Dotyczy to wszystkiego: tak kobiet, jak czołgów, z których jako żołnierz strzelam. Ogień to oddech. Puste skorupy należy porzucić.

Skąd zaś moc w olifancie? No cóż, uważałem początki związków za bardzo szczególne ze względu na silne, niepowtarzalne, skazane zresztą na stopniowe wymieranie, procesy chemiczne.

Te procesy budzą namiętność, ale nie tylko. One zaklinają też całkiem sporo ezoterycznego wsparcia w każdym przedmiocie, który wręcza się z miłością partnerowi.

Wierzyłem w czar chemiczny bardziej, niż w cokolwiek innego.

Generał Tatarczyn był dziś z Dorotą, a moja wiara w czary chemiczne nie minęła.

Wcale, a wcale...

Napiłem się kawy. Kawa w deszczu jest nabożeństwem, które zamyka usta, otwiera umysł, a w serce wpompowuje wiarę w sukces i głód działania.

Dlatego była to już druga kawa owego poranka.

Dzień miał być dość trudny, jak rzekłem.

Obróciłem się wolno i rzuciłem okiem na walizkę cynową. Zawierała najważniejsze rzeczy. Takie miary olifanta, który siedział w mojej kieszeni.

Potem zerknąłem na narożnik pokoju. Nie był to typowy narożnik, każdy gość to przyznawał. Na podłodze leżał potężny koc w łaty krowie, zaś spod sufitu zwieszał się obłożony sztucznym listowiem konar z całkiem prawdziwego dębu.

Jeszcze niedawno ten urokliwy apartament miał w posiadaniu Czejen. Mój ocelot.

Ciekawostką musi być fakt, że Czejen był z kolei darem od generała Tatarczyna. Życie jest urzekająco frapujące. Urzekająco, podkreślam.

Generał znalazł kocię w ruinach zoo.

Które sam spalił ze swą zapędzoną w boju baterią.

Frapujące.

Napiłem się kawy.

Leże było puste. Dwa dni temu pożegnałem Czejena.

Dzisiejszy dzień był szczególny, złożony i trudny, ale proces poważnych zmian trwał już od kilku tygodni.

Napiłem się kawy i wróciłem spojrzeniem do zalanej deszczem ulicy.

 

*

 

O 6.00 odebrałem pierwszy z dwóch telefonów tego poranka.

- Wstał pan – rozległ się w słuchawce spokojny, wyważony, całkiem serdeczny głos.

- Tak jest, panie generale.

- Jest pan w nerwach?

- Nie jest źle, panie generale.

- No cóż... Jesteśmy wszyscy w warunkach wojennych, prawda?

- Tak, rzeczywiście jesteśmy.

- Czy wie już pan, kapitanie mój, jaką broń będzie pan dziś testować?

- Nie wiem nic, panie generale. – Nie wiem, czemu wyobraziłem sobie Tatarczyna zapinającego guziki koszuli i stojącą za nim Dorotę. Przecież nie obchodziło mnie to kompletnie.

Ale podświadomość rządzi się swoimi prawami, co zrobić. Czy mężczyzna może w pełni rozmontować uczciwie wzniesiony ostrokół wokół byłej partnerki, taki złożony z poczucia ochrony, zatroskania, ale i pożądania i, hm, posiadania, kontroli? Chyba nie w pełni jednak. Coś tam zawsze zostanie, jakieś paliki zagrzebane w mulistym dnie.

- Zaprosiłem pańskich kolegów, zastrzegając jednocześnie, aby rzeczy nie ujawniali. W końcu przyjaźń przyjaźnią, ale mamy restrykcyjne prawo tajemnicy, odkąd komandosi czescy ukradli nam najnowszą amfibię, wprost z poligonu eksperymentalnego. Pan wie, że kazałem rozstrzelać wszystkich związanych z projektem i tą źle zabezpieczoną próbą.

- Wiem, panie generale.

- Ostatecznie, nawet jeśli kropnęliśmy 90% niewinnych lojalistów, to jednak szajkę sprzedawczyków także, prawda?

- Tak jest. - Podniosłem kubek do ust.

Taki właśnie był generał Tatarczyn. Większość generałów w sztabie głównym była taka. Ale media podawały z ożywieniem, że udany atak i zajęcie 1/3 terytorium Czech zawdzięczaliśmy właśnie jemu.

Tatarczynowi.

Czy Dorota stała za nim i poprawiała mu kołnierzyk? Nieomal wybuchnąłem śmiechem.

Ale po prawdzie do śmiechu nie było mi wcale. Nie z powodu związku mojego szefa z byłą dziewczyną. Wcale nie.

- Pokładam w panu nadzieje, kapitanie mój.

- Domyślam się, panie generale – rzekłem grzecznym tonem. – Zawsze tak było, o ile wiem.

- Tak. Dziś sprawa jest trochę trudniejsza. Trudniejsza od Kampanii Morawskiej i kotła pod Ołomuńcem, w który się pan wpakował.

„Wpakował się" to było właściwe określenie. Choć jeszcze trafniej byłoby rzec: wpakowałem swój i dwa towarzyszące mi czołgi wprost w kolumnę czołgów czeskich. Rozsądek czasem nakazuje ucieczkę, tu jednak podpowiedział mi, że brak na taką czasu. Odwrócenie się do ucieczki skończyłoby się po prostu „przypaleniem wystawionych kuperków", jak to ujął mój strzelec z humorem już po walce.

Krótkiej, bo niespełna dwudziestominutowej. Osiem czołgów wroga płonęło, osiem zwiało.

U nas skopcił się jeden, załoga przeżyła.

Od czasu tegoż kotła pod Ołomuńcem słyszałem, że jestem jego „najlepszym kapitanem, genialnym czołgistą", choć już wcześniej miałem wrażenie, że daje mi dziwne fory, jak krewnemu.

Czy przez Dorotę?...

A jednak nie lubiłem generała Tatarczyna.

Czy za Dorotę? Nie. Kiedy mój dowódca się nią zainteresował – i zresztą imponującym blitzkriegiem zdobył – nasze sprawy były już pozamiatane. Wspomnienia co prawda wracały jakiś czas, ale miały znaczenie i moc rażenia papierowych samolotów. Kiedy ujrzałem na balu oficerskim Tatarczyna tańczącego z moją byłą dziewczyną, jedynie szybciej otrząsnąłem się z tych papierowych samolotów.

Powód antypatii – którą zresztą próbowałem jakiś czas zwalczyć – był prosty. To głos Tatarczyna zdecydował, że Polska Południowa nie podpisała Aktu Ochrony Stworzeń Pozawojennych. Akt ten miał blokować wkraczanie wojsk na tereny, gdzie znajdowały się nie tylko przedszkola, szkoły, sierocińce, zakony, szpitale... ale nawet ogrody zoologiczne czy schroniska dla zwierząt.

- W życiu nie słyszałem o czymś głupszym – oświadczył generał na konferencji prasowej. – Armia Polski Południowej wkroczy wszędzie tam, gdzie będzie spodziewać się żołnierza czeskiego jawnego lub ukrytego. Czyli wszędzie. Nawet do klatki z tygrysem czy pawianem. Żołnierz czeski może przebrać się za pawiana, zresztą przypomina go w walce. Musimy zatem zastrzelić pawiana.

Ściślej rzecz biorąc, armia Polski Południowej nie wkraczała do zoo, tylko je ostrzeliwała.

Rozdzielona na dwa niezależnie rządzone kraje Polska nie była tu zgodna, zresztą w samym ataku na Czechy także nie. Inwazji dokonały tylko siły południowe, aczkolwiek prezydent Północy, urzędujący w Gdańsku, zaznaczył, że „rozważy udział w konflikcie, jeśli Czesi nie ograniczą się do obrony".

Nie pozostało to bez wpływu na taktykę zaatakowanych Czechów, bo już z siłami Polski Południowej mieli wystarczająco sporo ambarasu.

Samym Czechom nikt też za bardzo nie pomagał. W Europie toczyło się jedenaście wojen, siedem krajów było na kolanach po uderzeniach meteorów, komet, potopów, trzęsień ziemi i tym podobnych atrakcji.

Być może wojny polsko-czeskiej niektóre rejony Europy nawet nie zauważyły.

A prezydent Polski Południowej uznał, że skoro w Polsce komety nie palą, meteory nie spadają, to głupio byłoby nie upomnieć się o Morawy, które w 1003 zdobył Chrobry, a które potem „Polakom się wymsknęły".

I się upomniał. Nawet huczniej niż o to cholerne, kultowe Zaolzie. Czesi nie mieli gorszego sprzętu, ale nie byli tak drapieżni duchem – nigdy nie byli - i atak na Morawy potężnie nimi wstrząsnął.

Trwały zażarte walki, a w międzyczasie testowano nową broń.

Było bowiem oczywiste, że los tej strony, która wojnę w roku 2022 przegra, będzie marny, bardzo marny.

Moje życie było ostatnio bardzo intensywne. Dwa razy rzucono mnie z batalionem do walk o Ołomuniec, dwa razy urlopowano, dwa razy wzywano do testowania broni (transportera przeciwokrętowego i emitera wyłamującego palce dłoni i stóp)... Przede wszystkim zaś wysłano trzy razy z misją specjalną na Słowację.

Była to w istocie misja specjalna, których skutków – wysoce specjalnych – nie przewidziałem ani ja, ani generał Tatarczyn.

- Kapitanie mój. – Głos szefa był ciepły i zrównoważony. Prawie zawsze był taki. – Podjadę po pana osobiście. Muszę przedłożyć tu prośbę, którą należy rozumieć jako rozkaz.

- Tak jest.

- Proszę nie zabierać broni na poligon.

- Nie zabierać broni, panie generale?

- Pański pistolet, kapitanie. Proszę zostawić go w szufladzie biurka pośród klaserów ze znaczkami i noży do papieru.

Nie zwróciłem uwagę na ironię dowódcy, do której byłem przyzwyczajony. Natomiast, przyznaję, zatkało mnie trochę. Zaskoczył mnie ten rozkaz.

Bardzo dziwny rozkaz.

- Nie mogę zabrać broni?... – powtórzyłem trochę głupio i bezradnie.

- Tak jak mówię. Ani pistoletu, ani zresztą nic innego. Kuszy, topora, chińskiej halabardy zdobionej kokardką i tak dalej.

Ironia generała Tatarczyna była znacznie bardziej sławna, niż moja szarża pod Ołomuńcem, wszystkim było też wiadomo, że nie była jednoznaczna z osobistym kopaniem rozmówcy.

A mnie generał naprawdę lubił.

- Tak jest – wyrzekłem opanowanym już głosem. – Proszę wybaczyć, panie generale. Trochę mnie to zaskoczyło. Chodzi o względy bezpieczeństwa?

- Dokładnie. Podczas testu nowej broni, broni, którą zmłócimy Czechy, na poligonie obecnych będzie dwadzieścia osób. Nie ufam ani połowie z nich. Dlatego musiałem wydać ten rozkaz, niestety, obejmując nim wszystkich.

- Oprócz pana, generale – wyrwało mi się.

- Tak, oprócz mnie. Sobie ufam bezgranicznie. I mojej ochronie osobistej. Tylko ona wejdzie z bronią. Muszę założyć, że pośród pozostałych może kryć się sabotażysta lub szpieg. Już straciliśmy amfibię, pamięta pan.

- Pamiętam, panie generale.

- W razie czego będzie pan bronić naszej tajemnicy gołymi pięściami.

- Tak jest, panie generale.

- Liczę na pana, kapitanie mój.

Zawsze na mnie liczył.

- Tak jest. Dziękuję, panie generale.

- To wielki dzień dla Południowców, kapitanie... Do zobaczenia o 10.00.

- Do zobaczenia, panie generale.

Schowałem komórkę do kieszeni spodni i wróciłem do deszczu.

I do kawy. Przez chwilę zastanawiałem się, czy rozkaz Tatarczyna był rzeczywiście bardzo dziwny i czy powinienem się niepokoić. Doszedłem do wniosku, że niekoniecznie, ale mimo wszystko dzień zanosił się na jeszcze bardziej skomplikowany, niż to zakładałem wcześniej.

Dużo bardziej.

Zanurzyłem w osadzie z kawy wzrok mieszający wdzięczność z zatroskaniem.

 

*

 

Drugi telefon odebrałem pół godziny później. Mówiąc uczciwie był to o wiele ważniejszy dla mnie telefon, choć nigdy nie wyznałbym tego generałowi Tatarczynowi.

- Nie śpisz... - rozległ się głos, który sprawiał, że w kroplach deszczu rozbłyskało słońce.

- Nie. Wiesz, że nie.

- Wiem... Jesteś gotowy ze wszystkim?

- Tak. Test zaplanowany jest na 10.45. Generał przyjedzie po mnie.

- Pamiętasz, co mi mówiłeś o testach?

Pamiętałem, niestety.

- Yhm...

- Od kilku miesięcy w pośpiechu testujecie nowe typy broni. Odpór Czechów was zaskoczył. Z powodu wypadków lub błędów konstrukcyjnych, w czasie testów zginęło siedmiu oficerów i stu żołnierzy.

- Tak – potwierdziłem bez entuzjazmu.

Dwa tygodnie temu, w jakiejś chwili słabości, której teraz żałowałem, wyjawiłem te ponure dane Paulinie. Właśnie tego dnia dowiedziałem się, że czeka mnie testowanie „nowej, przełomowej broni". Właśnie tego dnia podjąłem kilka decyzji. Nowych i przełomowych.

Tego też dnia Paulina po raz pierwszy powiedziała mi, że mnie kocha.

To był trudny dzień i trochę utraciłem kontrolę nad emocjami.

Teraz gryzłem się tym, bo Paulina była równie mocno zestresowana, co ja.

Wypada przyjąć pokrzepiające słowa i uściski od ukochanej, ale nie wypada obarczać jej ciężarem tak poważnym. A to był poważny ciężar.

To był poważny dzień.

- Co to za broń?

- Nie wiem. Nie powiedzieli mi. Dowiem się na miejscu. Myślę, że jakieś działo. Czołg lub haubica.

- Boisz się, pancerniaku mój?

- Tak.

Uważam się za człowieka twardego jak skała. Nie dlatego, że nie znam strachu. Przeciwnie, tonę w lękach. Ale uderzam w nie wszystkie z impetem. Tylko impet rozbija lęki. Należy uderzyć w każdy wykryty strach, zanim zdoła się ufortyfikować i traktować nasze ciało i duszę jako magazyn z karmą.

To moja własna, całkiem wojownicza teoria.

Bardzo wystraszyłem się pod Ołomuńcem, gdy kolumna szesnastu czołgów czeskich wychynęła ku nam jak gigantyczna anakonda. I natychmiast zaatakowałem tę anakondę i lęk, który oznaczała.

Uważam się za człowieka twardego nie dlatego, że przyznaję się do strachu, ale dlatego, że się z nim mierzę.

Zawsze i wszędzie.

- Możesz wycofać się z testu?

- Wiesz, że nie mogę.

- Wiem...

- Kocham cię. Wyznałem ci to uczucie dwa tygodnie wcześniej, niż ty wyznałaś je mnie. To moja jedyna porażka w tej wojnie – zażartowałem.

Odprężyła się nieco.

- Będę czekała na ciebie.

Pokiwałem głową prawie wtulając się w mały przedmiot, który niósł mi najbardziej elektryzujący głos świata. Przymknąłem oczy i przez kilka sekund uśmiechałem się bliski błogości.

Trochę iluzorycznej, ale jednak.

- Nie martw się. Nic mi nie grozi. Mam przy sobie kogoś, kto mnie chroni przed wszelkim nieszczęściem.

- Olifanta?

- Tak. Olifanta.

Roześmiała się.

- Będę czekała na ciebie, mój pancerniaku.

Kiedy się rozłączyła, spojrzałem na wystający z kieszeni łeb maskotki.

- Przykro mi – mruknąłem.

Naprawdę było mi przykro. Właśnie ze względu na olifanta. Generał Tatarczyn miał wpływ na wiele spraw i istot. Słowa, które wypowiedział przez telefon, potwierdziły, że miał wpływ również na mojego olifanta.

Szkoda.

 

*

 

Zaskoczył mnie widok citroena o godzinie 7.00. Eryk zrobił to, co zawsze i co nigdy nie przestało mnie zadziwiać. Nie tracąc dystyngowanego kroku oficera, pokonał dwa piętra schodów w dziesięć sekund.

- Nie dopiłem kawy – zwróciłem się do niego z udawanym wyrzutem.

- E, Andrzejku – pogroził mi palcem uśmiechnięty Eryk. – Przyznaj się, żeś od świtu na nogach.

- Przyznaję. A kawa trzecia już dziś, więc w gruncie rzeczy ratujesz moje serce.

Eryk, który był najlepszym znanym mi obserwatorem, fakt nieobecności Czejena zarejestrował po dziesięciu sekundach. Chyba całkiem sporo rzeczy potrafił osiągnąć w przedziale dziesięciu sekund.

- A gdzie żarłacz?

- Uciekł. Pewnie jakieś instynkty ojcowsko-mężowskie czy co tam... - wzruszyłem ramionami z kwaśną miną.

- Jeszcze nigdy nie uciekł – zauważył mój przyjaciel zaskoczony.

- No nie. Ale to jest jednak ocelot z traumą wojenną. Nigdy nie wiesz, co się w nim obudzi. Mam jednak nadzieję jeszcze dziś go ujrzeć.

Rzeczywiście miałem i była to nadzieja całkiem spora.

Eryk zrobił to, co zawsze i – nie okazując obcego mu pośpiechu – rozejrzał się po mieszkaniu.

- Robiłeś porządki? – spytał.

- Skąd ten wniosek? – uniosłem brwi w zdumieniu.

- Hm... Czegoś mi brak... Czy na ścianie nie wisiało zdjęcie matki?

Pokiwałem głową z uznaniem. Cały Eryk. Obserwator.

- To prawda. Jest w walizce – wskazałem ręką.

Poszedł wzrokiem za dłonią.

- Zabierasz walizkę?

- Tak. Powiem otwarcie, brachu, okej?

- Wal. – Wrócił do mnie poważnym spojrzeniem.

- Liczę się z wypadkiem. W tej walizce jest kilka drobiazgów, którymi się zajmiesz. Między innymi dokumenty, pamiętniki, zdjęcie matki... W porządku?

- W porządku – skinął głową. – Osobiście nie uważam, by cokolwiek miało ci dziś grozić. Joachim od północy sprawdza system broni i wprowadza poprawki. No, może nie całkowicie, nie perfekcyjnie to jeszcze funkcjonuje, ale... - Uśmiechnął się, obniżając oczy na moją kieszeń. – Fart nie może cię opuścić, dopóki towarzyszy ci olifant.

- Ta... To i prawda – odwzajemniłem uśmiech.

Ruszyliśmy do wyjścia.

W drzwiach obejrzałem się i rzuciłem okiem na mieszkanie. Bardzo lubiłem to mieszkanie.

A i ten konar dębowy dla Czejena całkiem dobrze mi wyszedł.

 

*

 

Eryk prowadził spokojnie, sprawiając złudne wrażenie znudzonego, uśpionego. W rzeczywistości był to człowiek wysokiej koncentracji i przenikliwości. Takim niewiele umyka.

Na przykład brak ocelota na konarze czy zdjęcia na ścianie. Joachimowi by to umknęło. Erykowi nie.

- Szef dzwonił? – zapytał Eryk, nie odrywając spojrzenia od szosy.

- Tak. Dlaczego przyjechałeś tak szybko?

- Wczoraj dowiedziałem się, że na teście ma być obecny prezydent Baszka. Co więcej, jeśli dasz radę, masz awans. To pewne.

„Jeśli dasz radę". Pewnie nie to miał mój przyjaciel na myśli, ale odebrałem te słowa jako „Jeśli przeżyjesz".

- Pewne?

- Tak. Dlatego chcemy dać ci wcześniej okazję rozpoznać czołg.

- Czołg, powiadasz...

Wyszczerzył zęby, rzucając ku mnie szybkie spojrzenie.

- W życiu nie widziałeś takiego czołgu. To kolos.

- Pod względem masy?

- Pod każdym, Andrzeju. Pod każdym... Ogarniesz sprawę w godzinę, a potem pójdziemy do kantyny i poczekamy na oficjeli przy kawie.

- Kawa rzecz dobra – wymruczałem na pół żartobliwie, odruchowo skupiając uwagę na kroplach deszczu spływających po szybach. – Generał wie o tym przedbiegu?

- Nic, a nic. To rzecz nie wojskowa. To rzecz przyjaźni. - Spoważniał, ale i ja spoważniałem. Pewne padające dziś słowa pierońsko utrudniały mi dzień.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Po upływie kilku minut Eryk zapytał:

- Tęsknisz za Dorotą?

- Będę szczery. Kompletnie nie. Z dystansu oceniam rzecz dobrze. Bardzo dobrze.

- Czemu? – spytał od niechcenia.

- Nie ta chemia – odrzekłem szybko. Może trochę zbyt szybko.

Zastanawiał się przez chwilę. Eryk był człowiekiem, który nie tylko nie przegapiał braku ocelota na konarze, ale też ważył każde usłyszane słowo.

Byłby śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem na polu walki.

Pod Ołomuńcem był – dla Czechów. Prowadził czołg tuż za moim.

Ja, Eryk i wiecznie żartujący Joachim byliśmy jedynymi kapitanami pancernych wojsk Południowców, którzy osobiście prowadzili swoje czołgi i wyrywali się w bój.

„Fanatycy" – oceniali dziennikarze i oficerowie trzymający się stołków, map i kantyn.

„Najlepsi z najlepszych" – oceniał generał Tatarczyn.

- Pierwsze słyszę – wyrzekł z zadumą Eryk – że coś nie grało z chemią u Doroty... - Ze zmarszczonymi brwiami patrzył przed siebie.

- Nie mówię, że nie grało. Po prostu nie było tam... Nie było nieboskłonu. I tyle.

Nadal marszczył brwi.

- Poznałeś kogoś? – zapytał.

- Nie.

- Nie?

- Nie – mruknąłem ciszej, jak ktoś, kto macha ręką na temat i swój nieszczególny fart. – Jeszcze nie pora, druhu. Potem. Po wojnie.

Citroen mknął pustą szosą, ścinając tafle wody deszczowej jak torpeda szukająca celu.

- Okej – powiedział Eryk.

Nadal marszczył brwi, co niespecjalnie mi się podobało.

Nie podjęliśmy już rozmowy. Myślałem o tym, jak nieprzewidziane skutki mogą przynieść niektóre rozkazy.

 

*

 

- Duży czołg – przyznałem, wychodząc z samochodu. Walizkę z cyny wziąłem ze sobą, co wyraźnie zdziwiło Eryka, jednak tego nie skomentował.

Joachim rozciągnął twarz w uśmiechu.

- To, co widzisz, to tylko wieża! – rzekł z ożywieniem. – Czołg jest zagrzebany w błocie i żwirze.

- Czy to nie Sokół Millennium przypadkiem? Albo wieża umocowana na szkielecie megalozaura?

- Nie – roześmiał się mój przyjaciel. – To jednak w pełni uformowany czołg, zagrzebany w błocie i żwirze.

- I?

- I musisz się z tego wygrzebać. To jest próba, jedna z wielu prób dla tego giganta.

- Jaki tonaż? 60 ton?

- Dobre sobie. 90.

- 90? Czemu aż tyle? – okazałem zdumienie.

- Dowiesz się – wyszczerzył zęby Joachim. – W tym czołgu zawiera się wszystko, co jest niezbędne do obrony, kontruderzenia, inwazji, ekspansji, aneksji i okupacji. I eksploracji. To narzędzie zniszczenia, ale i sprawowania władzy.

- Takie buty... - wymruczałem, stawiając ostrożne kroki na śliskim gruncie. – Jeśli to, co widzę, jest wieżą, a całość waży 90 ton, to on nigdy nie wyrwie się z tej glinianej pułapki. – Obejrzałem się do tyłu.

Eryk postępował za mną z zamyślonym wyrazem twarzy, a Joachim chichotał radośnie.

- Nie wyrwie się? – powtórzył mocno ubawiony. – Andrzejku, pamiętasz film Obcy III?

- No?

- Porucznik Ripley wskakującą do surówki?

- No i?

- Ten czołg wyjechałby z niej.

- O – z satysfakcją przyjrzałem się wystającej z gliny wieży, połyskującej i przypominającej kolorami i materią chalcedon. – Jak się nazywa to cudo?

- Nazwa fabryczna to Xcnblkxnlskdfihb-8u6etr9384679236539-johoewhbjsftrlhjildhjlzdh.

- W porządku. To może znużyć szpiegów.

Wszyscy trzej wybuchliśmy śmiechem.

- Ale nie powtórzysz tej nazwy? – spytałem prowokująco.

Joachim z pobłażaniem rozłożył ręce.

- Jak to nie! Człowieku, to między innymi ja robiłem oprogramowanie do tego niszczyciela. Xcnblkxnlskdfihb-8u6etr9384679236539-johoewhbjsftrlhjildhjlzhd.

- Powtórzył? – przeniosłem spojrzenie na uśmiechniętego Eryka.

- Nie. Przestawił na końcu d z h. Ale i tak jestem pod wrażeniem.

- Ja też – przyznałem.

Jeszcze bardziej byłem pod wrażeniem czujności i pamięci Eryka, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że mnie zaskoczył.

Stanąłem przy zakopanym czołgu i pogładziłem go delikatnie. Podniosłem wzrok na lufę, która mogła budzić tylko dwa typy odczuć: wzruszającą żądzę przymierza na linii człowiek-machina albo struchlenie pchające do klęczek.

To drugie mnie nie dotyczyło. Za chwilę ja i on – czołg-forteca - mieliśmy połączyć się szczególną więzią.

Przy czym mnie ta więź mogła zabić.

- Kaliber 220 mm, jak oceniam?

- Dokładnie.

- Hm... Pożałują tej grabieży z 1003.

Roześmialiśmy się.

- Jak widzisz, masz tu jeszcze dwie armaty kalibru 120 mm i osiem karabinów maszynowych, kaliber 12 mm, którymi nie musisz sobie zaprzątać głowy, bo komputer nie będzie się cackał z ich odpowiednim spożytkowaniem. Dorzucono wyrzutnię rakiet, by załogant nie czuł się ograniczony do finki i pięści. Napęd hybrydowy ze wspornikami antygrawitacyjnymi profesora Tarantula.

Pancerz warstwowy, reaktywny, w ostatniej fazie produkcji włączono płytki pacyficzne.

- Płytki pacyficzne? Czyli?

- Nie wie tego nikt, poza dwudziestoma osobami z hali i prezydentem. Ta dwudziestka żyje jak na szpilkach, nawet nie chodzą na rauty i wesela, bo jak im coś wyskoczy z jęzora – kula w łeb. ,,Pierwsza w jaja'' – jak to zapowiedział nasz szef, znasz go.

- On wie?

- Nic. I bardzo to sobie chwali. Bo prezydent Baszka jak się dowiedział, to zaraz tego pożałował. To jest wstrząsająca technologia i niebezpieczna wiedza, coś jak wiązka granatów podwieszona u krocza.

Zadumałem się. Los Czechów zdawał się teraz nieuchronnie ponury. Cudowna broń. Marzenie, jeśli nie obsesja, każdej, korzystającej z drapieżnych armii, cywilizacji.

- Co muszę wiedzieć, zanim tam wejdziemy? – zapytałem.

- Sam wejdziesz – spoważniał Joachim.

- Sam? – obrzuciłem zaskoczonym spojrzeniem wieżę kolosa. – 90 ton tylko dla mnie?

- Tak. To czołg jednoosobowy. Martwi cię to?

- Szczerze mówiąc... raczej ekscytuje. To będzie coś jak lot myśliwcem. Tylko ja, maszyna i zagryzane cele w przejmowanej przestrzeni. Wchodzę w to.

Joachim podszedł do rozłożonego pod dachem stolika i nachylił się nad laptopem.

- No dobrze. Czasu mamy niewiele, a jest pewien problem...

- A jednak – uśmiechnąłem się krzywo. – Czułem to w kościach.

- Jest coś nie tak z systemem, niestety... - wyznał ze skrępowaniem Joachim. – Sam nie wiem, co...

- Ale ty nad tym pracowałeś?

- Tak. Między innymi. Niestety, brakuje czasu. Źle mi to powiedzieć jako przyjacielowi, ale albo podejmiesz poważne ryzyko, albo...

- Powiedz, co się dzieje i na czym polega ryzyko.

Eryk złożył ręce na piersi i przypatrywał się nam w milczeniu. Joachim sięgnął po miedziany dzbanek widoczny na stole.

- Kawy?

- Nie bardzo, wypiłem trzy, a i to niepotrzebnie. Zdaje się, że od wczoraj wszystko podnosi mi ciśnienie.

W rzeczywistości wiele spraw podnosiło mi ciśnienie od tygodni.

- Okej. – Joachim duszkiem wychylił pół kubka i spojrzał na mnie oczami, w których ekscytacja mieszała się z niepokojem. – To, co tu widzisz, to tak zwany żywy czołg.

- Żywy? Inteligentny? To masz na myśli?

- Mam na myśli „żywy". Ten czołg ma wszczepiony procesor osobowości i objawia emocje.

Zamrugałem powiekami.

- Niezły żart, naprawdę doceniam.

- Co więcej – ciągnął tym samym tonem Joachim – jest m e t e o p a t ą.

Zamilkłem. Czy to był żart, czy nie, mój przyjaciel nie był byle dudkiem z drewna, co przynudza.

- Czym? – wymamrotałem po chwili.

- Meteopatą. Co oznacza, że pogoda ma wpływ na jego samopoczucie.

Roześmiałem się głośno i serdecznie. Co mi się zresztą przydało, bo ostatnio mało miałem powodów do śmiechu.

- To prawda – rozległ się za mną opanowany głos Eryka. – To czołg, który czuje i analizuje. W gruncie rzeczy oznacza to zdolność – jeśli nie p o t r z e b ę - weryfikacji, więc...

- Więc? – Teraz byłem już diabelnie zaintrygowany.

Z pewnych powodów każde padające tu słowo miało wagę kolosalną. Wagę co najmniej 90 ton.

Albo olifanta tolkienowskiego.

- Może o d r z u c i ć czołgistę, którego nie polubi.

Znów zapadła cisza. Nie było zbyt wiele czasu na popadanie w milczenie, zwłaszcza mnie go brakowało – ale są na tym świecie obwieszczenia, które wymierzają klapsy płatom mózgowym.

Joachim zachichotał cicho jak mysz z kreskówki.

- Ma imię – wyjawił z zadowoleniem.

Pokiwałem głową, co chyba odprężyło moje spoliczkowane płaty.

- Jakieś oddające jego masę i charakterność?

- Turbulencjusz – rzekł Joachim.

Nim zdołałem skomentować imię, wybuchnął śmiechem.

- Żartuję, druhu mój! Ma na imię Śmigły.

- Nieźle – wyraziłem uznanie i znów obrzuciłem spojrzeniem wieżę czołgu. – Wygląda jak z chalcedonu kuta.

- To jest coś w rodzaju chalcedonu – wyszczerzył zęby Joachim. – Tajna materia. Plus te, rozumiesz, płytki pacyficzne. Generalnie i totalnie „nowość na rynku". Czeski pohybel.

- Takie to buty – wymruczałem ciepło, niczym ojciec nad kołyską.

Eryk, który był dziś milczący bardziej niż zwykle, podszedł do stołu i chwycił kubek, który napełnił dla niego Joachim.

- Dobra – rzucił. – Nadawaj Andrzejowi wszystko, co mu trzeba wiedzieć, bo nasz generał też może wpaść na pomysł przyspieszenia testu.

Rzeczywiście mógł. Spojrzałem na Joachima oczami, z których miał wyczytać ponaglenie.

- Okej, okej – odłożył swój kubek z trzaskiem, po czym wodząc ożywionym wzrokiem między mną, a czołgiem, zaczął nadawać: - Śmigły jest żywym czołgiem, który zawiera w sobie mnóstwo broni i narzędzia na każdą okoliczność. Pół żartem, pół serio powiem, że mógłbyś zburzyć nim Pragę, a następnie ją odbudować. Zasięg rakiet jest nie najgorszy. Możesz stąd popalić opłotki

Węgrom i tym to sprytnym sposobem rzucić ich na Czechów. Przez linie Maginota i Zygfryda przejechałbyś szybciej niż przez grzędę marchwiową pani Firańcowej, co pączki do kantyny dowozi.

Gdy się załadujesz do środka, Śmigły cię natychmiast powita, bo choć jest meteopatą, to nie mrukiem.

- Dobrze wiedzieć... Pogoda jest licha raczej.

- Śmigły wtajemniczy cię w obsługę, choć po prawdzie wszelkie działania wykona właśnie on. Ładowanie, namierzanie, odpalanie – wszystko mu wydawaj w komendach. Nie musisz chwytać za dźwignie i guziki, choć zawarte są w maszynie jako zestaw awaryjny.

- W porządku. Powiesz mi coś o pociskach?

- A to sobie sam zaraz odkryjesz – uśmiechnął się Joachim. – Będę cię miał na wizji i podam cel, kiedy już rozłożysz się w fotelu. Ferrari zazdrościłoby ci tego fotela. Dalej – i to jest ważne –

Śmigły ma zmienić losy wojny, czy też po prostu przyspieszyć jej zakończenie, więc dla tak znakomitego czołgu musieliśmy wprowadzić dość specyficzne zabezpieczenia...

Dość specyficzne zabezpieczenia. To rzeczywiście było ważne i prawie uszami zastrzygłem jak szpic.

- Śmigły ma wszczepiony... procesor... n i e u f n o ś c i.

Wytrzeszczyłem oczy.

- Jest meteopatą i ma procesor nieufności?!

- Tak. Rozumiesz chyba, że jeśli Czesi lub opłaceni przez nich zdrajcy buchną czołg, obsługa trochę im nie pójdzie.

- Rozumiem to, ale co ma do rzeczy meteopatia?

- Meteopatia stymuluje „ludzką" naturę czołgu.

- I?

- I sprzyja to zacieśnianiu więzi między czołgiem, a czołgistą. Badania dowiodły.

Patrzyłem na niego z namysłem. Miałem kłopot z zebraniem myśli i z zachowaniem nie tylko porządku, ale i spokoju. Pierwszy raz tego dnia pomyślałem, że wypiłem za dużo kawy.

Byłem co prawda meteopatą jak Śmigły, ale biorąc pod uwagę wszystkie sprawy, które ważyły się tego dnia, ostatnie, czego potrzebowałem, to kofeina.

- Dzięki tej więzi – ciągnął Joachim głosem, który pobrzmiewał dumą i zafascynowaniem – czołgista będzie o 78% mniej skłonny do porzucenia czołgu w przypadku uszkodzenia, podpalenia, awarii, trafienia czy takiej pułapki ołomuńskiej. Rozumiesz, co to oznacza.

Rozumiałem, co to oznacza. O 78% spadały szanse Czechów na przejęcie pancernego fenomenu.

- Bo porzucić taki czołg byłoby niczym porzucić ukochanego spaniela.

- Okej – pomyślałem o moim ocelocie i poczułem ciepło w sercu.

- Ale to nie wszystko... - Joachim urwał jakby zakłopotany.

Niespecjalnie spodobała mi się jego mina.

- Tak, coś tam nawala w systemie – ponagliłem ciepłym tonem.

- No tak... - spojrzał na Eryka. – Widzisz, Śmigły jako czołg ŻYWY będzie wykazywał chęci ocalenia samego siebie bez względu na to, czy ty jako załogant porzucisz go, czy nie.

- To znaczy?

- Na przykład w przypadku pożaru wypełni się wodą.

- ...

- 5000 litrów wody. W ciągu pięciu minut. Pożar zabije Śmigłego i ON O TYM WIE. Więc wypełni się wodą.

- Ale skąd ją weźmie? Wyssie z gruntu?

- Ze zbiorników. Waga czołgu ma swoje uzasadnienie.

- Rozumiem i doceniam. Pożar w czołgu to incydent niemiły. Ale co tu miałoby mnie martwić?

Joachim chrząknął.

- Śmigły... nie wypuści cię.

Zamrugałem oczami.

- Jaśniej, przyjacielu – poprosiłem grzecznie.

- Śmigły z chwilą zarejestrowania pożaru natychmiast blokuje dostęp powietrza, bo uważa, że w ten sposób zrobi pożarowi psikus.

- Niegłupie – oceniłem cierpko.

- Zablokuje więc wszystkie włazy, a skorupa zostanie powleczona dodatkową, wstępnie płynną materią, którą nazwaliśmy trylobitonitem. Co prawda zastygły trylobitonit wietrzeje i rozwiewa się

w ciągu kwadransa, ale przez ten czas wszystko, co kryje się pod tą skorupą, odporne jest na ogień, kopnięcia Bruce'a Lee, a nawet upadek asteroidy. A w środku 5000 litrów wody rozprawia się z ogniem.

- A w środku 5000 litrów rozprawia się z ogniem – powtórzyłem ponuro. – A co z więzią?

- Z więzią?

- Tak, przecież czołg będzie dla mnie ukochanym spanielem, a i ja dla niego też czymś takim, prawda?

- Owszem... Niestety, Śmigły jest bardziej żołnierzem niż apostołem i respektuje priorytety. A te mówią, że nade wszystko ma ratować swoją skórę.

- Kosztem mojej?

- Nie kosztem, lecz p o m i m o. Śmigły ma sporo rozumu i szlachetności, ale wie też, że ratując siebie przed zniszczeniem tudzież zrabowaniem, ratuje Polskę Południową. Którą kocha. Miłość do Polski Południowej stymulują mu aż dwa procesory. Tak na wszelki wypadek – znów chrząknął.

Złożyłem ręce jak zakonnik zafrapowany losem świata bożego.

- Rzeczywiście mój entuzjazm jakby przygasł – wyznałem uczciwie. – Oby zatem nikt nie przywalił mi butelką z benzyną. Będę też ignorował pożary w rodzimych wsiach, by losu nie prowokować. Bo szkoda by mi było utopić się w czołgu, doprawdy.

Eryk położył mi dłoń na ramieniu.

- I jak to wszystko widzisz?

Zastanowiłem się.

- Nie jest źle. Prawdopodobieństwo podpalenia czołgu na poligonie, w tej mokrej glinie, w deszczu, jest chyba malusie, więc nie myślę tu dłużej stękać. Załaduję się już i zapoznam z tym pancernym patriotą, jeśli to już wszystko.

Eryk spuścił zatroskany wzrok na swoje buty, a Joachim chrząknął po raz trzeci tego ranka. Były to niezupełnie obiecujące sygnały, toteż znów poczułem, jak mój rozszabrowany entuzjazm jeszcze bardziej się kurczy.

Zerknąłem na kieszeń, z której wystawał mój szczęścionośny olifant. Wciąż był ze mną. Nigdy dotąd nie potrzebowałem go tak bardzo.

- Teoretycznie to prawda – zaczął ostrożnie Joachim. – Są jednak dwa p r o b l e m i k i.

- Dwa problemiki. Czy zdrobnienie tych słów oznacza, że są nieduże?

- Przepraszam... Niezupełnie.

- Wal. – Spojrzałem na zegarek.

- Po pierwsze: system ocalenia czołgu nawala trochę.

- Trochę?

- Tak, zresztą większość systemów trochę nawala.

- O.

- No właśnie. Mówiąc tak krótko i bez ogródek Śmigły może sobie... ubzdurać pożar.

Podrapałem się po głowie.

- Jest meteopatą czy psychopatą? – zapytałem.

- Jest „ludzki", zatem omylny. Pocieszę cię jednak, że nie bardziej od ciebie.

Zacząłem się odruchowo zastanawiać, czy moja współczynnik omylności gwarantował w tym przypadku pociechę, lecz szybko od tego uciekłem myślą.

- Mam testować niedopracowany czołg – rzekłem spokojnie. – Niebezpieczny dla Czech, ale dla Polski nie mniej. Tak mówiąc krótko i bez ogródek.

Eryk uśmiechnął się nikle.

- Lubię twój sarkazm, Andrzeju. No tak, jest jeszcze to i owo do dopracowania. Tylko czasu nie ma.

- Tak, czasu nie ma – zgodziłem się.

- Jako twój przyjaciel i jako towarzysz polowy nie mogę nie poinformować cię o incydencie sprzed tygodnia. Otóż tak się jakoś warty nam zgapiły, że... hm... pewien oficer wszedł do czołgu z partnerką.

- Ach, tak... Uderzająca kontrola nad cudowną bronią. Wsiedli w celu przejażdżki romantycznej? Coś jak pływanie czółnem między kaczkami cyraneczkami?

- No nie. Nie w tym celu.

- No tak.

- Sęk w tym, że Śmigły ich utopił.

Joachim zaśmiał się nerwowo, a ja przyłożyłem dłoń do szyi.

- Utopił ich? – powtórzyłem z niedowierzaniem. – Wywołali pożar?

- Nic na to nie wskazuje. Sprawę zbadano dokumentnie i wygląda na to, że w trakcie tych swoich figli-migli wymówili jakieś słowo, które zaalarmowało czołg. Rozumiesz, dało mu do zrozumienia, że ma w sobie pożar. Ot, coś jak, ,,Budzisz we mnie ogień'' albo ,,Rozpal we mnie płomień miłości''.

- Niezupełnie rozumiem. – Spojrzałem krytycznie na Joachima. – Czy Śmigły nie ma zdolności kontrolowania swych trzewi? Nie umie ustalić, czy coś się rzeczywiście fajczy?

- No cóż – chrząknął zakłopotany Joachim. – Śmigły jest nieco... impulsywny. Ma ludzką osobowość. Nie chcieliśmy flegmatyka, lecz...

- Raptusa?

- Raczej jednostkę zdecydowaną w działaniu, taką przełamującą opłotki.

- Przełamującą opłotki, no świetnie. Oby nie utopił więcej czołgistów, niż zabiją nam Czesi. Dopracowałeś już to?

- Prawie... Nie mogę ci obiecać, że jest to już w 100% zabezpieczone. Dlatego mam prośbę, Andrzejku. WAŻ KAŻDE SŁOWO w czołgu. Nie używaj słowa ,,ogień'', ''płomień'', a nawet ,,iskra'' czy ,,żar''... Rozumiesz.

- Rozumiem. Mam unikać ,,ognia'' w jednostce strzelającej. Doprawdy... - szukałem określenia – osobliwe. Będę musiał pokombinować z wydawaniem komend strzeleckich systemowi.

- To tylko kwestia kilku dni, obiecuję ci. Tymczasem pamiętaj: słowa ,,ogień'' nie wymów nawet szeptem. Śmigły ma supersłuch, może podsłuchiwać chrabąszcze.

- Okej. – Przeniosłem wzrok na drugiego z przyjaciół. - Co tam jeszcze w ramach ,,problemików''?

Eryk popatrzył mi prosto w oczy.

- Miałeś dowiedzieć się o tym od samego Tatarczyna, ale... Za dwa tygodnie uderzamy w Słowację.

Miałem twarz niczym z kamienia, ale serce zatrzepotało mi zupełnie jak nie kamień. Szczerze mówiąc doznałem wstrząsu.

- Uderzamy w Słowację? Masz na myśli rekonesans? Urlop?

- Mam na myśli dokładnie to, co ty. Atak. Burzenie domów i egzekucje na jeńcach. Stosy ciał. Włączenie całych Tatr do Polski Południowej. Takie tam formalności.

Zastanawiałem się przez chwilę. To, co właśnie usłyszałem, miało swoje znaczenie.

Ale czy coś zmieniało tak bardzo? Czy na przykład miało wpływ na położenie mojego ocelota?

- O ile mi wiadomo, Słowacy trzymają się z dala od wojny polsko-czeskiej – wyrzekłem spokojnie. – Przygotowują status neutralności. Ich wojska zredukowano do 10 000 żołnierzy, co ma mieć charakter Sił Samoobrony...

- Wojna rzadko się kurczy, druhu. Zajęcie Słowacji pomoże nam w sprawie czeskiej.

- Stosy słowackich ciał nam pomogą?

- Nie zaszkodzą.

- No tak, to pewne...

- Nie należy zapomnieć także słowackiej napaści w 1939, na którą poważyli się tylko ze względu na ubezpieczenie Niemców. Pozostaje to zuchwalstwem na miarę rachunku do wyrównania. Tatarczyn to powiedział. Dodał, że jest to akt niewyobrażanego zuchwalstwa, jeśli zważyć, że w każdych innych okolicznościach wojsko słowackie byłoby na drodze polskich dywizji niczym kostka twarogu pod końskim kopytem.

Pokiwałem głową.

– No to ja się już zapakuję, dobrze?

 

*

 

Pół roku wcześniej generał Tatarczyn wysłał mnie na Słowację w ramach wojskowej wizyty dyplomatycznej. Oficjalnie miałem stanąć przed prezydentem Słowacji i:

- uzyskać zapewnienie, że Słowacy nie poprą zbrojnie Czechów w ich konflikcie z Polską Południową, bez względu na przebieg działań,

- zaoferować Słowacji licencję czołgów Próżnik 11 CH 12, „wcale nie tak przestarzałych, gdy je wkomponować w pas umocnień".

Nieoficjalnie miałem stanąć przed prezydentem Słowacji i uwieść go. „Tylko porządnie" – zaznaczył Tatarczyn.

Zrobiłem to porządnie. Z dwóch powodów.

Po pierwsze prezydent Słowacji był piękną, długonogą, czarnowłosą kobietą o lśniących oczach.

Po drugie, byłem skierowany do tej misji jako człowiek „właściwy bardziej niż inni", jak to mój szef wyznał z satysfakcją.

- Technologia służy szpitalom i akademiom – oświadczył pewnego dnia na tajnym spotkaniu w auli poligonowej – ale armii służy nie mniej. Przy wykorzystaniu robota Jamochłon-On, zbadaliśmy skład chemiczny prezydenta Słowacji i...

- Zbadaliście co?... - nie wytrzymałem. – Przepraszam, panie generale. ..

- Skład chemiczny prezydenta słowackiego. Czy też pani prezydent, jak pan woli, kapitanie mój. I wynikające z tego zależności. Wszelkie. W sposób dyskretnie rabunkowy pobraliśmy próbki osadowo-zapachowe z ubrania szefa słowackiego państwa.

Milczałem zaintrygowany. W auli nie było wielu słuchaczy, ot, tuzin wysokich rangą oficerów oraz kilku chemików wojskowych. Wszyscy piliśmy oranżadę i z uwagą słuchaliśmy Tatarczyna.

Odnosiłem wrażenie, że niektórzy patrzyli na mnie z zazdrością, co było zabawne, a później... Później dobrze to rozumiałem.

- Nasze Jamochłony i widoczni tu panowie chemicy pracowali nad sprawą dwa tygodnie – ciągnął generał. – Nie będzie odkryciem, jeśli powiem, że chemia decyduje o wszystkim. Czy panowie się z tym zgadzają? – zerknął ku naukowcom.

- Zgadzamy się w pełni.

- Otóż to – skinął głową. – Najbardziej opanowany, stabilny i zasadniczy człowiek, niezależnie od statusu i położenia, musi stracić głowę, rzekłbym: wychromolić to wszystko, kiedy uderzy w niego TEN rodzaj chemii. Ten rodzaj – podkreślił. Przez chwilę milczał, jakby zadumany, by wreszcie wyjawić, po co jego najlepszy czołgista został zaproszony na oranżadę z chemikami:

- Panowie. Nasze Jamochłony nie pracowały tylko nad prezydentem słowackim. Aż pięć z nich czyniło swą powinność w armii Polski Południowej. By rzecz ustalić.

Któryś z chemików, frapująco podobny do wielkiego mistrza krzyżackiego Luthera von Braunschweiga, zaśmiał się chrapliwie. Tatarczyn przyjrzał mu się bez entuzjazmu.

- Przepraszam, panie generale – wymruczał naukowiec. – To reakcja gazowa.

Szef wojsk pancernych machnął ręką i dokończył:

- Nie ma żadnych wątpliwości. Żadnych. Chemię, która uwiedzie panią prezydent, nosi w sobie obecny tu kapitan Czubasz.

Wszystkie głowy skierowały się na mnie. Też prawie skierowałem na siebie głowę w skonfundowaniu.

- Ano tak to wygląda, mój kapitanie. Pora szykować się do misji.

No i przygotowano mnie do niej szybko, bo w gruncie rzeczy nie było czego szykować. Chemię wszak nosiłem w sobie. Całe zadanie sprowadzało się tylko do stanięcia przed panią prezydent.

A później „miało toczyć się samo", jak dwukrotnie zapewnił chemik „von Braunschweig", którego fartuch też jakiegoś krzyżackiego był fasonu.

Ze stanięciem przed szefem państwa słowackiego też kłopotu nie było. Nie odmawia się spotkań krajom, których siły pancerne uczyniły pogorzelisko z Moraw.

I rzeczywiście „samo się potoczyło". Moja chemia powaliła prezydenta Słowacji natychmiast.

Frapującą siłą jest chemia.

Jest ona siłą tak wielką, jak wielką jest słabość człowieka. Taką dostrzegłem w tym zależność.

Misję wypełniłem. Słowacy zagwarantowali „nieczułość" na los Czechów, którzy „nie powinni upierać się przy tych całych Morawach".

Kupili też licencję na Próżniki.

Tak, misję wypełniłem. Jak każdą inną dla generała Tatarczyna.

- Mój kapitanie – wymruczał, gdy wróciłem w glorii.

Chciał mnie nawet w euforii objąć, co byłoby niezwykłym kuriozum, ale się tym objęciom wymknąłem.

Nie potrzebowałem obliczeń Jamochłona, by zająć słuszne stanowisko w tym przypadku.

Misję wypełniłem.

 

*

 

Moi przyjaciele, kapitanowie polskiej siły pancernej, stali i przypatrywali mi się z mieszanką całkiem czytelnych emocji: wzruszenia i zakłopotania. Tego drugiego było może trochę więcej u Joachima. Eryk, jak to on, ze ściągniętymi brwiami przeszywał mnie spojrzeniem i próbował odczytać moje odczucia. Dziś przeszkadzało mi to bardziej niż kiedykolwiek.

- Nie musisz wchodzić do czołgu – powiedział prawie z czułością.

- Tydzień czy dwa nie zagrożą polskim interesom – dodał Joachim. – Tak czy owak wygrywamy tę wojnę, a i Słowacja padnie plackiem...

Pokiwałem głową.

- Tak właśnie... - wymruczałem. – Ale jeśli nie przetestuję czołgu dzisiaj, przybędzie nam kilka tysięcy martwych. Szkoda naszych... Kontrolujesz Śmigłego bezpośrednio? Wszystkie procesory?

- Owszem. Poprzez komputer i pilot osobisty. – Wyciągnął ku mnie rękę, ukazując nieduży, rozłożony pulpit z migającymi guzikami.

- Pokaż. – Zrobiłem krok w jego stronę.

Deszcz bębnił o parasol, a zagrzebany w błocie żywy czołg czekał na to, by dołączyć do polskich sił jako odpowiednik całej osobnej armii. Armii, która otrzymawszy rozpęd, a wcześniej patriotyczną osobowość, wcale nie musiała hamować przy granicy austriackiej czy węgierskiej. W Europie nie było już żadnego porządku i reguł. A historia pokazywała, że uprawiany w chaosie międzynarodowy predatoryzm wcale nie musi zostać rozliczony, gdy już powróci harmonia.

- Tu masz otwieranie włazów, tu system nieufności, tu patriotyzmu, ten i ten guzik – wyliczał Joachim nieco drżącym głosem. – Skaner zaburzeń psychologicznych, roentgen – obowiązkowy raz w tygodniu u nas, na froncie raz dziennie, dalej...

- Urwał, gdy wyciągnąłem mu pilota z dłoni.

- To, co mi zagraża, wyłączymy, okej? Jak sam powiedziałeś, Śmigłemu może się wszystko ubzdurać. Po co mam ryzykować, że na skutek swoich maszyno-ludzkich zakłóceń weźmie mnie za rabusia z Karlowych Warów, skoro wiążące są tu przede wszystkim moc silników i siła ognia? Dziś to wystarczy... Wyłączamy to, to... Patriotyzm? Wyłączamy, ja mam go za dwóch.

Zabezpieczenie przeciwpożarowe? Wy... - Nie zdążyłem wyłączyć systemu, bo pilot nagle zniknął mi z rąk, jakby go zwiało.

Podniosłem wzrok na Eryka, który naprawdę imponująco dynamicznym ruchem przejął ręczny pulpit.

- Nie mogę ci na to pozwolić – wyjaśnił trochę zmieszany.

– To łamie procedury i osobisty, wczoraj odświeżony, rozkaz Tatarczyna.

- Rozumiem – rozłożyłem ręce. – Nie ma sprawy.

Joachim chrząknął i popatrzył na mnie przepraszająco.

- Nie musisz wchodzić dzisiaj do czołgu – powtórzył.

- Muszę absolutnie dziś wejść do tego czołgu – zaoponowałem. Mój głos był twardy, szorstki i niósł dla nich coś zaskakującego. Przypatrywali mi się z zastanowieniem.

- Eryku, chciałbym jeszcze rzucić okiem na pilota – zwróciłem się do przyjaciela trochę łagodniejszym tonem. – To jednak moje ryzyko. Procedury są świetne, ale moja misja to spacer między glorią, a wykopanym grobem.

Eryk ścisnął wargi i powtórzył z pewnym smutkiem.

- Nie mogę dać ci pulpitu, Andrzej. Procedury. Wiem, że to zrozumiesz.

- Nie musisz wchodzić... - szept Joachima rozwiał się jak głos pozbawiony znaczenia.

Bo też i go nie miał. Musiałem wejść do czołgu.

Mierzyłem się wzrokiem z Erykiem. To był charakterny, naprawdę wyjątkowy człowiek. Mogę powiedzieć, że w całym życiu, w każdym razie w tym dojrzałym, spotkałem tylko trzy osoby godne uwagi, zadumy i - szacunku lub adoracji. To byli Eryk, generał Tatarczyn i Paulina.

Czy ludzie, których spotykamy na swej drodze, mają wpływ na nasz ster obierania naczelnych kierunków? Zdecydowanie. W ogóle nie istnieje coś takiego jak pełna osobista niepodległość. Stoi to w sprzeczności ze zbiorowością. Można raczej mówić o przenikaniu wpływów i iluzji poczucia niezależności. To tyle.

- No tak - powiedziałem pogodnie.

- Poza tym, spójrz – Eryk uniósł pulpit wyżej. Wszystkie przyciski świeciły ostrą czerwienią. – Widzisz? Zadziałała blokada. Jeśli w jednej chwili ktoś dezaktywuje systemy kontroli istotne dla bezpieczeństwa czołgu, pilot zostaje zablokowany. Podobnie panel kontrolny w komputerze. Tak na szeregowe blokowanie procesorów reaguje sam czołg poprzez Wi-Fi, w ramach samoobrony. Bo też, jeśli się nad tym zastanowić, jest to dziwne. Mówimy rzecz jasna o okolicznościach, kiedy Śmigły będzie w pełni sprawny i bezpieczny dla rodzimego załoganta. W tym momencie nic już tu nie zrobimy. Chyba że – okazał nikły uśmiech – poprosimy o pomoc Śmigłego. On może odblokować pilota. Z czym będzie ostrożny, bo wie, że jest to coś jak grzebanie w jego mózgu.

- Ach, te zawiłości organizmów połączonych – wymruczałem z uśmiechem.

Powoli sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem z nich dwa przedmioty. Pierwszym była maska przeciwgazowa, którą na oczach zdumionych przyjaciół naciągnąłem na twarz.

- Jako doświadczony czołgista liczę się z awaryjnym uwalnianiem gazów – uzasadniłem.

Nim zareagowali, uniosłem rękę z moim gwarantem fartu.

Zielony, pluszowy olifant. Lojalny, serdeczny, osobisty druh. Takie rzeczy mają znaczenie.

Szczególnie, gdy jest w nich jakaś zawartość.

Eryk zawsze imponował mi dynamizmem, ale to ja byłem asem. Ukręciłem łeb maskotce i cisnąłem ją pod nogi towarzyszy odpowiednio szybko. W życiu liczą się przemyślane działania, lecz szybkość ich wykonania rzadko kiedy nie pomaga. Gaz też znany jest z ulatniania pozbawionego zwłoki i marudzenia. Obłok dibenzoksazepiny sparaliżował obu kapitanów ułamek sekundy po tym, jak uczynił to ,,gaz'' nie mniej skuteczny: niezdolność pojmowania.

Czy pojmiesz w ciągu sekundy albo dwóch, że przyjaciel, rodak, czołowy oficer, towarzysz z pola wojny, wyciąga rękę przeciwko tobie?

Nie pojmiesz. Zbyt silny to gaz i żadna maska nie pomoże.

A jednak wiele rzeczy Eryk potrafił ogarnąć w przedziale dziesięciu sekund. Na poły zesztywniały, jakiś przykurczony, z twarzą wduszoną w rękaw, rzucił się do mnie z naprawdę niezłym impetem.

Przy czym i tak zbyt późno. Pokiereszowane dibenzoksazepiną mięśnie i nerwy mało kogo wciągają na szczyty olimpijskiej sprawności. Półślepy, ociężały i w oczywisty sposób ułomny Eryk został trafiony w podbródek ołowianą kulą, którą krył łeb olifanta.

Z zafrapowaniem obserwowałem, jak padał na ciało podrygującego Joachima.

- Nic wam nie będzie – szepnąłem, pochwyciwszy pilota, walizkę i laptop, w którym spodziewałem się całej dokumentacji superbroni. - Wybaczcie, druhowie. Wiatr się zmienił.

Wymierzywszy z pilota w stronę czołgu, otworzyłem wejście i znalazłem się przy nim dwoma susami.

Wszystko to zajęło mi dziesięć sekund. Najwyżej.

 

*

 

- Dzień dobry, kapitanie – powiedział grzecznym, choć nie przesadnie ciepłym barytonem Śmigły.

- Dzień dobry – odrzekłem uprzejmie.

Grzeczność i wyważenie uznałem natychmiast za priorytety, skoro przyszło mi zdać się na łaskę czołgu niezrównoważonego. Miałem przy sobie co prawda ręczny pulpit kontroli czołgu, ale tylko Śmigły mógł go odblokować. Poza tym było oczywiste, że geniusz technologiczny tkwił tu jeszcze w nieszczęsnych, śmiertelnie niebezpiecznych objęciach z niedopracowaniem. A ja wlazłem prosto w te objęcia, przy czym był to ruch bez odwrotu.

- Pogoda jaka jest, każdy widzi – dodał tym samym tonem Śmigły.

Omal się nie roześmiałem. Ale zdążyłem pomyśleć, że wybuch śmiechu człowieczo wrażliwy czołg mógłby uznać za faux pas. A kto wie, czego mógłbym się spodziewać po urażonym, wytrąconym z równowagi czołgu.

Jego nastrój i tak był już średni z powodu mżawki i ciśnienia... Nie zdołałem wyłączyć meteopatii, niestety.

Własnej tym bardziej nie. Ale mój nastrój był dziś lepszy niż czołgu. Musiał być.

- Milczek z pana, kapitanie – stwierdził Śmigły.

Zmarszczyłem brwi. Tego by mi tylko brakowało – żeby czołg niebezpieczny tak samo dla Czechów, jak dla Polaków, manipulował moim zachowaniem. Nie ma nic gorszego niż utracone pole manewru.

Zwłaszcza w tak ważnym dniu.

- Nie, Śmigły – przybrałem możliwie opanowany, obojętny głos. – Może trochę z powodu niżu barycznego. Ale teraz podziwiam twoje wnętrze. Jesteś najpiękniejszym czołgiem, jaki widziałem.

Z komplementami też się można zapędzić. W gruncie rzeczy dla tworu wrażliwego zapędzić się można z wszystkim. Na szczęście najnowsza machina wojenna generała Tatarczyna okazał się łasa na pochwały.

- Dziękuję, kapitanie. – Czy mi się zdawało, czy rzeczywiście usłyszałem zadowolenie. – Cenię sobie opinie najsłynniejszego czołgisty Europy.

Ba, i nawet umiał się zrewanżować nie mniej zapędzonym komplementem.

Choć po prawdzie ja się nie zagalopowałem. Rzekłem czystą prawdę. Korzystając z tego, że uczynił się nastrój tak miły, że prawie salonowy, bez skrępowania rozglądałem się po kabinie. Od razu dostrzegłem, że ściany oblane były złotem. Aż siedem ekranów pozwalało kontrolować obrazy z zewnątrz, w tym przestrzeni nad wieżą, i pod podwoziem – co miało swój sens w warunkach zanurzenia.

Dwa nieco mniejsze ekrany pokazywały funkcjonowanie silników i zawartość luków z pociskami przeciwpancernymi, burzącymi, napalmowymi oraz rakietami ziemia-powietrze. Połowa karabinów, co naprędce ustaliłem, miała siać zgrozę dzięki amunicji spalającej systemy nerwowe, odwadniającej organizmy żywe DO CNA, czy sprowadzającej omamy demoniczne, a nawet hologramy zdziesięciokrotnionych sił polskich i obróconych w zgliszcza ruin czeskich miast.

Mój przyjaciel Eryk nie przesadził – nigdy zresztą tego nie robił – kiedy nazwał Śmigłego „narzędziem zniszczenia, ale i sprawowania władzy". Byłbym skłonny zapuścić się samotnie tą maszyną na Czechy, a nawet gdzieś tam jeszcze...

Ale nie dziś. Jeszcze nie dziś.

Czerwony fotel był tak wygodny, że meteopacie groził usypianiem.

- Czy zaparzysz mi kawę? – wypaliłem odruchowo.

- Czarną i mocną, czy lurę à la kolonie letnie?

Tym razem nie powstrzymałem śmiechu – choć zadbałem, by nie zabrzmiał rubasznie.

Czołg miał zaprawdę ludzką naturę... Pomyślałem o tych wszystkich przecinających przestrzeń Ziemi obiektach pozaziemskich. Nie ingerowały w żadną z wojen, ale przybywało tych przelotów.

Czy fascynowały je nasze rozgrywki?

A może właśnie unikalna w całym wszechświecie cecha: poczucie humoru?

- Czarną i mocną, jak przystało dla operatora najmocniejszego czołgu.

Kubek z kawą wysunął się ze schowka już po kilku sekundach.

- Pachnie to wybornie – wymruczałem z zadowoleniem, choć tak naprawdę nie miałem już ochoty na kawę. Nadmiar kofeiny wywoływał sztormy pod moim czołem.

A ja byłem zainteresowany tylko wywoływaniem sztormów na polu bitwy.

Ale komitywą ze Śmigłym nie mniej.

Uznawszy, że komitywę tę udało się osiągnąć, przybrałem ton bardziej formalny.

- No dobrze, mój czołgu. Pora wypróbować twoją zdolność uciekania z pułapki, takiej jak słowińskie mokradła i tym podobne. A zaraz po tym siłę ognia. I przyspieszenie w szarży. A także...

- Chwileczkę – uciął łagodnie Śmigły. – Czy wypił pan kawę, kapitanie?

- Nie... - chrząknąłem zaskoczony.

- Proszę ją dopić, nim przejdziemy do fazy drugiej.

- Do fazy drugiej? Masz na myśli uruchomienie silników?

- Mam na myśli proces identyfikacji załoganta.

Zamrugałem oczami.

- Ależ sam przed chwilą powitałeś mnie jako najlepszego czoł...

- To kurtuazja. Nie chcę przepłaszać załoganta jak zabiedzonego kurczęcia. Nie posiadam procesora jasnowidzenia i nie wiem, kim pan jest. Widzę tylko dystynkcje i rozpoznaję narodowość po akcencie i jednostkę po uniformie.

Westchnąłem cicho.

- Nazywam się Czubasz.

- Sam bym do tego doszedł. Mam wmontowane cztery Jamochłony-On. W pamięci posiadam 789 014 składów chemicznych, które rozpoznaję w ciągu trzech sekund.

- 789...

- 789 014 składów. W tym wielu jeńców.

- Rozumiem... - Dopiłem kawę i odstawiłem kubek, starając się ukryć zdenerwowanie graniczące z popłochem. – Jednak uznajmy, że ktoś musi pełnić tu rolę dowódczą.

- Nie.

- Nie?

- Nie. Jesteśmy zespołem wojennym.

Zapadła cisza. Zerknąłem na ekran, na którym Eryk i Joachim leżeli poturbowani i bezsilni jak przewrócone żuki. Nie miałem wiele czasu. Wkrótce nadejdą warty i zjawi się generał Tatarczyn.

- Tak jest, jesteśmy zespołem. Poproszę o identyfikację chemiczną.

- Proces wszczęty.

Spróbowałem odprężyć się, w czym fotel pomagał.

Pomagała też myśl o olifancie wypełniającym kieszeń.

I nie tylko o nim.

Ale nie na wiele to pomogło, bo już chwilę później głos Śmigłego zmroził mnie, wręcz wbił w blok lodowy. Najpierw usłyszałem ton życzliwości:

- Identyfikacja zakończona, tożsamość potwierdzona. Kapitan Andrzej Czubasz, III Armia Pancerna ,,Katowice-Gliwice'', liczba zniszczonych czołgów potwierdzona: 233, liczba zniszczonych czołgów deklarowana: 248. Leczenie psychiatryczne: nie odbył. Indoktrynacja religijna: odmówił. Hospitalizacja z powodu ran wojennych: 6 razy.

- Bardzo precyzyjnie, Śmigły – pochwaliłem zdumiony. – Czyli proces identyfikacji zakończony?

- Niezupełnie, panie kapitanie.

- ?...

- Są cztery procesy identyfikacji. W myśl programu startowego z nowym załogantem, teraz powinienem wszcząć proces identyfikacji intencji i patriotyzmu, na podstawie zmian w polu elektromagnetycznym załoganta.

- Rozumiem – wydusiłem.

Przez pół minuty trwała cisza, która w zadziwiający sposób sprowadzała odczucia klaustrofobiczne. Aż czołg przemówił odprężonym tonem:

- Lecz funkcje te wyłączono, co każe mi przyjąć, że nie są konieczne. Czy pan się zgodzi, panie kapitanie?

- Zgadzam się w pełni, Śmigły. Jestem asem pancernym, być może to dlatego.

- Co prawda mógłbym zignorować modyfikacje programu – dodał Śmigły tym samym, ciepło brzmiącym głosem. – Zrobić przynajmniej odczyt na intencje, no i na równowagę psychiczną, poprzez odczyt zapachu skóry i mikrozwężeń skroniowych. Analizy chemiczne zabierają mi osiem sekund, to żadna fatyga, od której miałyby mi popękać gąsienice.

Przez chwilę czułem lodowe szpile w sercu. Wyobraziłem sobie jak siedzę w czołgu T-54 i było to – zważywszy okoliczności – niczym widzieć siebie na huśtawce, w latach przedszkolnych, gdy działania wojenne sprowadzały się do rzutu kasztanem albo śnieżką.

Tak, te kawy mnie rozstroiły. Sam byłem sobie niepohamowaną, destabilizującą huśtawką. Działałem już bardziej z intuicją, niż rozmysłem. Czego nigdy nie preferowałem.

Ale Śmigły kolejny raz okazał się tylko żartownisiem.

- Czy pan się martwi, panie kapitanie?

- Nie, kiedy współdziałam z najlepszym czołgiem na świecie.
- Moje poczucie satysfakcji jest takie samo, panie kapitanie. Proszę jednak pamiętać, by nie określać się słowem ,,operator'', co mogłoby mnie urazić, wywołać żachnięcie i dąsy.

- Oczywiście, Śmigły. Jesteśmy zespołem. - Wolałem nie wyobrażać sobie, jak w przypadku Śmigłego mogły objawić się ,,żachnięcie i dąsy''.

- Dopuszczalny jest ,,załogant'', a także ,,kooperant''. Co do wyłączonych procesów identyfikacji, to nie widzę powodów, by je uaktywnić. Co prawda dezaktywowano moje poczucie więzi z Polską, więc rozkazy dowództwa nie są wiążące... Ale lojalność wobec polskiej armii tym bardziej nie. W rzeczy samej o wszystkim decyduje nastrój.

- Nastrój.

- Nastrój. A jest taki, jaka pogoda. Psi. Nic mi się nie chce, kapitanie. W każdym razie w ramach procedur. Na przykład nie chce mi się dociekać, dlaczego tam, na zewnątrz, pokiereszował pan dwóch oficerów, którzy nie wyglądają na Czechów. Nie chce mi się.

- Potrafię to zrozumieć, Śmigły.

Co więcej, potrafiłem docenić. Nie wyrzuciłem meteopatii z programu czołgu, bo przed blokadą wybrałem inne guziki.

Całe szczęście.

Szczęście, które w jakimś stopniu zawdzięczałem olifantowi. Dziś przysłużył mi się po raz ostatni, jak nigdy. Rozstałem się z nim z prawdziwym żalem. Ostrożny formalista Tatarczyn nie dał mi jednak wyboru, zakazując zabrania broni, a wcześniejszego przyjazdu Eryka nie przewidziałem – dlatego wszyłem w maskotkę granat gazowy.

- Sprawy mają się tak – zaczął Śmigły tonem, który obwieszczał, że całe moje położenie staje się właśnie ostatecznie jasne – wyłączono mi podejrzliwość i kontrolowanie intencji, więc czy gości u mnie pan, czy żołnierz salwadorski, nie ma to znaczenia. Wyłączono mi patriotyzm, więc służba dla Polski jest tak samo ciekawa, jak dla Syjamu. Pan rozumie, kapitanie.

- Doskonale. – Napiłem się kawy, przyrzekając w myśli, że to ostatni jej kubek w moim życiu.

- W sensie jednak charakterologicznym – czuję zadowolenie, że to jednak pan. As. Albowiem jako as wyżej podniesie pan efekt i mojej pracy polowej, pełniej zaspokoi moje oczekiwania bojowe. Poza tym jestem jednostką WSPÓŁpracującą, i chętnie się uzupełnię w działaniu wojennym. Nie przyjmując zatem rozkazów, z przyjemnością przyjmę p r o p o z y c j e z pańskiej strony, kapitanie.

Odłożyłem kubek palcami, które drżały jak sztubakowi przyłapanemu z procą nad zbitą szybą okienną.

Wygrałem.

Zwyciężyłem równie efektownie jak pod Ołomuńcem.

To jednak miał być mój dzień.

- To dla mnie zaszczyt, Śmigły – oświadczyłem bez tonu fałszywości. – Proszę od tej chwili traktować wszystkie moje słowa jako sugestie i propozycje, nie jako rozkazy. Jesteśmy zespołem. Zespołem asów. Uderzamy na Słowację.

- Na Słowację, kapitanie? Już przeglądam mapę, proszę skierować oczy na monitor V. Czy ma pan na myśli atak? Czy jego najbardziej dynamiczną formę? Rajd strzelecki?

Nim odpowiedziałem, zadzwonił mój telefon.

- Kochanie...

- Paulinko.

Moje serce biło, tłukło się w piersi zdecydowanie zbyt mocno. Mogło mi zadać szkody jak wrzucony w płuca młot nordycki, albo nawet się unicestwić... Dlaczego tak opanowany oficer jak ja przeładował się kofeiną w stopniu jakimś autodestrukcyjnym, skąd to rozchwianie emocjonalne, utrata samokontroli?...

Zawsze są przyczyny, a i zwycięstwa mają swoją cenę. Wszystko, co zaplanowałem na ten dzień, opłaciłem słono. Jednak niczego bym nie zmienił, nie cofnął się.

Nie cofnąłbym się, bo taki już jestem. Idę do przodu, uderzam w ognie i lęki, i jestem jedynym czołgistą na świecie wartym Śmigłego. ,,Pokaż wrogom ogon, a ci go utną'' – powtarzał Tatarczyn. Podzielam ten pogląd.

- Jedziesz do mnie, kochany...

- Wkrótce już będę. To tylko chwile.

Na wyświetlaczu ujrzałem numer generała Tatarczyna.

- Zaraz do ciebie oddzwonię, mam ważny telefon.

- Dobrze, mój bohaterze.

Śmigły nie był ani wrakiem Sokoła Millennium, ani szkieletem megalozaura, i z zapadni błotno-żwirowej wyjechał w moment. Poligon też opuścił błyskawicznie. Warty zamarły w zaskoczeniu, lecz nikt w żaden sposób nie zareagował, nie będąc pewnym, co się dzieje.

Najpotężniejszy z czołgów, łamiąc drzewa i szlabany, skierował się w stronę Słowacji.

- Witam, panie generale.

- Kapitanie, mój zuchu.

- Nie jestem pewien, czy podtrzyma pan tę opinię za minutę czy dwie, panie generale.

- Dlaczego nie miałbym? – głos Tatarczyna brzmiał głębokim odprężeniem. – Przed nami wielkie dni, dni chwały. Domyśla się pan, kapitanie mój, że cudowna broń, którą dziś panu pokażę, nie może zostać zahamowana tak po prostu. Wytracanie impetu na drodze wiktorii jest niewybaczalnym marnotrawstwem, zgodzi się pan ze mną jako oficer i czołgista.

- Zgadzam się, panie generale.

- Pan zawsze podkreślał umiłowanie do impetu, i okazywał go, kapitanie mój.

- Właśnie powziąłem ten impet, panie generale.

- Co pan ma na myśli?

- Pędzę na Słowację.

- Pędzi pan na Słowację?... Nie rozumiem?

- Mogę uczciwie rzec, że pędzę, co Śmigły wyskoczy.

- ...

- Zafrapował się pan, panie generale.

- Kapitanie Czubasz... - Głos mojego dowódcy gdzieś zgubił ciepło i zrelaksowanie. – Czy pan już był na poligonie i widział czołg?

- W rzeczy samej, panie generale. Pan wie, że lubię dynamizm w działaniu. Impet.

- Ale... Czy pan prowadzi ten czołg właśnie? – wykrztusił. – Beze mnie?

- Jak już powiedziałem, uderzam na Słowację. To czyn nieco samowolny, choć precyzując rzecz, tak samo powzięty przeze mnie, jak przez Śmigłego. Jest meteopatą, ale też lubi ten impet. Chyba jesteśmy dla siebie stworzeni.

Generał rozłączył się i domyśliłem się, że kontaktuje się z poligonem. Zaraz też zadzwonił do mnie ponownie. Miał już inny głos, nie ten, z którego go znałem; ciepły, ironiczny. Teraz był suchy, chłodny i – owszem, nieco niespokojny, ledwie wibrującą szczyptą – ale mimo wszystko całkiem opanowany. Ja zawsze zwracam uwagę na takie rzeczy, nigdy nie przegapiam, należycie cenię.

- Panie kapitanie. Powiedział pan, że atakuje Słowację?

- Nie. Tego nie powiedziałem, panie generale. Powiedziałem, że tam pędzę.

- W jakim celu?...

- W celu zasilenia armii słowackiej czołgiem nowej generacji i jego załogantem-asem.

- ...

- Rozumiem, że nie jest to szczególnie krzepiący dzień, panie generale. Jednak z uwagi na to, że zawsze traktował mnie pan należycie, nie mogę odmówić panu wyjaśnień. No cóż, wszystko sprowadza się do misji, którą mi pan powierzył. Pamięta pan. Możemy śmiało nazwać to ,,chemicznym atakiem na Słowację''. Wysłano mnie do prezydenta tegoż kraju, bym go w ramach dyplomacji uwiódł. Co też się stało. Niestety, nasz geniusz ,,von Braunschweig'', pan wie, panie generale, ten chemik, co wygląda jak knecht poturbowany przez Żmudzinów, powinien był przestrzec pana, że ,,chemiczne zatracenie'' może mieć charakter obustronny. I chyba tak się zdarza zazwyczaj, czyż nie?

- ...

- Jest nad czym dumać, rozumiem to. Tak, owszem – prezydent Słowacji, Paulina Lentilová, zatraciła mnie dokładnie w takim samym stopniu, w jakim ja zatraciłem ją. Ba, być może nawet ja popadłem w odurzenie większe, niż ona, bo przecież to nie ona przechodzi na polską stronę, tylko ja na słowacką, prawda?

- ...

- Choć będzie to może nietaktem, przypomnę panu te słowa, panie generale: ,, Najbardziej opanowany, stabilny i zasadniczy człowiek, niezależnie od statusu i położenia, musi stracić głowę, rzekłbym: wychromolić to wszystko, kiedy uderzy w niego TEN rodzaj chemii.'' Pamięta pan, kto to powiedział. Tak, miał pan rację, panie generale. W jakim stopniu czynnik chemiczny może wpłynąć na system wartościowania człowieka – jest to zagadką, której prawdopodobnie nikt nigdy nie rozwiąże w całości. Wiemy tylko tyle, że co jakiś czas ktoś będzie boleśnie trafiony skutkami takiej czy innej reakcji chemicznej. To jedyna pewna reguła. Obaj musimy się z tym pogodzić.

W jednej chwili na generała Tatarczyna spadły dwa potężne, nokautujące ciosy. Stracił cudowną broń, a jednocześnie najlepszego asa, ulubieńca. Większość znanych mi oficerów padłaby po jednym tylko z tych ciosów i zamarła w porażeniu jak pędraki.

Ale generał Tatarczyn był twardy i charakterny. Przyznam, poczułem nawet lekkie mrowienie z powodu tego, jak szybko pozbierał się, i jak potrafił kontrolować głos.

- To jest zdrada, panie kapitanie.

- Mam nową ojczyznę. Jeśli człowiek musi komuś służyć, to dlaczego niezmiennie jednej sile, jednej i tej samej strukturze, przestrzeni, doktrynie?

- Polska pana kocha, kapitanie.

- Miłość Słowacji ma dla mnie już wyższą wartość, bo kocham córkę tego kraju.

- Miłość przemija.

- Wszystko przemija. Pewnego dnia Śmigły zostanie pocięty na klucze francuskie albo na breloki dla turystów zwiedzających Bratysławę. Do tego, by nie tkwić w klatce niezmienności, pcha mnie świadomość nietrwałości.

- Pan bredzi, kapitanie.

- Możliwe. Jestem odurzony chemicznie.

- Zawsze będzie pan już zdrajcą.

-,,Chromolę'' to.

Przez chwilę mój szef – były już szef – milczał.

- Jeszcze kilka słów, kapitanie.

- Oczywiście, panie generale.

- Chodzi o Dorotę?

Prawie się roześmiałem.

- W żadnym razie. Jeśli nawet mam jakiś dziwny żal do pana, panie generale, o to, że dzieli pan łóżko z moją byłą dziewczyną, to tylko w niepoddającej się kontroli przestrzeni mojej podświadomości. A na to już nic nie poradzę. Dlatego zawsze popieram prewencję, a jest nią ze strony mężczyzn unikanie łączenia się z kobietami, które były wcześniej z kimś im znanym. Jest to pożytecznym zabezpieczeniem, choć... Sam pan wie, jak jest z tą chemią, panie generale. Jednak proszę mi wierzyć, na polu logiki i świadomości jestem szczęśliwy, że rozstałem się z Dorotą, bo w ten sposób otworzyłem sobie drzwi do Pauliny. I chromolę wszelkie tego konsekwencje.

- Hm... Ale... Czy pan nie ma wyrzutów sumienia wobec mnie... przyjaciół?

- Mam. Ale słabo wibrują i rozpadają się z każdym przejechanym kilometrem. Myślę, że będzie już po nich w okolicach Koszyc. Dlatego, że to, co robię, jest przemyślane. Czasem w życiu trzeba dokonać wyboru między dwoma sakwami, jeśli nie można zachować obydwu. Ja tego wyboru dokonałem. Pożegnałem moich towarzyszy ze smutkiem, ale bez Pauliny, której kraj zaplanowano zaatakować, byłbym już tylko skażonym chemicznie obłąkańcem.

- Wciąż może pan zawrócić, kapitanie.

- Nigdy nie zawracam, pan mnie zna, panie generale. Chcę powiedzieć, że nie będę walczył z Polską, dopóki nie zaatakuje ona Słowacji. Nie miałem w planie skierować Śmigłego przeciw polskiej armii, dopóki jej cień nie padnie na moją nową ojczyznę. Zamierzałem ukraść nową broń, czymkolwiek by się miała okazać, tylko w tym celu, aby mały kraik prezydenta Lentilovej, ta ,,kostka twarogu'', zyskał gwarancję bezpieczeństwa. Bo pokusy inwazji się spodziewałem - tyle że za rok, czy dwa, gdy Czechy padną. Dziś usłyszałem o planie ataku za dwa tygodnie i przyznam, nogi mi się ugięły. Wydaje się, że zdążyłem na czas z tym małym rabunkiem polowym, prawda? - Zamilkłem, ale Tatarczyn nie odzywał się, więc podjąłem: - Powtarzam: nie chciałem wykorzystać superbroni przeciw panu i kolegom w hełmofonach. Znam jednak predatoryzm generałów z Południa, więc... Śmigły poprowadzi w ich kierunku Próżniki, które zostały poddane modyfikacji. Będą nią zaskoczeni, choć nie wiem, czy mile. Tak, Słowacy z jakichś powodów przygotowali kontruderzenie, które zamierzam poprzeć. Pan rozumie, panie generale – prewencja i impet. Obaj to doceniamy jako żołnierze. I jeszcze jedna dobra nowina: prezydent Lentilová podpisała Akt Ochrony Stworzeń Pozawojennych, proszę to przekazać rodakom. Tak na wypadek, gdyby ktoś tam miał ochotę schować się w klatce z szympansem, żeby przeżyć. Ktoś tam...

- Kapitanie?

- Tak, panie generale?

- Spotkamy się na polu walki.

- Wierzę panu, panie generale. Mam jeszcze dla pana szczerze życzliwą radę, jak czołgista dla czołgisty.

- Słucham...

- Proszę zbierać olifanty.

- Olifanty?

- Te małe, niosące fart pluszaki. Może ich pan sporo potrzebować w przyszłości, panie generale.

- Do szybkiego zobaczenia, kapitanie.

- Do zobaczenia, panie generale.

Rozłączyłem się i powiodłem zadumanym spojrzeniem po złocącym się wnętrzu czołgu. Nie podziwiałem jednak złota, lecz myślałem o przyjaciołach, którzy zostali w tej uboższej sakwie. Miałem poczucie korzystnie dokonanego targu, co nie oznacza braku poczucia straty. Lecz skłamałbym mówiąc, że było to bardzo dokuczliwe poczucie.

Eryk. Mój przyjaciel. Człowiek, który niewiele przegapiał i wiele rozstrzygał w dziesięć sekund. Zauważył brak zdjęcia matki na ścianie i brak ocelota na gałęzi. To nie są oczywiste zdolności. Niedużo mu też zabrakło, by mnie powstrzymać na poligonie. Dziś przegrał, co nie znaczy, że przegrałby jutro.

Czy spotkamy się w polu, wieża naprzeciw wieży? Jest to bardzo prawdopodobne, jeśli nie przesądzone.

- Śmigły.

- Tak, kapitanie.

- Pytałeś, czy atakujemy Słowację. Otóż...

- Słyszałem rozmowę, kapitanie. Nie atakujemy Słowacji. Zasilamy jej armię.

- No tak... - Chrząknąłem. - Nie mówiłem serio o tych kluczach francuskich... Chciałem dopiec naszemu przeciwnikowi.

- Nie ma sprawy. Będę zatroskany, gdy pocisk naruszy mój pancerz, ale proces starzenia materii i jego następstwa są zagadnieniem obcym mi i raczej nudnym. Zatem Słowacja, kapitanie.

- Słowacja, Śmigły, wspólniku mój.

Pogłaskałem pilota niczym dziecko. I tym będę musiał się zająć z pomocą słowackich programistów. Śmigły jest jedyny w swoim rodzaju i da się lubić, ale wciąż pozostaje tworem zbyt nieprzewidywalnym. To będzie musiało ulec zmianie, zanim włączę się w słowacką kontrofensywę.

- Kawy, kapitanie?

- Nie, dziękuję. Hmm... A masz może bawarkę na składzie?

- Ma pan na myśli herbatę z mlekiem, kapitanie?

- Dokładnie.

- Proszę mi dać dziesięć sekund.

- Jesteś unikalny, Śmigły.

- Nie zaprzeczę, kapitanie, nie zaprzeczę.

Paulina, moja ukochana kobieta-prezydent, dzwoniła i dzwoniła, a ja czułem jednocześnie pragnienie usłyszenia jej głosu i dziwny przed tym opór. Nie powinienem teraz dekoncentrować się, lecz skupić na tym ostatnim etapie powziętych, ściśle obliczonych kroków. Moja waliza cynowa ze zdjęciem matki i piękny ocelot Czejen znajdowały się już u Pauliny. Czołg i ja – zespół decydujący o losach wojny tej i każdej innej, w którą się wtoczy – byliśmy już w drodze. Wszystko szło według planu, którego powzięcie przepaliło mi większość nerwów.

Nad nerwami stoi jednak coś wyżej – jest to specjalny stan, któremu przeciwpancerny i przeciwlotniczy bunkier buduje najsilniejsza z substancji: zakochanie. Nic nie mogło mnie zatrzymać, ani rozterki własne, ani szlabany porzucanej armii.

Telefon dzwonił, a ja podumałem nad olifantem, który przynosił mi szczęście. Jeśli latami wierzysz w potęgę talizmanu czy amuletu, wypełznięcie z tej wiary to rzecz śliska i niepewna.

Musiałem wytłumaczyć sam sobie, że amulet ów służył mi do chwili, gdy zastąpiła go tarcza o niebo potężniejsza. Miłość.

No i Śmigły był po mojej stronie.

Telefon dzwonił, co oznaczało tęsknotę kobiety, którą pokochałem, niejako z rozkazu. Uśmiechnąłem się i w końcu odebrałem połączenie:

- Paulinko, ty moja mini-Słowacjo piękna.

- Pancerniaku mój, Polaku. Nie mogę się doczekać.

- Granica za moment. I nikt mnie nie zatrzyma. Nie mają takich możliwości. Raczej uciekną w krzaki, albo do klatek z pawianami.

- Tęsknię...

- Ja bardziej.

- To nieprawda.

- Niech się dzieje, co chce, ale jesteś dla mnie całym światem. A skoro stało się tak, jak się stało, to widzę w tym przeznaczenie.

- Ja też, Andrzejku. Pospiesz się, bo kiedy tak myślę o tobie...

- No?

- Kiedy tak myślę, to...

- Hm?

- Wiesz...

- Hm...

- Rozpalasz we mnie...

- NIEEE!!...

- ...ogień.

- Uwaga! Wszczynam procedurę przeciwpożarową. Czołg zostaje unieruchomiony, jego włazy zablokowane, a struktura zabezpieczona trylobitonitem. Rozpoczynam gaszenie pożaru wodą ze zbiorników. Proszę się odprężyć i czekać na koniec operacji. Wszystko pod kontrolą.

 

KONIEC

 

 

 

Rate this item
(2 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial