Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Różyczka - Mirosław Pachucki

...Przed chwilą o tym śniłem
Że na jakimś dworcu wszystko zostawiłem
Niewiadomy niepokój obudził mnie
Dlatego teraz siedzę i piszę
Ale żadne słowa tego nie opiszą
Co poczuć może człowiek ciemną jesienną nocą...

 

Kult - „Lewe lewe loff”

 

„posłuchaj, to dla Ciebie”

 

IS (MP), 2010

 

Siedem

 

   Trzask w głowę. Wielki siniak na czole, niewielkie wybrzuszenie, zaczerwienienie. Do wesela się zagoi. Słaba pociecha.Przepowiednia, która nigdy być może się nie spełni. Zielonkawo-oliwkowa ściana, jakieś zabawki niezdarnie poukładane na półkach, kilka wozów strażackich, jakieś lalki z włosami porozrzucanymi ponad miarę, pacynki czekające na paluszki zdolne złożyć je na siebie, tylko dla kilkusekundowego wybryku. I ten klocek. Nadleciał nie wiadomo skąd, z dużą siłą zderzył się z czołem. Trzask-prask. Delikatna stróżka krwi na czole. Silny ból. Trauma.

 

Widział jedynie i pamiętał, że siedziała tuż obok. Miała kruczoczarne, króciutkie włosy. Uśmiech na twarzy. I jeszcze delikatny uśmiech zarysowujący kontur jej ust. Tylko tyle i ból. Ból w górnej części czoła. Lola.....

 

Siedemnaście

 

Należało się tego spodziewać. W szkole pojawiła się dopiero po kilku latach – w trzeciej klasie. Nie wiadomo skąd. Nikogo nie znała. Nikt jej nie znał. Ciekawe było nie to, że do nas dołączyła, ale to, że od samego początku wprowadziła rywalizację; niezdrowe, erotyczne napięcie pomiędzy kolegami. Nie dam się pociąć, że tylko pomiędzy kolegami. Nie było banalnego wejścia: cała klasa siedzi, ona wchodzi zmoknięta do klasy z dyrektorem, który ją przedstawia, a potem przechodzi pomiędzy ławkami i siada na końcu. Sama. Bo jest jeszcze obca. Pojawiła się tak sobie, dowiedzieliśmy się, że ma być i chodzić z nami przez ostatnie dwa, może półtora roku. Do matury tylko. No i była.

 

Nie było mnie przez dłuższy czas wtedy, trochę chorowałem, jakieś przeziębienia, grypa. Potem to złamanie nogi na zajęciach z wuefu. Dlatego jak wróciłem do szkoły na dobre, to ja się czułem nowym w tej klasie. Ona już się zasiedziała, poznała wszystkich całkiem dobrze. Zadomowiła się, można powiedzieć.

 

–To ciebie tak długo nie było? –zwróciła się do mnie na przerwiepo pierwszej lekcji w poniedziałek. Zaczynałem pierwszy tydzień w szkole i miałem od tej pory chodzić już regularnie. Skończyły się korepetycje, dojeżdżanie nauczycielek i kolegów z zeszytami.

–Tak– nie wiedziałem, co jej powiedzieć.­­–Nie było mnie trochę. Chorowałem. Mam na imię....

–Wiem.Wiem, jak masz na imię.

– A ty?

– Lola.

 

Powiem, że wtedy nie wydawała mi się atrakcyjna. Nie od razu. Zresztą nie zwracałem na nią uwagi w taki sposób. Jeszcze jedna z koleżanek z klasy. Nie zastanawiało mnie nawet to, gdzie mieszka i skąd się wzięła. Nie wiem, czy to była tylko taka postawa z mojej strony, udawany cynizm, brak zainteresowania – trudno powiedzieć. Zapomniałem o niej na dosyć długo. Po prostu dałem się wciągnąć w życie klasy. Jakieś wypady w góry, narty, piłka nożna. Impreza. Musiałem się rzucić w wir czegoś takiego, ponieważ naprawdę tego potrzebowałem. Poza tym cóż to były za czasy! Niespecjalnie należało się czymkolwiek przejmować, wolność, w kraju dużo się wtedy działo. Pamiętam, że wszyscy biegali podnieceni, że to się już kończy, że teraz będzie lepiej i że to, z czym walczono tak zaciekle, odchodzi do historii. Jedne kraje łączyły się w nowe imperia, inne imperia się rozpadały aż trzeszczało. Maluczkie kraiki postanawiały, że już nie chcą być wspólnymi, małymi kraikami i rozpadać się zaczynały w minikraiki. Bez znaczenia zupełnie. Ale my się wtedy zupełnie tym nie przejmowaliśmy. Liczył się luz i od dawna nieodczuwalny powiew historii. Pozytywny. Wtedy wszyscy rzucili się zarabiać pieniądze, przynajmniej ci, którzy mieli chociaż minimum takiego ciągu.

 

Siedziałem pewnego dnia na murku okalającym nasze boisko szkolne, tuż za bramkami placu do piłki ręcznej i obserwowałem, jak nasze koleżanki grają z drużyną innej szkoły. Biegały jak łanie, rytmicznie podskakiwały im piersi, ledwo podtrzymywane przez staniki. Siedziałem tak i wpatrywałem się w to, co się dzieje na boisku. Wtedy ją dostrzegłem. Lola, w niebieskiej koszulce, czarnych spodenkach, takich kolarkach, z pomarańczowym paskiem na każdej nogawce, podskakiwała. Nie chodziło w tym momencie o jej ruch, falujące ciało, krótkie włosy. Ale o jej zaangażowanie. Robiła to tak, jakby zależało od tego wszystko, jakby chciała wyrwać wynik meczu, przeciągnąć los na swoją stronę i wygrać. Chciała wszystkiego. Już nie pamiętam nawet czy wtedy te nasze dziewczyny wygrały. Nie było to wtedy dla mnie ważne. Z tego powodu, że po meczu – a tkwiłem jeszcze na tym murku – podeszła do mnie i zapytała, czy nie wyskoczymy się czegoś napić. Dobra.

 

Przegadaliśmy w tej małej knajpie – pamiętam dokładnie jej wystrój do dzisiaj – z kilka godzin. Rozmowa kleiła się niesamowicie, jedna herbata, kawa, jakaś lampka wina. Znowu herbata. Przypominam sobie, że rozmowa dotyczyła nie jej przeszłości, tego, co robiła, zanim do nas przyjechała, ale tego ile zwiedziła. Była nawet w Chinach i Japonii. To zrobiło wtedy na mnie wrażenie. Ja gadałem oczywiście o tym marazmie, w jakim przyszło nam żyć przez te wszystkie lata, i o którym ona nie miała zupełnie pojęcia. Podróżowała sobie w najlepsze, a ja nawet nie zapytałem, co takiego robili jej rodzice, że wyjechała na tak długo z kraju. Wtedy nie miało to żadnego znaczenia. Potem możemiało, chociaż też nie za bardzo. Liczył się fakt rozmowy, przebywania i obcowania ludzi, którzy jeszcze nie odkryli, że są dla siebie ważni, że chcą w jakiś sposób krążyć wokół siebie. Wtedy tego jeszcze nie wiedzą. Nie przypuszczają nawet, że coś zaczyna się wydarzać, że jest szansa na coś ważnego. Czasem można to przesrać, ale czasem warto przerwać. Żeby się potem nie męczyć.

 

Tak się wtedy czułem – rozmowa była mniej ważna. To, co mówiliśmy, było istotne, ale właściwie stanowiło tylko platformę przekazywania gestów. Miała krótkie, czarne włosy, siłą rzeczy nie miała nawet szansy, aby je odgarniać. Z czoła nawet. Ale jak ona siedziała, jak się nachylała w moim kierunku. Boże. I jeszcze jedno – ona spijała słowa z moich ust, w mig – jak mi się zdawało – pochłaniała wszystko, co jej mówiłem. O mojej fascynacji kinem, tym Jarmushem, Lynchem. Malarstwie. Teraz już wiem, że cokolwiek bym jej nie powiedział, wtedy w tej kawiarni, to i tak byłaby zachwycona. Większość ludzi, a mnie szczególnie, pociąga ciągłe gadanie o sobie, swoich problemach, fascynacjach i lękach. Nie jest ważne nawet samo gadanie, ale to, że ktoś słucha i od czasu do czasu reaguje. Ona reagowała fantastycznie, wsłuchiwała się uważnie. We mnie.

 

W pewnej chwili powiedziała. A było już całkiem ciemno.

– Późno już. Odprowadzisz mnie do domu?

 

Wstając od stolika, poczułem, że trochę się chwieje, właściwie drży. Poszliśmy pod jej dom. Stojąc tam, chciałem coś powiedzieć. Żeby zakończyć, rozpocząć coś nowego. Ale nic nie powiedziałem oprócz marnego:

 

– Spotkamy się jeszcze, może jutro?

– Jutro niestety nie. Wyjeżdżam, rodzice wyjeżdżają. Do Argentyny. Cześć, pa.

 

Właściwie to nawet jej nie złapałem za rękę. Trudno było mi to zrozumieć. Zniknęła w ciemności ogrodu. Na chwilę, pamiętam, zapaliło się światło nad drzwiami i poszedłem w swoją stronę. Nie czekałem nawet aż zgaśnie.

 

Dwadzieścia trzy

 

Czułem, jak to wszystko zaczyna nabierać koszmarnego tempa. To już nie były herbatki wypijane w grzecznym barku dla studentów pierwszego roku, to nawet nie były dwa, trzy piwa gdzieś tam w akademiku. To już był totalny odlot. Alkohol co wieczór, co dzień. Upijanie się. Urwane filmy, czasem jakieś rzyganie za przystankiem autobusowym. Tak, wtedy jeździło się jeszcze autobusami, czerwonymi flakami, wypełnionymi spoconymi ludzkimi ciałami, które zdążały w niewiadomo jakim kierunku. Uczucie nie było fascynujące – teraz z perspektywy tak się może wydawać, ale wtedy to było nieciekawe doznanie, no chyba, że to ja jechałem nawalony i ja byłem gościem potęgującym odczuwanie syfu w takim autobusie. Ale te odloty, alkoholowe upojenia miały coś, co mnie wtedy tłumaczyło. I powodowało, że czułem się lepszy: intelektualny sznyt tych zabaw, tego wszystkiego.

 

          Mieszkałem wtedy w takiej norze, niebieski zlew, totalnie zawalony jakimiś czasopismami i książkami pokój. Klasyczna kawalerka, ze ścianą od kilku miesięcy zlaną zawartością źle otwartej butelki szampana. A, i jeszcze telewizor w szafie. Nie płaciłem tego koszmarnego abonamentu. Nie żeby mnie nie było stać, ale takie antysystemowe podejście już wtedy budziło we mnie dreszczyk podniecenia. Chociaż, jak sobie o tym pomyślę, to każdy – a przynajmniej większość – odpada z antysystemowym podejściem, jak ma się zdecydować na niepłacenie podatków. Każdy wtedy wydyga. Skuteczność tych skurwieli odstrasza. Zamordyzm państwa w czystej postaci. No, chyba że ktoś (właścicielka mojego mieszkania) wynajmuje na czarno i robi ich w konia (tych skurwieli) na małe kwoty. Ona tak robiła i o dziwno w ogóle się tym nie przejmowała. Może miała raka i wyobraziła sobie, że jak dojdzie co do czego, to prędzej wykorkuje, niż ją zlicytują?

 

Ale czad. Od rana coś się działo w tym mieszkaniu, a dzisiaj miała nastąpić kulminacja naszego ostatniego projektu i pomysłu. Mamy przystąpić do kręcenia filmu. Dzisiaj to może nie brzmi za dobrze, ale wtedy, z naszym sprzętem i możliwościami. To było coś. A właściwie brakiem tego wszystkiego. Bo ani sprzętu, ani możliwości nie mieliśmy. Jedyne co wtedy miałem, to przekonanie, że jestem absolutnie utalentowany (to mi zresztą pozostało do dzisiaj) i chcę to robić. No i miałem scenariusz. Wszyscy, którym o nim opowiadałem, bez dyskusji przyjmowali, że będzie to nowy „Pies Andaluzyjski”,bo nie wiedzieli co to w ogóle jest. Scenariusz napisałem z Sofronowem, moim przyjacielem, geniuszem takim jak ja i jeszcze większym ode mnie optymistą. Napisaliśmy go w Jazz Clubie na chusteczkach stojących na środku białych, ogromnych stołów, bielszych nawet od włosów barmanki, która przez jakiś czas się tam pokazywała. I pewnego dnia przestała. Zastanawiałem się nawet kiedyś co się z nią stało.

 

– Dobra – powiedziałem do Sofronowa, który kończył właśnie pić piwo i wybierał się do kibla. – Gdzie jest ten gość z kamerą?

– Nie wiem, kurwa, nie wiem. Ale się nie przejmuj. Będzie na pewno – i poszedł, zamknął za sobą drzwi i wszystko przestało go już interesować.

 

Tak. Widocznie tak się to skończy, jak się zaczęło. Słaby scenariusz, napisany na kiczowatych chusteczkach, słabej jakości piórem. Gwiazdorami to my na pewno nie będziemy przy takiej organizacji. Usiadłem na kanapie w rogu, przejrzałem jakieś pismo, przewertowałem je dla zabicia czasu i musiałem robić to, co musiałem. Po prostu czekałem. No i jeszcze trochę sobie pociągnąłem tego dziwnego napoju z butelki, pozostałości po wczoraj rozpoczętej imprezie. Siedziałem tak, obserwując z niepokojem brązowe jak gówno zasłony, dobrze chroniące od światła, ale wyglądające, właśnie jak gówno. Za oknem nic – smętne blokowisko zapełnione ludźmi stłoczonymi w małych mieszkaniach, podobnych do mojego. Bez większych perspektyw, ale przede wszystkim bez jakichkolwiek oczekiwań. Oprócz jednego – doczłapać jakoś do emerytury krótko po czterdziestce i przerzucić ciężar swojego utrzymania na barki dorzynanego społeczeństwa. Wtedy tego nie dostrzegałem, ale teraz jak patrzę na tych wszystkich roboli w barach, stłoczonych obok siebie i gadających jedynie o meczach, cenach wódki i starych wydarzeniach z kopalni, to jestem wkurwiony. Oni nawet nie gadają o kobietach! Zresztą najlepsza rzecz, jaka może ich spotkać, to się z taką babeczką rozwieść lub liczyć, że ona wykorkuje. Z reguły jest jednak inaczej. Alkohol i papierosy robią swoje. Umierają jak muchy, ale system na tym nie zyskuje. Są jakieś przepisy, które pozwalają dziedziczyć te emerytury. Czy coś takiego. Istne kurewstwo….

 

– Jest, idzie i ma kamerę! – Sofronow już dawno wyszedł z kibla, czego nie zauważyłem i wpatrywał się w okno. Jakby tym wpatrywaniem miał sprawić, że nasz operator i jeszcze dwie aktorki się pojawią. Ale się pojawiły.

 

Nie chce mi się nawet o tym wspominać. Kompletna klapa. Nic z tego nie wyszło, zupełnie. Pamiętam jedynie, że owinęli mnie bandażami i jak mumia zszedłem do piwnicy bloku. Prowadzili mnie jak ślepca o trzeciej rano i jedynie, o czym myślałem, to o tym, żeby żadna z sąsiadek nie spojrzała przez wizjer, bo wtedy potwierdziłaby sobie opinię o mnie. Nie wiedziały,czym się zajmuję, może nie uważały mnie za debila, ale na pewno nie miały o mnie najlepszego zdania. Zszedłem tak owinięty do piwnicy, tam nasz operator zrobił kilka przebitek i wróciliśmy na górę. Tak po prostu. Nie wyszedł z tego filmu żaden „Pies Andaluzyjski”. Nie wyszła nawet klapa. Po prostu wyszło gówno i jak gówno spłynęło kanalizacją w głąb naszego mózgu. Do niepamięci. Jak jest gdzieś jakaś kopia, to jest to przykład naszej indolencji i głupoty.

 

Siedziałem kilka dni po skończeniu filmu, który powinien mieć tytuł Film-którego-nikt-nie-widział, i troszeczkę rozmyślałem. Nad tym, że nic nie mam i niczego nie osiągnąłem. Nawet te moje studia – nic niewarty wydział, na którym byłem wyobcowany na własne życzenie i na którym wreszcie osiągałem całkowicie marne wyniki. Oczywiście prześlizgiwałem się z roku na rok. Ale bez rewelacji. Wtedy, jak tak siedziałem nad kanapką z serem, pomyślałem, że jestem sam. Zupełnie. Otoczyłem się, a raczej otaczałem, ponieważ to nie ja byłem siłą sprawczą tego wszystkiego, a jedynie jednym z uczestników, grupą przyjaciół, z którymi przyjaźnie przetrwały potem długie lata, ale jednak brakowało kogoś ważnego w moim życiu. Nie miałem dziewczyny. Nie chodziło o sex, nie. Czasem, a tego dnia szczególnie, odczuwałem pustkę, pogrążałem się w apatii. Takie zupełne nic. Raz kiedyś się zakochałem. Tak mocno, że aż mnie bolało. Fizycznie odczułem nie tyle to, że się rozstaliśmy (bo nigdy nie byliśmy razem), ile to, że mogliśmy być razem, a nie byliśmy. Spędziłem z nią jeden wieczór, tańczyliśmy cały czas, a w tym tańcu ciągle się całowaliśmy. Cały czas. Taniec, nieważne szybki czy wolny, a ja ciągle wpijałem się w jej usta, a ona w moje. Potem nad ranem, już po imprezie, pojechaliśmy pod jej dom. Powiedziała mi cześć, pocałowałem ją i tyle. Listy, zapewnienia. Brak odpowiedzi. Bolało mnie to przez czas jakiś. Objawiło się to jakąś paranoją – wydawało mi się, że to jest zupełny koniec świata. Nie pisałem tylko wierszy jak jakiś pierdolony Słowacki. Nic z tych rzeczy. Odczuwałem to intensywnie, ale minęło. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że do dzisiaj odczuwam tamtą atmosferę, czuję jak się całujemy – wzruszam się trochę przy takich wspomnieniach. Ale ja już jej potem nigdy nie widziałem. Na ulicy bym jej nie poznał, może to i dobrze. Kurwa i po co to wszystko? Po co się tak szarpać, jak człowiek i tak trafi do piachu. Nie wiem tego nawet dzisiaj.

 

Nie zmieniało to jednak faktu, że byłem sam. Racja, jestem wulgarny, ubieram się jak pajac, zupełnie nijak. Jak jakieś bezguście. Ubzdurałem sobie, że mam to w dupie i że z prądem płyną tylko śmieci. Taki styl bez stylu, tyle że przypadkowy i wynikający z totalnej abnegacji. Poza tym zbudowałem wokół siebie aurę zniechęcającą wszystkich do kontaktów ze mną. Właściwie, jak by się nad ty zastanowić, to tak naprawdę znałem jedynie kilka osób, dla których w jakimś stopniu byłem ważny. Moich przyjaciół. Nie było ich za wielu, ale jak widać, kierowałem się zasadą: totalnej przyjaźni lub totalnego odrzucenia, lub bycia odrzuconym. Tak też funkcjonowałem od wielu już lat, ale teraz powoli docierało do mnie, że jestem już tym wszystkim nieźle zmęczony.

 

Potem jeszcze z tego, co do mnie dociera, postarałem się zebrać w sobie. Zacząłem chodzić na wykłady, brałem udział w jakimś życiu studenckim: różne kabarety, zawody sportowe. Totalna stabilizacja. Uprzątnąłem nawet swoje mieszkanie, zapełniłem lodówkę, a kredytu jedynie nie wziąłem z tej prostej przyczyny: wtedy o takich kredytach nikt nie słyszał. A! Miałem jeszcze pracę – pilnowanie budowy, na której nic się nie działo. Robota stała, robole też – po prostu nic nie robili. Terminy dawno były już przekroczone, ale nikt się z tego powodu nie próbował powiesić. Pamiętam, jak pewnego razu przyszedłem, jak zawsze koło piętnastej, a faceci zbierali się już powoli do domu. Każdy z nich dwie godziny po wypłacie już biadolił, że z takiej kasy to się nie da wyżyć. Że już im brakowało, jeden z kolesi – taki wysoki i chudy – nawet o mało się nie rozpłakał, jak sobie uświadomił, że z tego co zarobił zostało prawie tyle, co nic. Podzielił pomiędzy rodzinę, dzieci i żonę oraz kochankę. Ta ostatnia mieszkała niedaleko placu budowy i czasem do niej zaglądał. Nie próbowałem nawet dociekać, jak on tę kasę podzieli.

 

Wtedy ją zauważyłem. Wracałem pociągiem z jakiegoś wyjazdu. Nie, nie z jakiegoś. Doskonale pamiętam z jakiego – w ogóle w tamtego okresu pamiętam wszystko i wszystkich bardzo dokładnie. Była środa, strasznie padało, wracałem z bardzo nieudanego wyjazdu w góry. Stałem przemoczony na przystanku autobusowym, wybierałem się do domu i jedyną nieprzemoczoną rzeczą były buty. Porządne, czarne jak smoła i zrobione z bardzo grubej skóry, na jeszcze grubszej podeszwie. A, że wyjazd będzie nieudany to można było przewidzieć już na samym początku, gdy na tym samym dworcu spotkało się kilku facetów, siedmiu (jak powiedziałem, wszystko z tamtego okresu pamiętam dokładnie) i jedna z naszych koleżanek z roku. Tylko jedna – nie najładniejsza w dodatku i jedyna z prawie dziesięciu, którym zaproponowaliśmy wyjazd. Jedna z dziesięciu, które nie tylko zostały zaproszone, ale w dodatku potwierdziły, że się z nami wybiorą. Taki wyjazd. I gówno.

 

Zobaczyłem ją gdy stała na przystanku. Ubrana w sportową kurtkę, białą z napisami po angielsku. Miała czarne, chyba też sportowe buty, i torbę rzuconą niedbale na ramię. Rozglądała się nieporadnie wokoło i chyba na coś czekała, bo co rusz zerkała na zegarek. Nawet jak zerkała, to w takim geście, że dało się zauważyć ruchy, jakie pamiętałem z poprzednich lat. Nie spodziewałem się jej tutaj, tak samo, jak nie spodziewałem się, że ona zerknie w moją stronę. Tak po prawdzie, to ona mnie zauważyła. Uśmiechnęła się niepewnie w moim kierunku, tak raczej nie do mnie, ale w moją stronę. Zachowałem się tak, jakbym jej wcześniej nie widział. Podszedłem do niej, schroniliśmy się najpierw pod wyżej zawieszonymi schodami, które prowadziły do hali dworca, a wtedy nawet nie mogliśmy przypuszczać, że odejdą do historii. Razem z halą dworca. Później schroniliśmy się w małej herbaciarni na rogu dwóch największych ulic w okolicy i przegadaliśmy co najmniej z pięć imbryków na głowę. Imbirowe, czarne jak smoła, z nutą nugatu. I jeszcze dwie jaśminowe. Z tym jaśminem wtedy i dzisiaj to w ogóle jest ciekawa historia, ale teraz to nawet nie warto o niej wspominać. O Herbacie jaśminowej. Postanowiłem sobie, jeszcze kilka lat temu, jak odpłynęła z mojego życia do krainy tanga i wspaniałych piłkarzy, że nie będę o nic pytał. Jak ją spotkam oczywiście. Było to było. Zresztą nie warto nawet, ponieważ nie zaszło wtedy nic, z czego ona powinna się tłumaczyć, a ja z powodu czego miałem mieć jakiekolwiek, utracone nawet, nadzieje czy oczekiwania. Siedząc w jednym z boksów tej herbaciarni, nie pamiętam jak ona się nazywała, ale pewnie jakoś tam, uświadamiałem sobie, że jesteśmy sobie obcy. Tak jakbym ją odkrył, spotkał i zaczepił dopiero niedawno. Teraz właściwie, pięć imbryków herbaty temu.

 

Mówiłem cały czas. Postanowiłem, że nie będę pytał, ale nie postanowiłem w żadnym wypadku, że nie będę mówił. Zresztą – tak się utarło – faceci uwielbiają mówić, a jeszcze bardziej uwielbiają jak mówią i są słuchani. A ona mnie słuchała. Robiło się ciemno, a jej oczy śledziły moją twarz. Uważnie i bez ruchu. Od czasu do czasu odgarniała swoje czarne włosy. Nie były zbyt długie, ale za to ciemne i proste. Zawsze takie lubiłem. Wyglądała o wiele cudowniej niż Weronka z podwójnego życia. O wiele.

 

Potem widywaliśmy się częściej, wkręciła się w moje towarzystwo. Bywaliśmy na wspólnych imprezach, kabaretach, projekcjach filmowych w GuGa. Można powiedzieć, że często się widywaliśmy, a ja szukałem jej towarzystwa, dobrze się z nią czułem. Lubiłem jak była obok i co najdziwniejsze nie oczekiwałem,że pójdziemy do łóżka. Wtedy nie. A wtedy kiedy już tak, to wszystko się spieprzyło. Tak sobie, po prostu. Siedziałem z nią na przystanku autobusowym w mojej okolicy.

 

– Wiesz co, muszę już jechać niestety.

– Tak, wiem.

– Moja koleżanka...Obiecałem, że pojadę z nią do lekarza.

– W środku nocy?

– Z rana samego. Lepiej jak teraz wyjadę.

– Lepiej.

 

Podjechał autobus, a ja miałem ochotę ją pocałować. Wtedy wydawało mi się to trudne, nie wiedziałem, jak ona to przyjmie. Trudno, wtedy tego nie zrobiłem. Później zresztą też. Wróciłemdo mieszkania, jak tylko jej autobus zniknął za zakrętem.Impreza trwała w najlepsze; leciał jakiś postindustrialny rock, a nad ranem przy gotyku kończyliśmy kolejne butelki wina. A mnie było z jakiegoś powodu smutno. Wtedy zacząłem pogrążać się w jeszcze większej apatii. Po tym co mi powiedziała kilka dni później, przy kieliszku w takiej jednej grocie na mieście, popadłem w stan dziwnego zrezygnowania. Wcześniej jednak udało jej się doprowadzić mnie do istnej euforii, tylko dlatego, że napomknęła:

 

– Być może się z nim rozstanę. Po tylu latach. Nie wiem.

 

I najgorsze, że kiedy to powiedziała, to wyobraziłem sobie...że może jednak będziemy mogli być razem. Wtedy, wydawało się to tak realne. Poczułem – tak fizycznie – że ja ją być może....Ale oczywiście, tylko ja o tym wiedziałem. No i jeszcze kilka lat temu dowiedział się o tym Sofronow, i ona oczywiście, ale już w zupełnie innych okolicznościach i innym czasie.

 

A potem, przez dwa wieczory chodziłem po ścianach. Bałem się wyjść na balkon – barierki wydawały mi się za niskie i nie ufałem sobie. Wtedy chyba raz jeden nie byłem pewny. Ona mi tego nie powiedziała. Bo niby po co miała? Zastanawiam się teraz, czy docierało do niej w ogóle,że ja ją kocham? Chyba nie i dlatego nie byłaby w stanie zrozumieć, dlaczego i co ja tak bardzo odczuwam. To znaczy, czy wtedy sobie zdawała sprawę. Potem to już wiedziała, bo jej powiedziałem.

 

Nie jestem sobie w stanie przypomnieć kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Na studiach. Nie wiem, czy na schodach dziekanatu. Nie wiem, może w bibliotece. Na pewno nie po mojej ani jej obronie. Dziwne to było jakieś, zresztą dotyczyło to chyba większości ludzi z mojego rocznika. Trzask-prask i koniec. Myśmy się wtedy nawet nie rozstali. Całe dziesiątki z naszego rocznika się rozpłynęły. Gdzieś tam. I wtedy rozpłynęła się także Lola. Na zawsze chyba.....bo i gdzie miałem ją ponownie spotkać.

 

Trzydzieści sześć

 

          Po bardzo długim czasie ją zauważyłem. Wyglądała tak jak kiedyś, to znaczy przedtem, tylko włosy miała rude. Ale poza tym wszystko tak, jak wtedy. Staliśmy długo w wejściu do jakiegoś budynku, w centrum miasta. Ona oparta o jedną ścianę, ja o drugą. Uśmiechała się do mnie delikatnie, tak jak kiedyś, po koleżeńsku (jeżeli można użyć tak idiotycznego zwrotu) i próbowała mówić. Widziałem w jej oczach, że wszystko jej się popierdoliło w życiu. Wszystko. Ten gość, z powodu którego – a nigdy go nie widziałem na zdjęciu nawet – chodziłem po ścianach, popadałem w apatie jakieś i w ogóle, ją zostawił. Została sama. Jak się o tym dowiedziałem, to nic nie poczułem. Zupełnie. Gdybym jednak powiedział, że stała mi się obojętna, to tak jakbym wymazał siebie sprzed lat. Jakbym wywalił trochę wspomnień na wysypisko śmieci i pozwolił, żeby jakieś wypasione wrony, gawrony zżarły to wszystko, a potem wysrały. Nie tak. Zresztą ona nie biadoliła. Nie narzekała na swój los. W takiej sytuacji jak ona jest pewnie wiele osób, ale nie każdy znosić potrafi z godnością życiowy kierat.

 

          Przez moment miałem taki przebłysk, że może jednak warto by teraz do tego wrócić. Byłby to jednak powrót do siebie sprzed lat, wielu już niestety lat, a chyba zupełnie tego nie chciałem. Obawiałem się wtedy tego bardziej niż teraz, choć ciągle się obawiam. Chyba jednak – tego na pewno nigdy się nie dowiem – dobrze wtedy zrobiłem. Raz jeden ją widziałem. Ale od razu miałem taką myśl –żeby spróbować. Ale wtedy z tego zrezygnowałem, porzuciłem to świadomie. Uśmiechnąłem się do niej, zapamiętałem, że miała na sobie koszulę z takiej delikatnej flaneli, czerwoną. Prawie jak buty Dorotki z Krainy Oz. Jadąc autobusem, jeszcze się nad tym zastanawiałem, jeszcze przez kilka następnych dni o tym myślałem. Nawet wtedy jak otwierałem drzwi do domu i zagłębiałem się w mieszczaństwo. Potem już nie. Z tego chyba jedynie powodu uniknąłem kolejnych paranoi, osobistych lęków i apatii. A i jeszcze jedno. Uniknąłem przede wszystkim rozczarowania. Rozczarowania codziennością, bo ja jej, Loli, nigdy nie dogoniłem, goniłem raczej moje wyobrażenia o niej, ale jej samej nie. Gdzieś tam z tyłu głowy ją mam, ale już jej nie gonię....zresztą po co.

 

– No może czasem – powiedziałem po pijaku do Sofronowa pewnego razu – czasem sobie pomyślę, szkoda. Że nie spróbowałem, nie rzuciłem się i nie powalczyłem. I nawet jej tego nie powiedziałem. Wszystko wyglądałoby inaczej.

– Ale… – wybełkotał – musisz przyznać, że takich „inaczej” możemy mieć codziennie kilka. Nieskończoność rozwidleń, jak w ogrodach o rozwidlających się ścieżkach, możliwości wyboru bez liku. Kurwa, ale trzeba mieć kręgosłup. Kurwa. Trzeba.

– Tak, pewnie masz rację. – Nie pamiętam już czy się rozpłakałem, czy wyrzygałem.

 

Może jedno i drugie...

 

Czterdzieści trzy..........

Czterdzieści osiem.......

Sześćdziesiąt jeden.......

Siedemdziesiąt trzy......

 

Jakaś klepsydra na mieście. Dużo ich, coraz więcej. Nie czytam tego nawet, nawet się cieszę, że prawie oślepłem. Czasem łapię się na różnych myślach. Ale po co mi to?

 

Osiemdziesiąt jeden....

 

Trzask w głowę. Wielki siniak na czole, niewielkie wybrzuszenie, zaczerwienienie. Do wesela się zagoi. Słaba pociecha.Przepowiednia, która nigdy być może się nie spełni. Zielonkawo-oliwkowa ściana, jakieś zabawki niezdarnie poukładane na półkach, kilka wozów strażackich, jakieś lalki z włosami porozrzucanymi ponad miarę, pacynki czekające na paluszki zdolne złożyć je na siebie, tylko dla kilkusekundowego wybryku. I ten klocek. Nadleciał nie wiadomo skąd, z dużą siłą zderzył się z czołem. Trzask-prask. Delikatna stróżka krwi na czole. Silny ból. Trauma.

 

Widział jedynie i pamiętał, że siedziała tuż obok. Miała kruczoczarne, króciutkie włosy. Uśmiech na twarzy. I jeszcze delikatny uśmiech zarysowujący kontur jej ust. Tylko tyle i ból. Ból w górnej części czoła. Lola.....

 

                                                                                      KONIEC

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial