Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Letnie przesilenie

Kejt Elizabet

 

            Krople deszczu uderzały w zakurzone szyby, a porywisty wiatr poruszał drewnianymi okiennicami. Pogoda na zewnątrz sprawiała, że miało się chęć, przesiedzieć cały wieczór przy kominku. Niestety, często bywa, że okoliczności najmniej nam sprzyjają, gdy tego potrzebujemy. Tak było i tym razem. Wszyscy siedzieliśmy w chacie już od rana, zanim w górze pojawiły się czarne chmury, a im dłużej czekaliśmy, tym bardziej szare stawało się niebo, a wiatr przybierał na sile, jakby coś chciało nam powiedzieć, że może być już tylko gorzej. Meredith siedziała w fotelu z nogami podciągniętymi pod brodę, obserwując cienie, poruszające się za oknem. Arthyen stał w kącie, opierając się o ścianę. Podrzucał w dłoni jabłko, pogwizdując cicho. Wyglądał na najmniej spiętego z całej naszej trójki.

            – Zjesz je w końcu, czy będziesz się tak bawił? – zapytała poirytowana Meredith.

            Popatrzył na nią swoimi błękitnymi oczami i odgryzł kawałek jabłka. Byliśmy wyrzutkami. Dawno temu przygarnęła nas Rowenna. Ciągle powtarzała nam, że jesteśmy wyjątkowi, wbrew temu, co mówili o nas inni. Nazywano nas oszustami, łgarzami, kłamcami, obłudnikami. Rowenna nazywała nas szepczącymi i mówiła, że takiego określenia powinniśmy używać, bo posiedliśmy dar, dzięki któremu, możemy nawiązywać kontakt z naturą, zmieniając rzeczywistość. Wszystko to działo się mimowolnie. Wystarczyło pomyśleć o tym, co chce się osiągnąć, a usta same szeptały formułę, która uwalniała magię i naginała rzeczywistość. Mogliśmy budować i jednocześnie burzyć. Sprawić, by to, co zniknęło powróciło, a to, co trwało, zamieniło się w nicość. Mogliśmy naginać czas i przestrzeń. Nakłaniać ludzi do działania lub zasiewać w ich umysłach myśli, które były im wcześniej obce. Ograniczała nas tylko wyobraźnia. Mogliśmy robić wszystko, ale powstrzymywała nas Rowenna i wpajany nam strach, przed skutkami naszych czarów. Byliśmy jej wdzięczni i cierpliwie uczyliśmy się wszystkiego, co nam przekazywała. Nie protestowaliśmy. Uchroniła nas przed tragicznym losem. Arthyema wrzucono do wilczego dołu, gdy odkryto jego zdolności, licząc na to, że przebije go jeden z pali. Na jego szczęście tak się nie stało. Dziecko wyciągnęła Rowenna, gdy usłyszała jego płacz. Miał problem, bo z każdym najmniejszym dźwiękiem wychodzącym z jego ust, świat wokół zmieniał się, wydając się dziwny i nienaturalny. Rowenna zaradziła temu, podając mu specjalne mikstury i ucząc go kontroli własnych myśli. Kiedy odnalazła jego rodzinę, zamknęli jej drzwi przed nosem. W ten sposób Arthyem znalazł się pod opieką Rowenny. Ale nie był ani pierwszym, ani ostatnim dzieckiem, które przygarnęła. Meredith była księżniczką, chociaż sama niechętnie się do tego przyznawała, bo jej ojciec chciał się jej pozbyć. Bardzo pilnowała swojego sekretu, jednak pewnego razu, gdy Rowenna przydzieliła nam jedno ze swoich idiotycznych zadań, a my byliśmy już na skraju załamania, Meredith opowiedziała, w jaki sposób czarownicy udało się przekonać ojca do oddania córki pod jej opiekę. Król przystał na propozycję Rowenny, by ta uczyła księżniczkę potrzebnych do szpiegowania umiejętności, wtedy mogła wrócić do domu. Rowenna rzuciła na dziewczynę zaklęcie, które sprawiło, że jej stopa nigdy nie postanie na zamku.

             Świetnie co? – mawiała Meredith – ojciec gotów był mnie wyrzucić, ale jak tylko nauczę się kilku sztuczek to przyjmie mnie z powrotem. Nie wierzcie w opowieści o księżniczkach uwięzionych w wieżach za karę albo dla ich dobra – kontynuowała – Gówno prawda. Wieże stoją puste od setek lat, a księżniczki czeka gorszy los niż zamknięcie.

A ja? Ja byłam pieszczotliwie nazywana dzieckiem bogów. Uratowały mnie dwie różne tęczówki. Moje jedno oko jest brązowe, a drugie błękitne. Coś takiego zdarza się bardzo rzadko i uznawane jest za dar. Ci którzy mnie porzucili, bali się gniewu, który może na nich spaść za zamordowanie naznaczonego dziecka, dlatego zanieśli mnie do świątyni i tam zostawili na ołtarzu. Nie znalazła mnie Rowenna, tak jak pozostałych, ale kobieta, która miała dług u czarownicy, dlatego postanowiła oddać jej niespotykane dziecko. Liczyła na to, że czarownica złoży mnie w ofierze, albo wykorzysta do swoich czarów. Rowenna przyjęła zapłatę, ale postanowiła wychować mnie i wyszkolić. Byłam pierwszą, która pojawiła się w starej chacie na skraju bukowego lasu. Rowenna lubiła robić nam niespodzianki, wprost kochała zagadki i łamigłówki. Bywała tajemnicza i cieszyła się, kiedydochodziliśmy do wiedzy samodzielnie. Wyznaczając nam zadania, zazwyczaj ograniczała się do kilku zdań, reszty musieliśmy domyślić się sami. Drewniane drzwi otworzyły się z łoskotem. Stała w nich kobieta w średnim wieku. Miała długie, czarne włosy zaplecione w warkocz i migdałowe oczy w kolorze błękitu. Szyję zdobił wisior w kształcie łezki w tym samym kolorze, co jej tęczówki. Ożywiał on nieco jej ubiór – szarą, lnianą suknię, na którą narzuciła czarny płaszcz. Ku naszemu zaskoczeniu, całe jej ubranie było suche. Nie powinno nas to dziwić, bo Rowenna była czarownicą. Zawsze ukrywała przed nami tajniki swojego fachu; nie była szepczącą i chociaż znała naszą magię, nie praktykowała jej. Tłumaczyła, że każdy powinien posługiwać się tym, co zostało mu powierzone. Staliśmy tak przez chwilę niczym słupy soli. Wiedzieliśmy, że dziś czeka nas kolejne zadanie. Zadania służyły nauce, rozwijały nasze umiejętności i sprawdzały zdobytą wcześniej wiedzę. Albo wykonywaliśmy je i nie działo się nic, albo ponosiliśmy klęskę i spotykała nas kara w postaci wzmożonych ćwiczeń i treningu, które wyciskały z nas pot, krew i łzy. Woleliśmy wykonać zadanie, jak dziwne ono by nie było, a wyobraźnia Rowenny i jej pomysłowość nie miały granic. Patrzyliśmy na nią. Zastanawiałam się, co wymyśliła tym razem i wiedziałam, że to samo pytanie krąży w głowach pozostałych. Podeszła do kominka i wystawiła ręce w kierunku ognia.

             Zimno dziś, prawda?

Przytaknęliśmy zgodnie, zapominając, że przecież nie może tego zobaczyć. Żadne z nas się jednak nie odezwało. Odwróciła się w naszą stronę i dodała.

            – Kiepska pogoda na włóczenie się po lesie.

Usłyszałam ciche westchnienie Arthyema i skrzypnięcie fotela, na którym siedziała skulona Meredith. Ja też poruszyłam się niespokojnie.

            – Myślę, że czas na wycieczkę w nieco przyjemniejsze miejsce.

Znów nikt się nie odezwał, milczeliśmy jak zaklęci. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi i co miało oznaczać „przyjemniejsze miejsce”. Najwidoczniej wszyscy wyglądaliśmy jak niespełna rozumu banda, bo Rowenna usiadła w swoim ulubionym fotelu, w kącie pokoju i zetknęła palce obu rąk, tak jak to miała w zwyczaju, gdy tłumaczyła nam coś niezwykle skomplikowanego.

            – Moi drodzy – zaczęła – odkąd pamiętam, siedzicie tutaj. Niewiele świata widzieliście, nie przeżywaliście przygód, a myślę, że jesteście już w takim wieku, że możecie wyruszyć w podróż samodzielnie. Nic tak nie uczy, jak zdobywanie doświadczeń i samodzielne odkrywanie świata. Dlatego czas na chwilę wytchnienia i odpoczynku od codziennych obowiązków. Zasłużyliście.

Żadne z nas nawet nie drgnęło.

            – Och, widzę, że wzbudziło to w was wielkie emocje – powiedziała, mrużąc swoje migdałowe oczy – cóż, w takim razie, żeby was trochę rozruszać, mam listę kilku rzeczy, które dla mnie zdobędziecie na wyjeździe. Irvette.

Podeszłam posłusznie do Rowenny i chwyciłam kartkę, którą mi podała. Pobieżnie przejrzałam listę rzeczy, które się na niej znajdowały. Zauważyłam, że to same rośliny i zioła. To powinno być banalnie proste. Ucieszyłam się, cały czas trzymając kartkę w dłoni. Czułam, że pozostali już zaglądają przez moje ramię, by dojrzeć, co się na niej znajduje.

            – Tylko tyle? – zapytał Arthyem.

Skinęła głową.

            – I co mamy niby robić? – zapytała z lekkim niedowierzaniem Meredith.

Szczerze mówiąc, ja też nie mogłam uwierzyć, że Rowenna daje nam wolne.

            – Odpoczywać. Zasłużyliście – wyjaśniła.

Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Gdy unieśliśmy głowy, Rowenny nie było już w jej ulubionym fotelu. Stała w drzwiach prowadzących na poddasze.

            – Muszę się czymś zająć. Spakujcie się i… ruszajcie. Szkoda marnować czasu. Gdy wrócicie, czeka nas jeszcze sporo pracy.

Nie podeszła i nie pożegnała się z nami, bo nie lubiła pożegnań i nie wierzyła w nie. Mawiała, że człowiek może się żegnać dopiero wtedy, gdy wyrusza w jedną stronę. Dlatego uśmiechnęła się do nas delikatnie i zniknęła w ciemności. Staliśmy jeszcze przez chwilę, aż w końcu Arthyem ożywił się i wyrwał mi z ręki kartkę.

            – Mi nie trzeba dwa razy powtarzać, zamierzam skorzystać z wolnego czasu. Druga taka okazja może się nie powtórzyć dziewczyny.

Meredith splotła dłonie na piersi.

            – Aleś ty się ożywił.

Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem.

            – Wy za to stoicie jak słupy soli. Za długo siedziałyście pod kluczem. Co z wami? Nie chcecie zobaczyć świata, wyjść do ludzi?

            – Arthyem, ci ludzie nas nie chcą – powiedziałam, mając na myśli bardziej siebie niż ich – jak mam się im pokazać. Wy możecie iść, ale ja… – zanim dokończyłam zdanie, Arthyemm już stał przy mnie, trzymając moją głowę w swoich dłoniach. Jego usta poruszały się, szepcząc magiczne zaklęcia.

            – Gotowe – powiedział.

Meredith przyglądała mi się zdumiona, porównując moje tęczówki.

            – Nieźle – wyszeptała.

Zamrugałam kilka razy, zastanawiając się, co takiego zrobił i czy czar nie zniknie.

            – Jak? – wyszeptałam – przecież nie możesz tego zmienić ot tak.

Rowenna wiele razy powtarzała mi, że nie może naprawić koloru moich oczu, bo nie potrafi, a nawet gdyby umiała, nie zrobiłaby tego, bo był to dar, który otrzymałam, a darów się nie odrzuca, bo można tym rozgniewać bogów. Zadrżałam, przypominając sobie te słowa.

            – Spokojnie, nic nie zmieniłem, to tylko iluzja. Nie wiem, jak długo się utrzyma, ale inni będą widzieć, dwoje niebieskich oczu – uśmiechnął się – dobra, czas się zbierać, zanim Rowenna się rozmyśli.

Spojrzałam na Meredith, a ona na mnie. Wzruszyła tylko ramionami, dając mi do zrozumienia, że nie widzi problemu.

            – Gdzie się wybierzemy? – zapytałam.

Arthyem podrapał się po głowie. Nagle coś sobie uświadomiłam.

            – Trzeba spojrzeć na listę, mamy zdobyć rośliny, a niektóre rosną tylko w określonych regionach.

Uniosłam kartkę do góry, tak ze wszyscy mogliśmy prześledzić zapisane na niej starannym pismem rośliny.

            – Ej! – zawołał Arthyem.

Domyślałam się, o co mu chodzi. Lista powiększyła się o jedną pozycję. Głowę dałabym sobie uciąć, że ostatniej rośliny nie było wcześniej na kartce.

            – Wiem – powiedziałam.

            – No tak, to już wiemy, że nie będzie łatwo – jęknęła Meredith.

            – Wybierzcie ciepłe miejsce – powiedział Arthyem, parodiując Rowenne.

            – Odpocznijcie – dodałam sarkastycznie.

            – Szkoda, że mamy tylko jedno miejsce do wyboru, bo tylko tam… – zaczął Artyhem.

            – … rosną słoneczniki.

 

 

***

 

            Spakowaliśmy się i złapaliśmy za ręce. Wspólnie zaczęliśmy szeptać. Po chwili znaleźliśmy się na zielonej polanie, porośniętej koniczyną i stokrotkami. Słońce w górze świeciło mocno. Po niebie błąkało się jedynie kilka chmurek. W dole widać było srebrzystą wstęgę, która przecinała zieloną dolinę, a tuż za nią znajdowała się niewielka wioska. Zaraz za wioską wyrastały kamienne budowle, a na samym szczycie górował nad nimi zamek, na którym co roku w dniu letniego przesilenia, odbywało się Litha, czyli święto światła i miłości. Miało się odbyć dokładnie za trzy dni. Może chwila przerwy nie była złym pomysłem. Należało nam się trochę odpoczynku, a święto było najlepsza okazją do tego, by poznać trochę świata. Do tej pory tylko czasami obserwowaliśmy z daleka wszystkie uroczystości w wiosce. Teraz mogliśmy sami wziąć w nich udział.

            – Od czego zaczynamy? – zapytałam radośnie.

            – Najpierw znajdźmy jakąś gospodę, w której możemy się zatrzymać – powiedziała Meredith.

Ruszyliśmy w dół, chcąc jak najszybciej znaleźć się w wiosce. Gdy dotarliśmy do pierwszych zabudowań, zauważyliśmy, że na głównym placu kręci się bardzo dużo ludzi. Wszyscy przygotowywali się do święta i nikt nie zwracał na nas uwagi. Odetchnęłam z ulgą. Gospoda była przepełniona, ale karczmarz zgodził się wynająć nam jeden niewielki pokój na poddaszu. Nie przeszkadzało nam to wcale, cieszyliśmy się, że nie będziemy musieli spać pod gołym niebem. Zamek znajdował się na wzgórzu, przez co trzeba było piąć się do góry kamiennym traktem. Nigdy nie widziałam tylu straganów. Targ w naszej wiosce składał się z dwóch kramów. Tutaj było kolorowo i gwarno. Wzorzyste baldachimy powiewały na wietrze, na stołach leżały kolorowe przyprawy, owoce, warzywa, ubrania, ozdoby. Wszystko, co można było sprzedać. Sprzedawcy kusili na każdym kroku. Na początku trzymaliśmy się z dala od tego miejsca, starając się zwiedzić wszystkie miejsca w okolicy warte uwagi. Trzeciego dnia pobytu ruszyliśmy na targ i chociaż nie powinniśmy tego robić, rozdzieliliśmy się. Stałam przy jednym ze straganów i przyglądałam się miedzianemu wisiorkowi z ametystem. Zapatrzona, nie zauważyłam, jak zbliżył się do mnie pewien mężczyzna.

            – Hm... – westchnął, przypatrując mi się z uwagą – chyba coś jest nie tak.

Wystraszyłam się, myśląc, że zauważył moje tęczówki.

            – Ach wiem, brakuje ci ozdób – wykrzyczał zadowolony – mam wszystko, czego dusza zapragnie, panienko. Wisiory, bransolety, kolczyki  – zaczął wymieniać.

Nie słuchałam go. Starałam się uspokoić bicie serca, które prawie wyskoczyło mi z piersi. Nieświadomie przyglądałam się wisiorkowi z ametystem, co szybko spostrzegł sprzedawca. Zaproponował mi go, opuszczając cenę, gdy wykrzywiłam usta w grymasie, słysząc, ile kosztuje..Targowaliśmy się tak przez dłuższą chwilę, aż w końcu się skusiłam. Wisiorek już miał być mój, ale w ostatniej chwili czyjaś dłoń złapała mnie za rękę i pociągnęła w przeciwnym kierunku. Chciałam się wyszarpać, ale zrezygnowałam. W oddali słyszałam tylko okrzyki zdenerwowanego handlarza.

            – Arthyem – wysyczałam, podążając za nim – co robisz?

            – Mamy problem – oznajmił, cały czas trzymając mnie za ramię.

Gdyby mnie puścił najpewniej wróciłabym wydać ostatnie pieniądze. Skręciliśmy w wąską uliczkę, gdzie dachy domów prawie się ze sobą stykały. Przy jednym z nich stały beczki z solonymi rybami. Arthyem obrócił się w moją stronę i zaniemówił.

            – O – wykrztusił – chyba nawet więcej niż jeden.

Domyśliłam się, że chodzi o moje oczy. Zajrzałam do beczki. Na cienkiej tafli wody, coś intensywnie błyszczało, nie były to rybie łuski, ale moje oczy. Zasłoniłam je dłonią. Spojrzałam na niego zaskoczona tym, co zobaczyłam, a on pociągnął mnie dalej w uliczkę, tak by nikt nas nie zobaczył.

            – Iluzja chyba nie zadziałała. Nie da się ukryć twoich oczu.

            – Mówiłam – szepnęłam – w ogóle nie powinniśmy tego robić. Zdejmij czar natychmiast.

Znów ujął w dłonie moją twarz i zaczął szeptać, tym razem trwało to jednak nieco dłużej. Na jego twarzy pojawił się po chwili grymas niezadowolenia. Wiedziałam, że coś jest nie tak.

            – No to jesteśmy w czarnej…

            – Arthyem! – krzyknęłam – zdejmij to! Nie mogę tak błyszczeć.

            – W sumie… do twarzy ci. W połączeniu z twoją śniadą cerą i czarnymi włosami…

Zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.

            – I nawet nie widać, że się złościsz, bo oczy tak pięknie lśnią.

Miałam ochotę go uderzyć, ale powstrzymywał mnie tłum ludzi za naszymi plecami. Wypuściłam powoli powietrze z płuc, próbując się uspokoić.

            – Spokojnie – powiedział, widząc moje zdenerwowanie – coś wymyślimy, a na razie nie możesz się nikomu pokazywać na oczy.

            – Co ty nie powiesz – uniosłam jedną brew do góry, spoglądając na niego ze złością.

            – Nie wiem, dlaczego to nie zadziałało – wykrztusił w końcu zdesperowanym głosem – może powinniśmy podejść do tego z innej strony. Skoro nie możemy naprawić twoich oczu, może zmienimy postrzeganie innych ludzi.

            – Wszystkich?! – odparłam wściekle.

            – Dobra, to może zbyt skomplikowane.

Podrapał się po głowie.

            – A cofnięcie czasu?

            – Nie – odparłam krótko.

            – A może..?

            – Nie, zostawmy to. Wrócę do domu – westchnęłam zrezygnowana – najwidoczniej nie dane było mi wyjść do ludzi.

            – Wybacz – szepnął.

            – Próbowałeś pomóc – uśmiechnęłam się delikatnie – dwie różne tęczówki nie były złe, ludzie przynajmniej trzymali się ode mnie z daleka, a teraz…

            – Naprawimy to – powiedział z entuzjazmem.

            – Oby. Jeśli się uda, już nigdy nie będę się wstydzić swoich oczu. Przyrzekam.

Uśmiechnął się.

            – Zapamiętam.

W tym momencie obok nas przemknęła jakaś kobieta. Zarzuciłam kaptur na głowę, żeby ukryć swoje oczy, ale na szczęście ona nie zwróciła na nas uwagi.

            – Mówiłeś, że mamy problem – przypomniałam sobie.

            – Ach tak, zjechali się władcy z okolicznych królestw. Ojciec Meredith też.

            – Myślisz, że będzie się chciała do niego zbliżyć? – zapytałam.

            – Może. Lepiej będzie, jeśli ją znajdziemy.

            – Nie jest głupia. Król ma własnych magów, nie pozwolą jej do niego podejść.

            – Zapomniałaś, że ona nie jest już bezbronną dziewczynką, żadne z nas nie jest już bezbronne.

            – Co ty byś zrobił? – zapytałam.

Wiedział, co mam na myśli, ale wzruszył ramionami. Ja sama zastanawiałam się nad tym prawie codziennie, gdy byłam dzieckiem. Gdy dorosłam, przestałam, ale postawione wcześniej pytania dalej tkwiły w mojej głowie.

            – Dlaczego? – usłyszałam nagle – chciałbym się dowiedzieć, dlaczego to zrobili? Czy strach był silniejszy?

Postąpiłabym podobnie.

            – A później wrzuciłbym ich do wilczego dołu, by zobaczyli jak to jest – powiedział, próbując ukryć emocje.

Ja nie czułam takiej niechęci i żalu, w porównaniu do nich, mnie potraktowano wyjątkowo dobrze. Liczyłam na to, że Meredith nie czuje tego samego do swojego ojca, ale nie mogłam mieć pewności, bo nie byłam na jej miejscu. Arthyem tak.

            – Musimy ją znaleźć – powiedziałam, naciągając kaptur na oczy.

Ruszyłam przed siebie, drogą prowadzącą na zamek. Patrzyłam na czubki swoich butów, starając się unikać spojrzeń ludzi. Nie było to łatwe, gdy trzeba było przeciskać się przez tłum. Na szczęście Arthyem dogonił mnie i ujął moją rękę, wsuwając ją pod swoje ramię.

            – Meredith – wykrzyczał.

Starałam się nie podnosić głowy, dostrzegłam obramowanie jej miodowej sukni, gdy podeszła do nas.

            – Dlaczego tak krzyczysz? Co z wami? Wyglądacie, jakbyście ducha zobaczyli.

Skierowałam na nią swoje spojrzenie.

            – Na wszystkie zarazy tego świata?! Co z twoimi oczami?

            – Może głośniej, co? – wysyczał Arthyem.

            – Dlaczego one tak błyszczą?

Zignorowała go, ciągle mi się przyglądając. Spojrzałam na Arthyea, który w dalszym ciągu przytrzymywał mnie za ramię.

            – Czar nie zadziałał, co? – rzuciła z przekąsem – na wyższą magię, nie ma rady. Nawet szepczący nie mogą zniwelować tego, czym zostaliśmy obdarzeni.

            – Jakbym słyszał Rowennę, nie wiedziałem, że ją zastępujesz – odgryzł się.

Meredith fuknęła niezadowolona.

            – Lepiej wracajmy do wioski – poprosiłam.

Arthyem odwrócił się gotów prowadzić mnie dalej, ale zatrzymała nas Meredith.

            –Ja się tu dobrze bawię, nie zamierzam wracać do gospody.

Arthyem spojrzał na nią zaskoczony.

            – Zwariowałaś? Nie widzisz, co się stało?

            – To twój błąd. Nie mój. Nie pamiętam, żeby Irvette prosiła cię o taką przysługę.

Arthyem chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Miałam już dość tej sprzeczki, moje oczy błyszczały, co w świetle dnia nie było takie groźne, ale zbliżał się wieczór, a ja nie mogłam tak stać w ciemności jak latarnia morska. Do tego ojciec Meredith przebywał na zamku, a ona chciała sama włóczyć się po okolicy. Nie wyszłoby z tego nic dobrego, dlatego stanowczo zaprotestowałam. Może zbyt mocno.

            – Zamknij się w końcu. Wracamy wszyscy razem, czy tego chcesz czy nie. Nie zostawimy cię tu samej, a ja nie mogę w takim stanie przebywać w tym tłumie. W końcu ktoś mnie zauważy.

Tym razem to Meredith chciała coś powiedzieć, ale wtrącił się Arthyem.

            – Twój ojciec tu jest.

Zamarła. Chociaż nie patrzyłam na jej twarz, bo wzrok utkwiłam w czubkach swoich butów, to czułam jej zaskoczenie. Nie odzywała się, przez moment wydawało mi się, że nawet nie oddycha. Odezwała się po chwili.

            – Boicie się, że zrobię coś głupiego? Nie ufacie mi.

Żadne z nas nie odpowiedziało.

            – Dobra – wydusiła – wracajmy do gospody.

Przeszła obok nas, szturchając łokciem Arthyema. Ruszyliśmy za nią, nawet nie próbując się tłumaczyć. Miała rację. Baliśmy się, że zrobi coś głupiego. Całą drogę przeszliśmy, milcząc. Nie byłam zadowolona, wiedząc, że z takimi nastrojami, będziemy spać w jednym małym pokoiku na poddaszu. Gdy doszliśmy na miejsce, Arthyem wprowadził mnie na górę po schodach, żebym się nie potknęła. Wiedziałam, że dręczą go wyrzuty sumienia, inaczej by tego nie robił. Zawsze podchodził do wszystkiego lekceważąco i rzadko się przejmował. Teraz wyglądał na przybitego. Miałam nadzieję, tak jak on, że czar uda się odwrócić. Gdy weszliśmy na górę, Meredith leżała na największym łóżku z głową w poduszce, w ogóle na nas nie spojrzała. Arthyem uniósł jedną brew do góry i szepnął do mnie.

            – Księżniczka.

Po drugiej stronie, w niewielkiej wnęce tuż za szafą i drewnianą skrzynią stało jeszcze jedno łóżko, ale zdecydowanie mniejsze. Stałam jeszcze przez chwilę nad Meredith, czekając aż wyczuje moją obecność i przesunie się nieco dalej. Chrząknęłam. Nic to jednak nie dało. Spojrzałam na Arthyema, nie bardzo wiedząc, co mam teraz zrobić. W dzieciństwie sypialiśmy razem na biwakach przy ognisku, albo w zbudowanym wspólnie szałasie w środku lasu. To były jednak stare czasy. Teraz czułam się nieswojo. Westchnęłam i niechętnie ułożyłam się obok Arthyema. Wyczuł, że jestem spięta, bo odwrócił się w drugą stronę i zasnął. Ja nie mogłam spać. Cały czas myślałam, o moich błyszczących oczach i bałam się, że zaklęcia nie da się cofnąć. Rozmyślałam nad tym, jak przechytrzyć samych bogów, którzy ofiarowali mi taki dar, ale nie umiałam niczego wymyślić. Rowenna powtarzała, że w magii ogranicza nas tylko wyobraźnia. Moja akurat w tej chwili nie działała.

 

 

***

 

            Gdy światło wpadło do pokoju przez malutkie okienko, otworzyłam swoje oczy, z nadzieją, że wróciły do normalnego stanu. Uniosłam się błyskawicznie na łóżku. Arthyema nie było obok mnie. Siedział naprzeciwko, na pustym posłaniu Meredith. Spojrzał na mnie, gdy odwróciłam się w jego stronę i pokręcił przecząco głową. Przynajmniej wiedziałam, że czar dalej działa.

            – Gdzie Meredith? – zapytałam.

            – Poszła szukać roślin z listy. Powiedziała, że skoro Rowenna obiecała królowi, że córka się do niego nie zbliży, to tak właśnie będzie.

            – Długo tak będzie robić?

            – Aż zrozumie, że to głupie – odparł.

Opuściłam na nogi na podłogę.

            – Co teraz? – zapytałam.

            – Przyniosłem ci coś do jedzenia.

Podał mi misę z owsianką i spoglądał na mnie wyczekująco. Wiedziałam, że nigdzie się dziś nie ruszę. Nie mogłam pokazywać się w takim stanie. On też musiał to wiedzieć, jeszcze zanim się obudziłam, bo owsianka była chłodna. Czy stracił nadzieję na odwrócenie czaru? Jeśli tak, to moja przygoda już się skończyła, ale nie mogłam ograniczać pozostałych.

            Możesz mnie zostawić – powiedziałam – dam sobie radę.

            Wiesz, nie chcę, żebyś czuła się samotna. To moja…

            Wszystko jest w porządku – skłamałam - poza tym lepiej, żebyś miał oko na Meredith.

            Na pewno? – zapytał.

Skinęłam głową.

            Dobrze, spotkamy się wieczorem – uśmiechnął się przepraszająco i wyszedł.

Nawet nie zjadłam owsianki. Zaczęłam zastanawiać się, co mogę robić sama w ciasnym pokoju. Przez cały ten czas zastanawiałam się, jak wyszeptać zaklęcie. Znowu bezskutecznie.

 

 

***

 

           Obudziły mnie hałasy na dole. Podniosłam głowę i zobaczyłam Meredith. Bardzo odmienioną. Przyjrzałam się jej uważnie. zastanawiając się, co dokładnie zmieniło się w jej wyglądzie. Była ubrana tak jak zawsze, miała na sobie swoją ulubioną miodową suknię, ale tym razem przewiązała ją brązowym rzemieniem, podkreślając swoją szczupłą talię. Na szyi miała srebrny wisior, a na nadgarstkach bransolety. W uszach połyskiwały okrągłe kolczyki. Włosy zaplotła w warkocz, który przewiązała jedwabną wstążką. Jeśli miała jakieś oszczędności, to wszystko musiała wydać na te ozdoby. Zobaczyła, że się jej przyglądam.

            Już wstałaś, śpiochu? – zapytała słodkim głosem.

Zastanawiałam się, skąd ta nagła zmiana. Jeszcze chwilę temu była na nas obrażona.

            Dziś ostatnie przygotowania do jutrzejszego święta, nie chcę niczego przegapić. Taka okazja może się nie powtórzyć – powiedziała i urwała w pół zdania.

Widziałam, że zrobiło jej się niezręcznie.

            Moje oczy dalej błyszczą? – zapytałam.

            Arthyem źle zrobił, że wyszeptał zaklęcie. Gdyby coś dało się z tym zrobić. Rowenna już dawno by temu zaradziła – wyznała.

            Wiem. A teraz jest jeszcze gorzej.

            Wszystko da się odkręcić. Coś wymyślimy.

Opadłam z powrotem na łóżko. Zamknęłam mocno powieki, jakby mogło to coś zmienić.

            Arthyem idzie z tobą? – zapytałam.

Zawahała się.

            Nie. Jest na dole. Nie martw się, nie zbliżę się do ojca. Wierzysz mi?

            Tak – odparłam.

Poczułam się trochę dziwnie, wypowiadając to na głos.

            Do zobaczenia później – rzuciła i zniknęła, zamykając za sobą drzwi.

Leżałam tak przez chwilę delikatnie otępiała. Otrząsnęłam się z tego dziwnego stanu i podniosłam się z łóżka. Miałam dość czekania. Mogłabym zasnąć, ale hałas na dole przybierał na sile. Słyszałam podniesione głosy, dźwięki skrzypiec i fletu, a także głośne śmiechy. Nie mogłam oprzeć się pokusie. Narzuciłam na siebie płaszcz i zakryłam oczy kapturem. Wyszłam z pokoju, upewniając się, że korytarz jest pusty. Wszyscy byli na dole. Zeszłam po skrzypiących stopniach. Nikt nie usłyszał, bo krzyki dochodzące z głównej Sali, zagłuszały inne dźwięki. Zatrzymałam się w kącie przy schodach. Tutaj nikt nie mógł mnie dostrzec. Oparłam się o ścianę, przyglądając się bawiącym się ludziom. Biesiadowali przy stołach, ciesząc się z nadchodzącego święta Litha. Przy jednym ze stołów dostrzegłam Arthyema. Otaczał go wianuszek dziewcząt. Pił piwo i opowiadał coś podekscytowany, dziewczęta za każdym razem, gdy kończył swoją opowieść, wybuchały śmiechem. Były w niego wpatrzone jak w obrazek i nie była to zasługa czarów. Arthyem był bardzo urodziwy, dobrze zbudowany i miał poczucie humoru. Miał łagodne rysy twarzy i błękitne oczy, przypominające kolor morza. Akurat w tym momencie spojrzał w moją stronę. Gdy mnie dostrzegł, po jego twarzy przemknął cień niezadowolenia, ale zaraz później ukrył go skutecznie, zwracając się z powrotem do dziewczyn. Westchnęłam cicho i skierowałam swoje spojrzenie w inne miejsce. Starałam się skupić na muzyce, ale brzmiała ona tragicznie. Wszyscy byli już na tyle pijani, że nikt nie zwracał uwagi na fałszujących muzyków. Postałam jeszcze przez chwilę w kącie, a później wróciłam do pokoju. Księżyc wisiał wysoko w górze, a ja leżałam samotnie na łóżku. Znów odpłynęłam, próbując wymyślić, jak pozbyć się błyszczących oczu. Zbudziłam się niespodziewanie, gdy poczułam dotyk na swoim biodrze.

            Arthyem – powiedziałam stanowczo.

            Irvette – odparł półprzytomny.

Czułam zapach piwa i… świeżej trawy.

            Twoja ręka – powiedziałam zniecierpliwiona.

            Tak – westchnął, nie otwierając oczu.

Zamiast ją zabrać, zrobił cos zupełnie odwrotnego. Przyciągnął mnie do siebie i przesunął dłoń niżej. Wtedy ja uniosłam swoją i wymierzyłam mu policzek tak, że spadł z łóżka. Miałam tego po dziurki w nosie, dlatego gdy leżał na podłodze, wyszeptałam zaklęcie. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

            Czy ty właśnie wyszeptałaś zaklęcie?

            Czy ty właśnie mnie obmacywałeś?

Otworzył usta ze zdziwienia.

            Byłeś kompletnie pijany, sprawiłam, że już nie jesteś.

Dalej nic nie mówił.

            Wolałabym tego nie pamiętać – wyznał.

            Uwierz mi, ja też.

            Połóż się obok Meredith, ma większe łóżko – powiedziałam zdenerwowana.

            Taa, do tego puste.

Podniosłam się na równe nogi. Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.

            Myślałem, że była z tobą.

            Wyszła – przyznałam – jak miałam jej pilnować? – dodałam, widząc jego karcące spojrzenie.

            Mogłaś ją zatrzymać.

            Powiedziała, że… – nie dokończyłam, bo nagle coś sobie uświadomiłam – podstępna żmija.

            To powiedziała?

            Nie, szepnęła zaklęcie, żebym jej nie zatrzymała. Namieszała mi w głowie.

            Czyli coś knuje – powiedział, zrywając się z podłogi.

            Co zrobimy? Jest ciemno, a ja nie mogę tak wyjść.

            Zaraz będzie świtać. Poza tym, mam coś dla ciebie.

Usiadł obok mnie. Odruchowo odsunęłam się od niego, a on wyciągnął w moją stronę niewielki przedmiot – srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie księżyca. Kamień był brązowy, matowy. Wyglądał trochę jak zwykły kamień.

            To bronzyt. Czasem używają go magowie, bo chroni przed urokami. Może zadziała też na moją magię. Odwróć się – powiedział.

Zaskoczył mnie. Nie spodziewałam się, że szukał sposobu na złamanie zaklęcia. Odwróciłam się do niego bokiem i odgarnęłam włosy z karku. Założył mi łańcuszek na szyję. Obróciłam go w dłoni, przyglądając mu się uważnie, był na swój sposób ładny. Na chwilę zapomniałam o swoich oczach. Gdy sobie przypomniałam zwróciłam się w jego stronę. Uśmiechnął się.

            Udało się.

Odetchnęłam z ulgą.

            Dziękuję. Koniec z ukrywaniem się.

            Masz najpiękniejsze oczy, Irvette. Nie wstydź się ich – powiedział z powagą.

Zrobiło mi się ciepło na sercu po tym, co powiedział. Zawstydziłam się, widząc, jak wpatruje się we mnie. Przysunął się trochę bliżej, a ja nie mogłam się ruszyć. Powoli nachylił się w moją stronę, a ja przymknęłam powieki, czekając na to, co się wydarzy. Serce omal nie wyskoczyło mi z klatki piersiowej, kiedy usłyszałam łomotanie do drzwi. Odwróciłam się w ich stronę i usłyszałam, dobiegające stamtąd okrzyki.

            Ty łachudro! Wychodź, bo drzwi wyważę!

            Czy to głos karczmarza? – zapytałam.

Spojrzałam na Arthyema, który zerkał z niedowierzaniem to na mnie, to na drzwi. Słowa, które wykrzykiwał karczmarz, były coraz bardziej obraźliwie.

            Bardzo możliwe –odparł niepewnie.

            Zatłukę cię! – zawołał karczmarz, jeszcze mocniej łomocząc w drzwi.

            Dlaczego…? – nie zdążyłam dokończyć.

            Zbałamuciłeś mi córkę.

Spojrzałam na niego z wyrzutem. Miał nietęgą minę. Gdybym mogła oddałabym mu wisiorek, ale dzięki niemu, moje oczy wróciły do normy.

            Wszystko ci wyjaśnię – powiedział.

            Chyba nie ma czasu – rzuciłam oschle i podniosłam się z łóżka – musimy uciekać.

            Irvette.

            Później mi opowiesz, jak spędziłeś wczorajszy wieczór.

Otworzyłam szeroko okiennice i spojrzałam w dół, było za wysoko, żeby dało się tędy uciec. Odwróciłam się w jego stronę i westchnęłam z rezygnacją. Znalazł się przy mnie momentalnie i złapał mnie za rękę. Zaczęliśmy szeptać. Musiałam się bardzo pilnować, żeby nie pomyśleć za dużo. Znaleźliśmy się wśród żółtych słoneczników, nieopodal wioski.

            Cholerne słoneczniki – rzucił Arthyem.

W tym momencie coś przyszło mi do głowy.

            Ostatnie na liście. Niespodzianka – powiedziałam.

            Chyba nie myślisz, że wysłała nas tu celowo?

            A jeśli tak? – zapytałam.

            Po co? To kolejny głupi sprawdzian? Czy zamierza pogodzić rodzinę?

            Chciałabym wiedzieć – odparłam.

           – Znajdźmy ją jak najszybciej.

 

 

***

 

Szukaliśmy jej prawie pół dnia. Słońce wisiało już wysoko na niebie, a na wielkim placu pojawiało się coraz więcej ludzi. Lada chwila miały zacząć się uroczystości. Na przygotowanym podeście, zjawiali się kolejni królowie. Gdy ludzie zaczęli wiwatować na cześć ojca Meredith, dostrzegliśmy ją wśród dworek. Musiała przedostać się do zamku i wmieszać się w królewski orszak. Pociągnęłam Arthyema na za rękaw i wskazałam mu kierunek. Ruszyliśmy w jej stronę. Gdy nas zauważyła speszyła się. Zaczęła rozglądać się na boki. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Zwróciła w nasza stronę smutne spojrzenie, a później zaczęła szeptać. Jej usta poruszały się błyskawicznie. Cokolwiek planowała, nie mogliśmy do tego dopuścić. Dookoła znajdowało się za dużo ludzi, a za podestem ukrywało się, co najmniej kilkunastu magów. Przyspieszyliśmy kroku na tyle, na ile było to możliwe. Ludzie tłoczyli się ciasno, by mieć jak najlepsze miejsca. Nagle zobaczyłam, że z naprzeciwka w naszą stronę kieruje się karczmarz. Był poczerwieniały ze złości i było widać, że nie zamierza odpuścić Arthyemowi. Spojrzałam na niego z nadzieją. Zatrzymał się i rozejrzał wokół siebie, po czym zaczął szeptać zaklęcie. Dwóch szepczących w jednym miejscu, wśród tylu ludzi, było szalenie ryzykowne. Karczmarz dalej zmierzał w naszą stronę. Gdy myślałam, że już po nas, zatrzymał się nagle w pół kroku. Zamrugał kilka razy i odszedł.

            Dlaczego nie robiłem tego wcześniej?

            Bo Rowenna…

            No właśnie – rzucił cierpko.

            Nie możemy tak bardzo ingerować w ich życie. A odkąd tu jesteśmy, używamy magii na każdym kroku.

            Spokojnie, już tu nie wrócimy. Nikt nas nie zapamięta, po jakimś czasie zapomną, że istnieliśmy. Za bardzo przejmujesz się Rowenną. Zapomnij o niej chociaż tutaj.

            Powtórzysz mi to, gdy powstrzymamy Meredith.

Ruszyliśmy ponownie, przedzierając się przez tłum. Kątem oka dostrzegłam poruszenie wśród magów, którzy stali przy podeście. Zaczęli rozglądać się, szukając czegoś lub kogoś w tłumie. Arthyem też do widział, bo złapał mnie za rękę i pociągnął w przeciwną stronę.

            Nie mogą cię zobaczyć.

            Tam – krzyknął jeden z magów, wskazując na mnie palcem.

Kolejny z nich rzucił we mnie płonącą strzałą, ale Arthyem okazał się czujniejszy i zasłonił mnie, jednocześnie zamieniając strzałę w podmuch powietrza. Moje włosy, unosiły się i opadały, gdy Arthyem odpierał kolejne ataki. Nie mogliśmy jednak tak stać w nieskończoność. Tłum rozpierzchł się na wszystkie strony. Wokół panował chaos. Wśród tego zgiełku dostrzegłam jedną postać, którą widziałam już wcześniej. W wąskim zaułku. Wydawała się spokojna i opanowana. Nie widziałam jej twarzy, bo ukryła ją pod kapturem. Przeszła obok tego, co zostało z króla, a w jej dłoniach zafalowała kula energii. Wtedy stało się coś dziwnego. Zobaczyłam świat w zupełnie innych barwach. Widziałam tę energię, która unosi się wokół. Widziałam delikatną poświatę w miejscu, w którym stał wcześniej ojciec Meredith, widziałam jak magia wypływa z ust Arthyema i jak krąży wokół królewskich magów. Zrozumiałam, że widząc ją, mogę nad nią zapanować. Uniosłam swoją dłoń i skierowałam ją w stronę atakujących nas mężczyzn. Skoncentrowałam się i nie wiem jak, ale skupiłam całą energię w jednym miejscu. Teraz była pod moją kontrolą. Zdziwieni magowie, spojrzeli po sobie, próbując rzucać kolejne zaklęcia, ale bezskutecznie.

            Co zrobiłaś? – zapytał Arthyem.

            Ja? Trzymam to w dłoniach.

Wskazałam na kulę energii, która kumulowała się miedzy moimi palcami. Pokręcił głową, nie rozumiejąc. Nie widział jej. Nie mógł jej zobaczyć. Nie widział jej nikt oprócz mnie.

            Irvette, twoje oczy znów błyszczą.

            To nie ważne – powiedziałam – sprowadź Meredith.

Zaczął szeptać zaklęcie, gdy ja zwiększałam cały czas energię, znajdującą się w moich rękach. Meredith na początku się opierała, ale później zjawiła się obok nas. Na pustym placu zostaliśmy tylko my i królewscy magowie.

            Znikamy – wyjaśniłam.

Meredith w dalszym ciągu była nieobecna, pod wpływem zaklęcia. Arthyem złapał ją za rękę, a ja wypuściłam w niebo, czerwoną magiczną kulę. Eksplodowała w powietrzu, powalając wszystkich magów na ziemię. Zanim magowie zorientowali się, co się stało, plac zupełnie opustoszał.

 

 

***

 

Staliśmy na skraju lasu, przed drewnianą chatą, zastanawiając się, czy wejść do środka. Spojrzałam na Meredith i ujrzałam w jej oczach ulgę. Czy to możliwe, by śmierć ojca nie budziła w niej wyrzutów sumienia. Wydawała się spokojna i odprężona. Dziś dokonała zemsty, może właśnie o to chodziło. Poczułam, że ktoś mnie obserwuje, odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Arthyem patrzy na mnie smutnym wzrokiem. Czy wisiorek naprawdę miał takie znaczenie? Czy był dla mnie? Widziałam w jego spojrzeniu coś, co było tam zawsze, ale zrozumiałam to dopiero teraz. Cokolwiek wydarzyło się w trakcie tej podróży, sprawiło, że wszyscy wróciliśmy odmienieni i dowiedzieliśmy się czegoś o sobie.

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial