Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Nikt Nie Rodzi Się Szalony

JAKUB FORNAGIEL

 

 

NIKT NIE RODZI SIĘ SZALONY

 

 

Obudziłem się rano o godzinie 5:30.
Umyłem zęby, wysikałem i wydaliłem resztki wczorajszej kolacji. Wdziałem świeżo wyprany uniform pracowniczy i ruszyłem do kuchni. Wbiłem trzy jajka na patelni i załączyłem ekspres do kawy. Dodałem do jajecznicy boczek i cebulkę. Akurat kawa się zrobiła, gdy postawiłem na stole deskę, a na niej patelnie. Przyniosłem kawę i usiadłem, włączając wiadomości. Ludzkie tragedie, sejmowe awantury i burdel na kółkach. Żując odmierzone kęsy, popijałem kawą jakąś kolejną zawieruchę słowną. Znów umyłem zęby. Wyjechałem znajomą drogą do krajowej. Jechałem powoli, samochód za samochodem w ten sierpniowy poranek. Dojechałem do pracy, gdzie kierownik uraczył mnie żartem, a potem ośmioma godzinami poleceń. Wychodząc, dopiłem zimną kawę z przerwy i pojechałem do domu. Umyłem się, od stóp do głowy i wdziałem piżamę. Później obejrzałem jakiś stary film i zjadłem kolację. Zasnąłem o 20. W nocy przyśniła mi się maszyna do pisania, a stary rewolwerowiec próbował mnie postrzelić, więc skakałem w tym szaleństwie z klawisza na klawisz. Kartki spadały na ziemię, a ja czułem się coraz mocniej pijany i coraz mocniej senny, więc trudniej było mi się bronić, ale i trudniej było dać się zranić. W końcu głęboko zasnąłem. Zbudził mnie świt. Kolejnej nocy znów przyśniła mi się maszyna, lecz tym razem stary alkoholik rzucał we mnie butelkami, a ja znów unikałem ostrzału, przeskakując z klawisza na klawisz. Znów czułem się pełen życia, czułem śmiech, żart, ból, wiatr we włosach, wolność, grzanki z dżemem i miłość. Sny nie chciały ustać, więc któregoś popołudnia, krzątając się po rynku, dostrzegłem stary poniszczony budynek, na którym złuszczone litery układały się w słowo Antyki. Wszedłem przez stare sosnowe drzwi. Nikogo w środku nie było. Zacząłem się przechadzać po sklepie. Nie czułem powinności wyjścia, tylko jakąś dziką siłę, która mnie ciągnęła.

Szaleństwo wróciło w dzień.

Dostrzegłem w rogu starą brązową, lekko zniszczoną walizkę. Po otwarciu jej ukazała mi się żółto-blada maszyna do pisania marki Łucznik 1407. Nagle, nie wiadomo skąd, podszedł do mnie starszy mężczyzna, łysy z gęstą brodą, na której miał zaplecione koraliki. Była to potężna broda, spośród której wyłaniały się krzywe zęby. Jego spojrzenie było delikatne, a zarazem przeszywające.

⁃ Pragnie Pan ją kupić? - zapytał sprzedawca podejrzanie miłym tonem - Dobrze, ale ostrzegam, że zawsze tu wraca.
⁃ Mhm, to, eee, za ile ją mogę kupić? - zmieszany odpowiedziałem na pytanie pytaniem.
⁃ 80 złotych. - odpowiedział krótko.
⁃ Dam za nią 60 złotych. Ewentualnie z taśmą za 80 złotych. - spróbowałem się targować.
⁃ Chyba Pan żartuje, nic poniżej 80 złotych, a taśmę mogę Panu dać od ręki, ale jest raczej, eee, wadliwa.
⁃ Dobrze - wyciągnąłem banknot i podałem mężczyźnie, u którego dostrzegłem plakietkę z imieniem Wojtek.

Ruszyłem do samochodu marki Mitsubishi Spacestar, rocznik 2001 tak jak ja. Zadzwonił telefon. Dzwonił kierownik. Zmuszeni przez pandemię, wypowiedzieli mi umowę zlecenie. No cóż, w tamtej chwili nie przeraziło mnie to wcale. Wróciłem do domu, wziąłem prysznic i w szlafroku usiadłem na kanapie, ale nie mogłem się wygodnie ułożyć. Wstałem i podszedłem do zakupionej walizki. Chciałem ją otworzyć i już palce dotykały jej zamków, ale ponownie w uszach zadudniły słowa sprzedawcy i zrezygnowałem. Dostałem ataku paniki i próbowałem uspokoić się, chodząc po pokoju. Szaleństwo przeszyło mnie na wskroś. Podszedłem do lodówki i wyciągnąłem piwo. Sącząc je, walczyłem z trzęsącą się dłonią, aż drgawki ustały, a kufel był do połowy pusty. Usiadłem przy starym, dębowym biurku, które kiedyś dostałem od rodziców jako prezent — symbol dorosłości i samodzielności.

Wyciągnąłem walizkę na blat i delikatnie otworzyłem, klikając zatrzaski. A w środku był on, piękny żółto-blady łucznik, z pięknie zachowanymi, czarno-białymi klawiszami, lśniącą wajchą i sprawnym wózkiem (wałkiem). Postawiłem go przed sobą i zacząłem pisać, a za oknem zachodziło słońce, powoli opadając.
Lada dzień przyjdzie mi zapłacić komorne, a pieniędzy ani pracy nie widać na horyzoncie, ale w tamtej chwili było mi to obojętne, a zarazem przeżywałem pierwszy raz poza snem coś, czego nie znałem. W moim wnętrzu zapanowały kataklizmy. Czułem smaki rzeczywistości bardzo wyraźnie. Słodko-gorzkie, słono-słodkie, gorzko-kwaśne. Nigdy przedtem nie poczułem czegoś podobnego. W tamtym momencie liczyło się jedno—pisać.

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial