Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Podwodny Krzyk Wieloryba 3

KUBA PTASZYŃSKI

 

 

PODWODNY KRZYK WIELORYBA

CZĘŚC 3

 

  

Na cztery dni przed finałem przedstawienia w reżyserii TEGO czegoś, zaplanował moje spotkanie z Nickiem. Była to bardzo szczera rozmowa, która być może była tak samo ważna, jak sama finałowa scena tego dramatu.

Dzień był ciepły, ale wietrzny. Spotkałem Nicka w szatni leżącej tuż obok wejścia na akademickie boisko do futbolu. Wszyscy uczestnicy treningu zdążyli już wyjść, zostaliśmy tylko my. Szatnią było pomieszczenie o długości piętnastu i szerokości ośmiu metrów z kilkoma szarymi ławkami ustawionymi wzdłuż białych ścian. W szatni zamontowane były trzy drewniane drzwi; wejście i wyjście ze stadionu, oraz przejście do pryszniców.

Kiedy wróciliśmy z szybkiego prysznica, owinięci wokół pasa ręcznikami, usiedliśmy na jednej z szarych ławek, pod którymi były szafki na rzeczy.

- Chad, czy ty też to czujesz? - zaczął Nick.

- Chyba nie mówisz o miłości. - zarechotałem, ale przestałem, kiedy zobaczyłem, że Nick się nie śmieje. - Chodzi ci o to coś?

- Jeśli tak to nazywasz. Ja to odczuwam tak, jakbym oddychał cały czas parnym powietrzem.

Oczywiście, że czułem to samo.

- Ta. – przytaknąłem.

Czekałem, aż sam z siebie zacznie dalej mówić.

- I czuję się wściekły. Najbardziej zły jestem na Joela i resztę. Chciałbym ich zatłuc..

- ..na dobre. - dokończyłem bezwiednie. Wzdrygnąłem się. - To na nas jakoś wpływa.

Pokiwał głową.

- Nie żebym czuł się z tym źle. - zaprzeczył, patrząc się w podłogę. Ściskał i rozluźniał duże pięści. - Mam potrzebę tą energię zużyć. Trening mi nie pomaga. Pójdziemy ich nakopać?

Pokręciłem głową.

- Poczekajmy jeszcze cztery dni. - powiedziałem, nie chcąc tego. Zakryłem dłońmi twarz. - Przepraszam, Nick, ja nie..

- Dobry pomysł. Może na sali Cartera?

- Tylko że słabo byłoby czekać na nich tylko z pięściami.

- Dobre. - kiwnął głową. Chwila ciszy. - Zapalimy?

Wędrówkę po lesie zapamiętałem z każdym detalem. Weszliśmy do lasu od strony starego, brudnego sklepu, w którym pracowała dziewczyna Joela. Kolokwialne ilości grubych, wysokich drzew liściastych z długimi, przypominającymi żyły na dłoni starego robola, korzeniami wpijającymi się w suchą ziemię. W środku było ciemniej niż na zewnątrz.

Ktoś nas obserwuje.

Powietrze było parne, aż trudno było głębiej odetchnąć. Spociłem się. Wyschnięta ziemia podejrzanie głośno skrzypiała pod moimi styranymi, sportowymi adidasami. Nick parł uparcie do przodu, widziałem tylko jego plecy.

A ktoś widział moje.

Ktoś mnie obserwował.

Coś mi się z tymi widokami kojarzyło, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Gorąco. Nick niewzruszenie szedł poprzez ciemny, gęsto zarośnięty las. Cały czas czułem na moich plecach jakieś spojrzenie. Obejrzałem się. Zahaczyłem stopą o chudy, wystający nad ziemię korzeń. Straciłem na chwilę równowagę, ale szybko ponownie złapałem rytm kroków.

- Nick?

Bez odpowiedzi.

- Nick.

- Co?! - warknął gniewnie.

- Może już zapalimy?

- Aa.. Dobrze. - przystanął, sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów. Został tylko jeden.

Nick zapalił swojego papierosa i ten wędrował do moich ust, gdy usłyszałem szelest za moimi plecami. W jednej chwili, bez ostrzeżenia, TO coś odblokowało moje wspomnienia, buzujące w zamkniętej głowie, wspomnienia pierwszego bliskiego kontaktu z TYM czymś.

Poczułem jak zimna, żylasta pięść strachu zaciska swe obleśne, lodowate palce na mojej szyi. Albo TO nie był strach.

Chyba, że tak TO coś by się nazywało.

TO coś obróciło mnie.

Gdy zobaczyłem oddaloną o kilkanaście centymetrów twarz naszego ironicznego reżysera, pomyślałem, że zemdleję.

Niestety, moje ciało nie było tak uprzejme.

Pomimo kaptura widziałem całą tego twarz. Albo pysk. Albo połączenie obu tych rzeczy. Zimny uśmiech i kryjące się za nim rzędy pożółkłych, niemalże zwierzęcych, ostrych zębów. Albo kłów. Nos tego czegoś był długi i podniesiony na końcu, pokazując jego wąskie dziurki. Nie miało zarostu, ale za to głębokie, rzucające się w oczy bruzdy. Z miejsca, w którym powinny znajdować się odpowiedniki oczu, raziły puste, zionące pustką, chcące wciągnąć mnie do środka, puste oczodoły. Nie było za nimi nic. Były przerażającymi, pustymi, rażącymi dziurami, sprawiającymi ogłuszającą, paraliżującą panikę. Skóra na jego twarzy

(pysku)

była nienaturalnie sina, jakby nie miał dostępu do parnego powietrza

(ponieważ on nie musi oddychać)

. Cały czas się uśmiechał. Nie miał brwi.

'Witaj, Chadzie.' jakiś niemiły, przypominający charkot duszonego człowieka głos zabrzmiał w mojej głowie.

TO coś cały czas się uśmiechało, ukazując ohydne zęby.

Nie odpowiedziałem nic.

'Jestem niezmiernie szczęśliwy, że możemy spokojnie porozmawiać w tak wygodnych warunkach. Przynajmniej dla mnie.' Przecież mnie dusi. Jego ręka była zimna, lodowata, nieprzyjemna. 'Twój kolega mnie nie widzi.' wyjaśniło to coś. 'Na razie jest w stanie.. hipnozy. Tak byście to zapewne nazwali. Kontroluję go. Ale nie o tym chciałem z tobą podyskutować. Z całego twojego otoczenia, Chadzie, ty jesteś na mnie najbardziej podatny. Albo inaczej. masz wyjątkową wrażliwość w obliczu obecności takich jak ja.'

Obleśny uśmiech nie schodził z jego ust.

'Łatwiej ci mnie wyczuć, niż twoim pozostałym kompanom. Nie wpływa to na możliwość kontrolowania ciebie. Po prostu twój radar jest wyjątkowo czuły. Nikt inny mnie w takiej postaci nie zobaczy, bo to ty jesteś moim ulubionym pionkiem w tej grze. Wykorzystam cię tak, byś zgrał się idealnie z czasem. Nie mogę ci na ten temat zdradzić więcej, oprócz tego, że finał przedstawienia zaplanowałem na za cztery dni. Nie martw się; nie musisz martwić się o rekwizyty. Załatwię to za ciebie. Tobą.'

Przerwał na chwilę.

Puste oczodoły zdawały się chcieć wciągnąć mnie w swoją otchłań.

'Posłuchaj, Chad.' Moje imię zabrzmiało w tego ustach jakby coś wypluwał. 'Za żadne skarby świata nie staraj się udaremnić mojego przedsięwzięcia. Bo za to zapłacisz. Oczywiście powiedziałem to po to, żebyś jednak spróbował, bo będę miał jeszcze większy ubaw, niż zaplanowałem. Jesteście śmieszni, wy, ludzie. Zacznij jutro, będziesz miał trzy dni. Zrób, co w twojej mocy, ale i tak nie pozwolę na nic więcej, niż wychylenie nosa do kibla. Od teraz, za cztery dni rozpocznie się arcyciekawy akt finałowy mojego kolejnego dzieła. Jeśli chcesz się przed nim rozgrzać, to spróbuj go powstrzymać. Będzie to bezcelowe, ale tym bardziej zabawne dla mnie.'

TO coś pokręciło lekko głową.

'Z drugiej strony możesz pić, jak piłeś przez ostatnie dwa lata. Niczym się nie przejmuj; za cztery dni najzwyczajniej wyjdziesz ze swoją bandą uzbrojoną po zęby do sali tego starego pryka Cartera, dacie sobie po porządnie po pysku, dostaniecie po pysku i jeden z was zginie. Wielkie mi co. Ale ty się o swoje życie nie martw, Chad! To ty wpakujesz któremuś tam kulkę w brzuch. Serio.' Jego głos ociekał pogardą, ironią. 'Wy, ludzie, jesteście tacy sami. Pijecie, palicie, ćpacie, zabijacie. Bo wam się nudzi. A teraz mi się nudzi. I teraz ja sobie mogę pozabijać. Wami. Ale poczekam na mój finał.'

Uśmiech nie schodził mu z ust.

'Dobra, Chad. Pora kończyć naszą pogawędkę. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz. Wierzę w ciebie. Do zobaczenia za cztery dni.'

Jego uśmiech ukazał przez chwilę jeszcze więcej zębów, po czym uścisk na mojej szyi, odbierający mi oddech znikł tak szybko, jak się pojawił. Upadłem na kolana, łapczywie chłonąc parne, męczące powietrze. Przechodziły mnie dreszcze. Gdy mrugałem widziałem straszne, puste oczodoły TEGO czegoś. Usłyszałem za plecami kroki.

Szelest.

- Papieros ci upadł. - odezwał się Nick. Jaka to ulga usłyszeć normalny, ludzki głos.

Wziął mnie pod pachy i pomógł wstać. Włożył mi dłoń jeszcze tlącego się papierosa. Wyrzuciłem go.

- Dzięki.

- Wracamy?

- Ta.

Moją pulsującą bólem głowę zawracały inne problemy. Musiałem powstrzymać siebie i innych przed wyjściem za cztery dni, w czwartek do sali Cartera

(tego starego pryka)

i przeprowadzeniem największej z bójek w historii naszej znajomości. Jeszcze trudniejsze zadanie, ponieważ to coś obiecało mi, że nie pozwoli, bym powstrzymał ten akt terroru

(kolejne dzieło)

. Nie debiutu.

          - Chad, czy ty mnie słuchasz? - zdenerwował się Nick.

- Nie.

- To powtórzę jeszcze raz; pójdziemy po piwo?

- Ta.

- To chodź.

- Okej.

Niczym powtórne odtworzenie kasety; poszliśmy w kierunku akademiku, powoli, powolutku, jak wracaliśmy z Richiem. Po drodze zahaczyliśmy o stary, brudny sklep, w którym pracowała dziewczyna Joela i kupiliśmy szczodry zapas piwa

(możesz pić tak, jak to robiłeś przez całe dwa lata)

.

Wróciliśmy do akademika, poszliśmy do pokoju, rozpakowaliśmy jeden sześciopak, otworzyliśmy  z cichym sykiem swoje puszki, wypiliśmy.

To był męczący dzień.

Wypiłem tyle, że obudziłem się we wtorek późnym popołudniem. Miałem okropnego kaca. Kaca-potwora. Z mojego studenckiego doświadczenia wiem, że najlepszym lekarstwem na kaca i problemy jest więcej piwa. Nawet tak taniego.

Wyciągnąłem, ciężko wzdychając, kolejną puszkę piwa, otworzyłem i pociągnąłem długi, orzeźwiający łyk. I zasnąłem.

Śniło mi się, że zabijam Matty'ego strzelając do niego z pistoletu, a obok mnie stoi TO coś. Pokazuje swoje okropne, żółte kły. Jego oczodoły wciągnęły mnie do środka, do zatrważającej pustki, gdzie nie było nic prócz mnie.

  

Obudziłem się w środę, przeddzień premiery dzieła reżyserskiego. Nie miałem kaca, bo przecież zażyłem lekarstwo. Przyjrzałem się staremu zegarkowi, z którym zawsze spałem. Cyfrowy Casio, na którego na początku studiów wydałem wszystkie oszczędności, wskazywał na pół do dziesiątej. Znowu zaspałem na wykład Cartera

(tego starego pryka)

, ale przecież jutro gram u niego na sali główną rolę.

Ubrałem się, umyłem zęby i wyszedłem z pokoju, w którym jeszcze wszyscy spali. Miałem już pewien pomysł, jak powstrzymać nas przed nami, ale mógł nie wypalić. Jak każdy inny plan.

Przez całe poniedziałkowe picie z Nickiem rozmyślałem nad możliwym sposobem zatrzymania nas w akademiku. Zabarykadowanie głównych drzwi nie wchodziło w grę. Jeśli już miałbym cokolwiek barykadować, to zabrałbym się za drzwi naszego pokoju. Po głowie latał mi też skomplikowany plan zarażenia wszystkich, łącznie ze mną, jakąś niepoważną, ale długo przebiegającą chorobę, jak na przykład grypą żołądkową, ale nie mam wirusa, ani niczego takiego. Więc odpada. Pomysłem, który pojawił się znikąd, było wyjechanie gdzieś tak daleko, aby nie zdążyć wrócić tu na czwartkowy poranek.

Chociaż istniało ryzyko, że nasz reżyser przełoży wielki spektakl.

Co mu tam, czy to czwartek, czy to piątek, ważne, że będzie miał ubaw. Patrząc na całą tą sytuację, mam raczej marne szanse na odwołanie tego dzieła, ponieważ TO coś potrafi nami sterować. Kontrolować nas.

Przechadzałem się długimi korytarzami akademika, wyłożonymi tanim, szarym dywanem. Ręce włożyłem w kieszenie podartych dżinsów, miałem na sobie starą koszulkę z krótkim rękawkiem. Nie mogłem mieć radosnej miny, ponieważ cały czas, natrętnie, nad każdy nowy pomysł wyskakiwała kusząca propozycja przepicia całego dnia w ramach próby generalnej spektaklu. Chciało mi się jednocześnie pić i kląć na całe gardło. Byłem wściekły. I pewny, że gdyby nie ingerencja TEGO czegoś, wymyśliłbym sprytny, zwarty plan od zaraz, na miejscu. Bolała mnie głowa.

A może by tak się upić do nieprzytomności. Wlać w siebie tyle litrów piwa, że rzygalibyśmy przez dwie doby z groszami. Zapasów mamy dość, jedyne, co trzeba zrobić, to nakłonić Nicka i resztę do większego picia.

Co nie było problemem.

Zawróciłem i zacząłem iść w kierunku naszego pokoju. Mniej więcej w połowie drogi poczułem, jak mój żołądek nagle wywraca się do góry nogami. Odbiło mi się gorzką żółcią. Rzuciłem się do najbliższej toalety i zdążyłem w samą porę. Czując, jak zawartość mojego żołądka szybko podchodzi mi do gardła, doskoczyłem do pierwszego z brzegu kibla i zwymiotowałem najpewniej wszystkie moje posiłki sprzed dwóch dni.

Oparłem spocone czoło na przyjemnie zimnym sedesie. Ciężko oddychałem. Pomyślałem, że Jezu, chyba zaraz znowu.. Nachyliłem się do muszli ponownie i zrzygałem się ponownie. Gdzieś, w odległej części mojego zmaltretowanego mózgu pomyślałem, że skąd wziąłem tyle żarcia w brzuchu? Zwymiotowałem po raz trzeci i, mając nadzieję, że to koniec, ruszyłem chwiejnym krokiem do umywalki, żeby opłukać swoją potwornie bladą, spoconą twarz.

Zimna woda z kranu była kojąca jak balsam. Chyba miałem gorączkę. Spojrzałem w swoje odbicie. Nie miałem oczu. Tylko puste, zionące czernią oczodoły. Z lewej dziury wypełzł tłusty, zgniło-żółty robak.

'Chciałeś wymiotować; proszę bardzo.' Na twarzy pojawił się ukazujący ostre, ułożone w nierówne rzędy zęby. Zwymiotowałem do zlewu.

Kręciło mi się w głowie.

Moje kroki przypominały kroki naprutego menela. Były chwiejne i niepewne. Nie byłem pewien, czy może zechcę znowu coś zwrócić, ale powoli, uparcie dążyłem do pokoju, by położyć się do mięciutkiego łóżka i poddać się.

Wygrałeś.

Nareszcie dotarłem do naszego pokoju, padłem na łóżko i beknąłem głośno. Odetchnąłem głęboko, szczęśliwy, że udało mi się tu dotrzeć. Leżałem z zamkniętymi oczami, ignorując gorzki posmak w ustach i przerażający widok oczu i uśmiechu tego czegoś na miejscu moich.

- Wszystko w porządku, Chad? - usłyszałem głos Sama. - Nie wyglądasz na zdrowego.

- Nie. - odpowiedziałem.

- Pomóc ci?

- Nie.

- To może dam ci piwa?

- Nie, naprawdę.. dzięki Sam.

- Spoko. - odpowiedział. - To ja pójdę coś zjeść.

- Gdzie.. gdzie są inni?

- W sklepie. - dosłyszałem cichy dźwięk. Teraz musiał uśmiechnąć się uśmiechem tego czegoś. Nie otwierałem oczu. - Poszli kupić sprzęt.

Wyszedł z pokoju.

          Odetchnąłem.

(każdy dobry aktor powinien zawsze słuchać się reżysera)

Dzisiaj sobie troszkę poodpoczywam

(nachlasz się)

 i jutro pójdę na salę wykładową Cartera

(tego starego pryka)

tak sobie zabić Matty'ego strzałem z broni, którą teraz kupują Richie i Nick. Świetnie to sobie wymyśliłeś, reżyserze.

Znajdą nas nawalonych i po prostu zgarną.

Zasnąłem.

Śniły mi się oczy reżysera. Wielkie jak auta. Cały czas mówił bez ruszania swojego straszliwego uśmiechu. Mówił 'czas zacząć spektakl'. Na koniec oczodoły tego czegoś wciągnęły mnie do środka, do pustki.

Nie było tam niczego oprócz mnie.

Obudziłem się wcześnie, o siódmej z minutami. Czułem, że byłem jeszcze pod wpływem alkoholu. Sięgnąłem pod łóżko, wyciągnąłem stamtąd puszkę letniego piwa i wypiłem ją.

Przygotowania do premiery czas zacząć.

Czułem się pusty w środku. Chyba przez to, że nie miałem żadnego wpływu na rozwój wydarzeń. Od dawna zaplanowany. Czułem się mały.

Wypiłem trzy puszki piwa i zacząłem się ubierać. Zdaniem reżysera odpowiednim strojem dla spitego mordercy była brudna koszulka i podarte dżinsy, a na to nie prana od dawna, cienka bluza. Nie ogoliłem się. Będzie bardziej dramatycznie. Wywrze większy nacisk na widzów.

Kiedy już odpowiednio się przystroiłem, usiadłem na łóżku i wypiłem czwartą puszkę taniego, studenckiego piwa. Dziwnym zbiegiem okoliczności, kiedy tylko zgniotłem opakowanie po trunku, do pokoju weszli Nich, Richie i Sam. Przypomniał mi się Joel i inni. Byłem zły. Moi współlokatorzy mieli na plecach wypchane po brzegi plecaki. Nick stał na przedzie.

- Już czas. - jego pełen nienawiści uśmiech odsłonił liczne rzędy krzywych, ostrych zębów. - Zaczynamy.

Zdjął plecak. Ułożył go na moim łóżku, zawalonym pustymi puszkami po piwie. Otworzył go i wyciągnął dwa pistolety i dwa krótkie, metalowe szpadle (pomysł Richiego - wyjaśnił Nick). Trochę skromnie, panie reżyserze. Ale proszę bardzo, to pańskie dzieło.

Bez słowa wyszliśmy z akademika. W mojej głowie kotłowały się obrazy TEGO czegoś. Czwartek był zimny i bezwietrzny. Słońce schowało się za chmurami, jakby nie chciało być świadkiem tego, co zaraz będzie miało miejsce. Szliśmy razem w jednym szeregu; Nick z plecakiem a reszta z rozwścieczonymi wyrazami twarzy. Tak naprawdę podczas tamtego marszu nie myślałem nic. Tylko patrzyłem przed siebie, jak żołnierz na warcie i dawałem prowadzić się temu czemuś.

I mógłbym przysiąc, że się uśmiechałem.

Dotarliśmy do szarej masy uniwersytetu wybudowanego jakieś tysiąc lat temu w samym centrum miasta. Bez zastanowienia weszliśmy do środka. Kiedyś zawsze się gubiliśmy w plątaninie szerokich korytarzy przyozdobionych najróżniejszymi obrazami, bo byliśmy tu raz na ruski rok. Na całe szczęście dobrze się nauczyliśmy swoich ról. Sala Cartera

(tego starego pryka)

znajdowała się na drugim z trzech piętek, na samym końcu białego korytarza.

A za otwartymi drzwiami stał rozanielony Joel i pokazywał nam dwa środkowe palce z długimi, zwierzęcymi paznokciami. Richie krzyknął i popędził w kierunku dryblasa. W chwili, gdy 'Duch' przekraczał próg sali wykładowej, z prawej strony wyleciał, trzymany przez Jacka kij baseballowy, który z niemiłosierną precyzją trafił w nos Richiego. Usłyszałem stłumiony trzask, mlaśnięcie i opętańcze krzyki 'Ducha' i Jacka, i donośne przekleństwo Sama.

Richie odleciał do tyłu, w powietrzu zakrywając dłońmi zmasakrowaną twarz. Wylądował pod naszymi nogami, nie wydając żadnego odgłosu. Czym prędzej ustawiliśmy go do pozycji siedzącej. Odkleiliśmy pobrudzone ciągle rosnącą ilością gorącej krwi ręce od jego twarzy. Nos był okropnie złamany do tyłu, tworząc niemal kąt prosty w zestawieniu z bladą twarzą 'Ducha'. Oczy były nieprzytomne, z nosa lały mu się strumienie posoki. Nie miał dwóch zębów.

Jak to zobaczyłem?

Richie nienaturalnie się uśmiechał, prezentując krzywe, zwierzęce zęby.

Spektakl czas zacząć.

Bez namysłu rozerwaliśmy plecak i wyciągnęliśmy broń z środka. Sam i Nick wzięli szpadle, ja wziąłem pistolet. Wedle scenariusza. Popędziliśmy do przodu. Gdy tylko dobiegliśmy do framugi, Sam na ślepo przyrżnął w prawo, co poskutkowało głośnym jękiem i Jackiem leżącym na podłodze sali Cartera

(tego starego pryka)

, trzymającego się za rozwaloną twarz. Joel i Matt, który dopiero trzy tygodnie temu wyszedł ze szpitala, stali na przeciwko nas. Pierwszy ściskał w ręce długi zakrzywiony nóż z rozdwojoną końcówką (chyba taki na barbecue), drugi kij baseballowy, identyczny z kijem Jacka.

Akt drugi. Czas na akt drugi.

Nick bez ceregieli rzucił się w kierunku Joela i Matta. Sam poszedł w jego ślady. Matt zgiął kolana, przeniósł ciężar swojego ciała na prawą, wystawioną do tyłu nogę i zamachnął się w kierunku nadbiegającego i wrzeszczącego Nicka. Kij baseballowy bezlitośnie śmignął, zostawiając za sobą dziwną smugę i trafił Nicka prosto w brzuch. Uderzony potężną siłą, mężczyzna głucho stęknął i, przeleciawszy dwa metry w tył, wylądował na plecach. Widząc, że Sam został jeden przeciwko dwóm przeciwnikom, bez namysłu puściłem się biegiem

(wchodzisz na scenę!)

.

Zobaczyłem, jak Sam schylał się, unikając zamaszystego ciosu nożem Joela, by przygrzmocić Mattowi metalowym szpadlem w odsłonięty przez poprzedni cios bok. Atak trafił idealnie

(kwestia wielu prób)

w jego jaja i sprawił, że ten upuścił dotychczas ściskany w rękach kij na ziemię. Ranny wpadł na pierwszy z kilku rzędów siedzisk ustawionych przodem do mównicy Cartera

(tego starego pryka)

. Przewrócił kilka krzeseł. Ciężki, zielony szpadel stał się problemem Sama. Joel, wykrzywiając twarz w grymasie wściekłości wyprowadził długi nóż naprzód. Trafił przeciwnika w lewe ramię, zostawiając na nim długą, szeroką ranę.

Sam krzyknął z zaskoczenia i bólu, i rozpaczliwie odskoczył przed następnym, szybkim atakiem Joela. Szpadel upadł na ziemię, nóż rozdarł mojemu kumplowi koszulkę i bluzę. Sam upadł na lewy rząd krzeseł z przerażającym uśmiechem na twarzy. Z jego rozciętego ramienia lała się wściekle czerwona krew. Znaczyła ślady na dywanie, wyłożonym na całą salę.

Korzystając z mojego rozpędu, zamachnąłem się i zdzieliłem zdziwionego Joela pięścią w twarz. Na ostatek sprzedałem mu potężnego kopniaka pod kolana, na co przewrócił się i sturlał z łagodnych schodów na ich drugi od dołu rząd.

Uśmiechałem się.

I krzyczałem.

Nagle usłyszałem drugi krzyk i poczułem wybuch bólu na lędźwiach. Zaskoczony i wywrócony, w locie widziałem ukazującego rzędy strasznych zębów Jacka, dzierżącego zakrwawiony kij baseballowy. Jego twarz była okropnie poharatana, jego dolna warga była tak głęboko rozcięta, że aż ukazywała krzywe, żółte zęby, koniec nosa dziwnie skręcał w prawo i buchała z niego krew, ściekająca po zębach, koszuli, spodniach, tworząca szybko rozrastającą się kałużę pod starymi trampkami.

          Skuliłem się i uderzyłem plecami w jeden rząd krzeseł niżej, niż przed chwilę uderzony Matty, który powoli wstawał, ale przeszkodził mu Sam. Skoczył na niego, nie pozwalając mu podnieść kija. Trzymał Matta za ręce, przygniótł go. Wściekły przeciwnik wierzgał się, aż wreszcie Sam stracił równowagę i spadł na niego. Matt, nie czekając ani chwili dłużej, uderzył głową w twarz Sama. Ugodzony krzyknął z zaskoczenia i role zamieniły się; to on leżał na ziemi, a Matty go do niej przygwoździł.

Gdy rozpaczliwa szamotanina Sama nie przynosiła efektów i Matt zdawał się tryumfować, potężny kopniak Nicka wyrzucił go, a wraz za nim ze trzy krzesła z poziomu, na którym leżałem, na niemalże sam dół.

Wybawca pomógł wstać Samowi i mnie. Podał mi drugi pistolet, bo pierwszy leżał gdzieś pod krzesłami, a Samowi swój szpadel. Jack wyskoczył jak diabeł z pudełka, ale nas było trzech, a on jeden. Joel i Matty powoli podnosili się pod mównicą Cartera

(tego starego pryka)

. Napastnik skoczył na Sama, ale Nick od razu uścisnął go w nelsonie. Ja porządnie przyłożyłem mu pięścią w brzuch. Zostało mi trochę krwi na ręce po kontakcie z jego koszulką. Potem Nick zrzucił go na dół. Jack turlał się komicznie obok kilku rzędów krzeseł, aż dotarł do swoich kompanów.

          Sala wykładowa była totalnie zdemolowana. Trzy środkowe rzędy krzeseł po prawej i jeden po lewej stronie były porozrzucane w nieładzie. Pomieszczenie miało budowę podobną do teatru; wchodziło się do niego i można było zejść po łagodnie stromych schodach na sam dół, do mównicy profesora. Na dwóch stronach schodów ułożone były miękkie, ciemnozielone krzesła, przodem do mównicy. Odcinek schodów, na którym legł Sam uwalany był krwią. Tak samo jak przestrzeń za schodami, gdzie dostał w twarz Jack, i korytarz prowadzący do samej sali. Leżał tam, wyszczerzony w przerażającym uśmiechu Richie, z rozwaloną twarzą. Krew uderzająco kontrastowała z białym korytarzem i samą salą wykładową.

Na najniższym miejscu pomieszczenia, przy mównicy, Joel, Jack i Matt stali już, gotowi do dalszej walki. Ich twarze wykrzywiał odrażający grymas wściekłości.

My też byliśmy gotowi do następnej rundy.

Nie.

Do trzeciego aktu. Czas rozpocząć trzeci akt.

Zbiegliśmy do nich, na dół. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jack wpadł na Sama ze swoim kijem, uderzył go potężnie w rozciętą lewą rękę. Nasz kumpel krzyknął donośnie z bólu, padł na ziemię, trzymając się za przedramię i tak już został. Od razu doskoczyłem do Jacka i uderzyłem go z całej siły pistoletem w twarz. Napastnik obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i, spadając na ziemię, wyrżnął szczęką w mównicę Cartera

(tego starego pryka)

. Akompaniamentem do tej akcji był głośny, roznoszący się po całej sali krzyk bólu Nicka.

Obróciłem się.

Matt i Joel trzymali Nicka za ręce, bijąc go po brzuchu. Prawa ręka Nicka była zgięta pod dziwacznym kątem. Złamana. Wtedy przypomniał mi się sen. Unosiłem rękę z ciężkim pistoletem w środku, wymierzałem w klatkę piersiową Matty'ego i, w zwolnionym tempie, naciskałem spust. Usłyszałem ostry dźwięk wystrzału. Kula leciała wolno, bezlitośnie zmierzając ku piersi Matty'ego. Widziałem jego szeroko otwarte, zdziwione oczy, które przestały być puste, jak oczodoły tego czegoś. Stały się ludzkie i pełne przerażenia.

Kula z glocka z cichym mlaśnięciem trafiła w pierś Matta. Mój przeciwnik odleciał do tyłu, a jego widok przesłaniała czerwona, krwawa chmurka wydobywająca się z jego klatki. Kto wie, może dałoby się go jeszcze uratować, gdyby nie fakt, że ofiara stała jakieś trzy metry od ściany. Lecąc praktycznie poziomo. Matty z pełnym impetem wpadł na twardą, dotychczas białą ścianę, skręcając sobie na niej kark. Spadł na ziemię z głuchym łoskotem, który zatrząsł całą salą.

Wszystko nagle ucichło.

Pośród absolutnej ciszy rozległ się dudniący, najgłośniejszy i najdłuższy ze wszystkich krzyk wieloryba. Wwiercał się drażniąco w uszy, brzmiała w nim nuta drapieżnej satysfakcji z udanego spektaklu.

Joel puścił Nicka i oboje wpatrywali się we mnie z przerażeniem w oczach.

Uśmiechałem się.

          Po chwili uśmiech zszedł z mojej twarzy. Upuściłem broń na ziemię i podbiegłem do leżącego w kałuży krwi Matty'ego. Na pierwszy rzut oka wiedziałem, że nie żył. Ukryłem twarz w dłoniach. Przed chwilą zabiłem człowieka. Mojego rówieśnika.

- Cośmy.. kurwa.. mać.. zrobili.. - Nick trzymał ręce na karku, przeczesując średniej długości spocone włosy. - Zabiliśmy Matty'ego. Ja pierdole, zabiliśmy człowieka!

- Ja zabiłem, nie wy. - odezwałem się drżącym głosem. - Przecież to ja miałem spluwę. - nie podnosiłem się z kolan. Klęczałem przy martwym Mattym.

- Musimy spieprzać. - wyraził swoją opinię Joel. Na jego twarzy malowało się ślepe przerażenie. - Zostawmy Richiego, Sama i Jacka, zwalmy na nich.

- Nie ma mowy. - powiedziałem. Nie wiem czemu.

- Kurwa, policja. - podniósł głos Nick.

I rzeczywiście. Do sali wbiegło sześciu uzbrojonych funkcjonariuszy w jasno niebieskich koszulkach. Trzech z nich celowało pistoletami we mnie, Nicka i Joela, krzycząc 'Nie ruszać się!', a pozostali wynieśli nieprzytomnych Sama i Jacka z sali. Jeden z niebieskich ukląkł przy Mattym. Sprawdził puls. Pokręcił ponuro głową.

- Nie żyje. - oznajmił grobowym tonem. - Rana postrzałowa plus skręcony kark. Skurwiele. - spojrzał na nas. - Dostaniecie za swoje, pieprzeni mordercy. Ciekawe, co powiecie o broni i skręcaniu karków po dożywociu w Shawshank.

Nick i Joel zbledli.

Ja na powrót się uśmiechnąłem. Pokazywałem swoje krzywe, liczne zęby. Teraz ja byłem TYM czymś.

- To ja go zabiłem. - odezwałem się z ponurą satysfakcją. - Ja zabiłem Matta.

Ten klęczący przy ciele Matty'ego spojrzał mi w oczy

(zionące pustką oczodoły i nieschodzący z twarzy uśmiech)

.

   - To za to bekniesz. - odparł uśmiechając się wrogim uśmiechem. Z normalnymi zębami. - Na dożywociu w Shawshank, kurwa.

Kiwnąłem stoicko głową, w której miałem pustkę. Czułem, jak alkohol mącił mi w mózgu, no ale cóż. Taka był cena tej roli. Nagle zobaczyłem GO, jak żywego, znów byliśmy w lesie. Znów widziałem JEGO mrożącą krew w żyłach, siną twarz. Wpatrywałem się w jego puste, przerażające oczodoły. Znów trzymał mnie lodowatą ręką kilkanaście centymetrów nad suchą, leśną ziemią.

Znów ten ukazujący rzędy pożółkłych, krzywych zębów uśmiech nie schodził mu z twarzy.

Znów przemawiał ochrypłym głosem nie poruszając martwymi wargami; 'Wy, ludzie, jesteście tacy sami. Pijecie, palicie, ćpacie, zabijacie. Ale ty się o swoje życie nie przejmuj, Chad! To ty wpakujesz któremuś tam kulkę w brzuch. Będzie dobra zabawa. Nieźle się rozerwiesz.' A teraz powiedział zupełnie nową kwestię, która niemal boleśnie wryła mi się w pamięć; 'Gratulacje, Chad.' Jego uśmiech jeszcze bardziej się rozszerzył. Rzędy zębów zdawały się nie mieć końca. 'Świetnie się spisałeś. Byłeś wręcz urodzony do tej roli. Jestem z ciebie zadowolony.'

 I wpadłem do pustych, bezdennych oczodołów reżysera. Wpadłem w swoistą śpiączkę. To coś, po genialnych trzech aktach swojej wciągającej sztuki musiało dobrze rozegrać akt czwarty; epilog. A mianowicie - młody, pijany morderca swojego rówieśnika przyznaje się do wszystkich zarzucanych mu czynów, tzn. zastrzelenie Matty'ego i ciężkie pobicie czterech innych mężczyzn w jego wieku. Nick, Richie, Joel, Sam i Jack potwierdzają winę Chada. Główny bohater ląduje w Shawshank.

Na dożywocie.

  

Obudziłem się dopiero, gdy przewożono mnie furgonetką do najgorszego możliwego więzienia w całym kraju; więzienia Shawshank. Słyszałem, jakby z oddali, odgłosy wybuchów fajerwerków.

'Jestem z ciebie zadowolony.'

Rozpoczynał się rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty.

  

Odkładam tępy ołówek.

          Masuję zesztywniały kark. I zmarznięte ręce.

Jest drugi stycznia dwa tysiące dwunastego roku. I jest zimno. Pogrążony w myślach, rozważaniach, patrzę na mój rękopis. Jest ciemno, trudno już odróżnić zlewające się, krzywe litery.

Krzywe jak zęby.

Wstrząsa mną dreszcz. Strażnicy już dawno poszli do łóżek. Inni więźniowie też. Zimna ręka, wracając z uporczywie bolącego karku, zahacza o nieogolone policzki. Szorstki zarost wydaje suche szelesty.  Ręka zostaje, wspierając znużony podbródek. Oczy same się zamykają, zdaje mi się, że mam piasek w oczach.

'Jestem z ciebie zadowolony.'

Dwadzieścia dwa lata to długo. A ja dopiero teraz zdecydowałem się to napisać. Kiedyś nadszedłby ten czas, tego jestem pewien. Zajmuje mi napisanie tego jakieś dwie noce. Dwie nieprzespane noce. Moje myśli ciągle, uparcie, nieprzerwanie dążą do twardej pryczy. Na całe szczęście chociaż celę mam na własność. Chociaż tyle.

Uśmiecham się.

Gdy człowiek wszystko traci, nie ma trudności z cieszenia się małymi rzeczami. Niestety, prycza musi zaczekać. Teraz powinienem zdecydować, co zrobić z tym rękopisem. Najchętniej wysłałbym to moim przyjaciołom, ale.. nie mam ich adresów. Nasza znajomość burzliwie zakończyła się w sądzie. Nie mam nawet adresu kogokolwiek z mojej rodziny. Siostry, brata, taty, mamy. Nikogo. Wszyscy mnie porzucili. A jednak, coś z tym rękopisem trzeba zrobić..

Nagle, bez ostrzeżenia, moja ręka bez mojej zgody bierze stos cienkich kartek i zaczyna je rozrywać. Moje serce ściska rozpacz. Łzy stają w oczach. Najważniejsza rzecz w moim całym życiu właśnie jest niszczona.

Słyszę cichy szelest za moimi plecami, na pryczy. Pełen obaw, odwracam się. Mrużąc oczy, nie mogę dostrzec pośród ciemności nic. Nic oprócz rzędów krzywych, zwierzęcych zębów. Wyszczerzonych w przerażającym uśmiechu. Cały sztywnieję ze strachu. Na całe szczęście nie widzę zionących pustką oczodołów, które z pewnością wciągnęłyby mnie, ale tym razem na zawsze.

Chociaż tyle.

Gdy to coś wreszcie przemawia, paraliżujący ciało uśmiech nie porusza się.

'Kopę lat, Chad.' mówi mój reżyser, pokazując jak najwięcej rzędów ubabranych krwią, głodnych, drapieżnych zębów.

(opowiadanie pochodzi ze zbioru ‘Podwodny krzyk wieloryba’)

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial