Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Dysponentka Szczęścia

ZENON PIOTROWICZ

 

 

DYSPONENTKA SZCZĘŚCIA

 

 

Gdzieś na skraju bezimiennego klifu, będącego zakończeniem kipiącej soczystą zielenią łąki, usiadła dziewczyna. W niemającym nazwy miejscu, o nie dającym się określić czasie. Słońce stało w zenicie odbijane od mokrych skał roszonych słoną, morską wodą. Gdzieniegdzie, pod wpływem padających pod odpowiednim kątem promieni, na miniaturowe krople rozbitych
o ostre skały fal, pojawiała się tęcza, która po chwili znikała bez śladu, jak nocny szept kochanka. Ludzie powiadają, że człowiek ma tyle lat, na ile się czuje, ale gdyby zapytać o wiek siedzącą na skraju dziewczynę, nie znałaby odpowiedzi. Kilka chwil wcześniej, spacerując po łące, znalazła dużą, czterolistną kończynę, która swoimi rozmiarami dorównywała delikatnej dłoni szczęśliwej znalazczyni. Zerwała ją i zaniosła w miejsce, w którym właśnie była. Były. Ona i jej czterolistne szczęście.

Siedziała w bezruchu długi czas, zastygła niczym posąg smagany morską bryzą. Nawet najbardziej wnikliwy obserwator nie byłby w stanie powiedzieć, czy pełzające leniwie po jej policzkach krople to łzy, czy też niesiona wiatrem woda. Po długiej chwili drgnęła, jakby obudzona z letargu. Ludzie mawiali, że największym szczęściem jest dzielenie się z innymi tym, co się ma najcenniejszego. Ona, na tę chwilę, na ten czas, nie miała niczego, oprócz rzadkiej roślinki trzymanej na dłoni. Chwyciła więc palcami jeden z okazałych liści i ostrożnie pociągnęła, odrywając go od reszty.

Pierwszy liść, dla lat minionych. Za beztroski czas, kiedy jeszcze dziewczęciem była. Za każdy dzień, w którym nie wiedziała co to zło. Pierwszy liść, za jej pierwsze kroki, które wtedy nie mogły zawieźć jej na manowce. Za pierwszy szczery, niezamierzony uśmiech, nie mający drugiego dna. Za radość, jakiej zaznać może tylko dziecko. Nieskrępowaną, czystą i głęboką. Za szczęście niewiedzy i dar niedoświadczenia. Pierwszy liść, niesiony przez chwilę lekkim podmuchem, runął w dół, tonąc w otchłani wiecznych fal.

Drugi, wyrwany z niemym oporem, za życie, które w niej było. W hołdzie dzieciom, które
w niej żyły, a które nie miały okazji złapać ani jednego samodzielnego oddechu. Za wszystkie niegdyś bijące w niej serca, które stanęły przedwcześnie. I za te, którym się udało zmierzyć
z okrutnie urządzonym światem. Za każdą niepodległą myśl zrodzoną, zarówno tę która przeżyła, jak i za tę stłamszoną. Za każdy pierwiastek i nową nadzieję daną światu kosztem swoim. Drugi liść pomknął w górę jakby na skrzydłach i zniknął w oddali, nie dając się więcej namierzyć jej zmrużonym oczom.     

I trzeci, który oderwać się nie chciał. Jej palce ślizgały się, po jego jakby spoconej fakturze. Nie ustąpiła jednak i za trzecim razem zwyciężyła z niechcącym się unicestwić dziełem bożym. Tego poświęciła swojej miłości. Do wszystkich mężczyzn, którzy z nią byli, którzy w niej byli, i tych, co ją odrzucili. Za uczucie nieodwzajemnione, które górowało nad tym odwzajemnionym. Za każdy szept i dreszcz, który po nim przychodził. Za wszystkie uronione łzy i nieprzespane noce. Za tych, których znała i za tych, których imię nigdy przy niej nie wybrzmiało. Delikatnie, z jakby pieszczotą położyła go obok siebie i przygniotła dużym kamieniem. Tak, by choć on nigdy nie odszedł, a wysechł odwodniony czasem i został wchłonięty przez ziemię.

Pozostał ostatni, ledwie okrywający nagą już prawie łodygę. Strzęp, reszta zniszczonej całości. Odciągnęła go bez trudu, bo on jeden walczyć już nie chciał. On został zabity w hołdzie dla przyszłych dni. Za szanse, które są przed nią i porażki, które na nią czekają. Za każdy kolejny krok w przód i każdy dzień przeżyty. Za wszystko co dobre i to co najgorsze, za kłody pod nogami i wiatr wiejący do oczu. Za uczucia, które przyjdą, myśli które się ulotnią i wiarę, którą straci. Trzymała go delikatnie między palcami, gładząc z dwóch stron. Nie trwało to dłużej niż kilka oddechów i bić serca. Zwinęła go w niewielki, kojący zielenią rulon i wsunęła subtelnie do ust, przełykając po chwili.

Gdzieś na skraju bezimiennego klifu, w niemającym nazwy miejscu, o nie dającym się określić czasie siedziała kobieta. Nie miała przy sobie niczego, tylko lekko pożółkłą łodyżkę,
po znalezionym przypadkiem i minionym już szczęściu, którą trzymała w mocno zaciśniętej piąstce. Gęste od wypełniającej je wody powietrze dusiło. Wdzierało się do płuc, a słońce leniwie spadało w otchłań wiecznych fal.  

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial