Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Zapiski Tego Pijaka Wróblewskiego

JAKUB FORNAGIEL

 

 

ZAPISKI TEGO PIJAKA WRÓBLEWSKIEGO 

 

 

Rozdział I

Drapać aż do krwi za szczęściem

 

Dzień zaczął się, nim nastał świt, gdy po dwugodzinnej drzemce, bo snem tego nie można było nazwać, siedziałem na łóżku, wpatrując się w okno. Ciemny atrament ustępował bieli,
a ja musiałem udać się na przystanek, by dotrzeć do pracy. Do miejsca, którego nie znosiłem, ale narastający ogrom rachunków i jeszcze większy stos ponagleń nie dawały mi wyboru. Wyszedłem przed blok i przecierając oczy, ruszyłem na głębokim kacu na tramwaj, który miał przejeżdzać obok miasteczka AGH. Dojechałem nim do ulicy Stawowej, a widok marketu odebrał mi wszelkie chęci. Wpisałem się do skoroszytu zaraz po wejściu
i skierowałem się do szatni. Włożyłem ubranie robocze i ruszyłem na sklep, pusty sklep za zasłoną, po którym gdzieniegdzie pałętali się pracownicy. Stałem przy regale najróżniejszych marek mlek, gdy kierownik wydarł się na pracownika za wczorajsze kupno
papierosów przy punkcie obsługi klienta. W odwecie pracownik wyskomlał tylko coś
o  czasie przerwy i że tak mu poradził ochroniarz. Zbyszek, kierownik cieszący się szacunkiem innych pracowników z długim stażem, zaczął wrzeszczeć :

-- Oj, ja tego tak nie zostawię, kurwa. Co wy sobie myślicie, że kim wy tu jesteście! Pewnie! Zróbcie sobie zakupki w czasie pracy, parszywe pokolenie! Regulamin jasno mówi, że nie możecie opuszczać obiektu! 

Nie mogłem znieść tych dłużących się minut i żmudnych, monotonnych czynności, a także  wrzasków kierownika, więc wyszedłem na papierosa, by przewietrzyć się na metalowych schodach przed sklepem. Niestety zapomniałem, że ostatnia paczka, jak i kilka wcześniejszych, zginęła mi zaledwie po kilku sztukach. Zmęczony gubieniem, ruszyłem do wewnętrznego sklepiku, który był jeszcze zamknięty. Cholera... ten dzień na pewno mi nie sprzyja, pomyślałem i ruszyłem na halę, by przeczekać czas pozostały do otwarcia. Niski,
w średnim wieku facet o ponurym licu krążył wszędzie i nigdzie, więc ciężko było wyczuć, kiedy wrzask rozedrze Ci duszę, a jego postura będzie twoim cieniem. Po 9 stanąłem znów przed kasą, teraz otwartą, gdzie na domiar mojego zmęczenia, kasjerka oznajmiła, że paczki sprzedaje wyłącznie za gotówkę. Otworzyłem portfel, który jak zwykle świecił pustkami. Zdenerwowany podszedłem do pracownika z działu i po raz kolejny w tym miesiącu byłem zmuszony pożyczyć. Parszywe szczęście uśmiechnęło się do mnie i już po chwili oglądaliśmy smog unoszący się nad krakowskim porankiem.

-- Słyszałeś te wrzaski? – zapytał mnie z uśmiechem, który już dawno zaszedł mgłą i był ostatnią ostoją iskry życia. Cholera, absurd goni absurd. – rzekł Bartek.

Czasem myślałem, że to ostatni pracownik, w którym pozostały jakieś resztki człowieczeństwa, ludzkiego spojrzenia na sprawę. Był to trzydziestoletni mężczyzna bez rodziny ani jakichkolwiek perspektyw. Czasami chciałem zaproponować mu ucieczkę z tego miejsca, ale sam nie wiedziałem dokąd.

Zgodziłem się z nim i już chciałem dodać swoje trzy grosze, ale akurat wyszedł na papierosa Zbyszek, więc wymieniliśmy tylko porozumiewawcze spojrzenia ukradkiem i wróciliśmy do pracy.

 Po kilku godzinach zdecydowałem się opuścić stanowisko pracy, nie licząc się z możliwymi konsekwencjami, by w kiosku naprzeciwko zdobyć własną paczkę, bo w punkcie obsługi klienta byli jeszcze bardziej wyczuleni na to, kto robi zakupy. Czmychnąłem na górę, rzucając tylko krótki sygnał Bartkowi i już po chwili byliśmy na zewnątrz. Nareszcie mogłem mu się odwdzięczyć za serdeczność. Wypalaliśmy papieros za papierosem i snuliśmy plany na życie, korzystając z długości przerwy obiadowej. Po kwadransie wróciliśmy do pracy, gdzie prawie zanudziliśmy się na śmierć aż do 14. Człowiek patrzy z radością na piękną godzinę końca i przypomina sobie jej cenę, wczesne wstawanie. Zbiłem piątkę z Bartkiem
i z pogrzebową miną ruszyłem w stronę autobusu, mając w pamięci dwucyfrową liczbę — cały mój dobytek. Dojeżdżając na przystanek „Miasteczko studenckie AGH” jeszcze raz przyjrzałem się zawartości moich kieszeń. Ruszyłem znużonym krokiem do mieszkania. Po wejściu do środka przypomniałem sobie, że mam zaległe sztuki tomiku poezji do nadania. Przewróciłem oczami i zbiegając po schodach, wyszedłem z bloku. W drodze sięgnąłem po paczkę, by wyciągnąć papierosa, ale ku mojemu rozżaleniu, znalazłem tylko papierki i groźby, które znalazłem w skrzynce pocztowej poprzedniego wieczoru. Ruszyłem w stronę poczty, rozmyślając o nadchodzącym terminie płatności za czynsz i moich kurczących się oszczędnościach. Wstąpiłem po drodze do monopolowego po kolejną paczkę. Wychodząc, odpaliłem papierosa i z kopertami pod ręką ruszyłem dalej. Po dwudziestu minutach spaceru dotarłem pod urząd pocztowy, gdzie tłum ludzi zmusił mnie do wzięcia numerku i skierowania się znów na zewnątrz. Zemdliło mnie po wypaleniu kolejnej fajki, ale powstrzymałem się i ruszyłem do kosza, by krążyć tam i z powrotem. Po nadaniu tomików, ruszyłem do Marketu de Marco, choć moja karta była już ledwie ciepła. Podszedłem do kasy, kładąc na taśmie najtańsze piwo, chipsy, chleb i kawałek pasztetu. Na monitorku wyskoczyło: 15.57 zł. Przyłożyłem kartę. Dzięki Bogu, przeszło. Wychodząc, zastanawiałem się gorączkowo o tym Starym „Pradawnym” i próbowałem dojść do tego, jak to się stało, że tak tu skończyłem. Byłem przecież wychowany w duchu religijnym i to nie byle jakim: chrześcijańskim, a teraz ledwie miałem na życie i każde kłamstwo było moją ostoją, by przetrwać.

Ruszyłem z powrotem ku klatce, gdy po drodze ujrzałem lokal ze zdrapkami.
Uznałem, że nie mam już nic do stracenia, więc wszedłem. Zgarnąłem pierwszą od spodu zdrapkę i przyłożyłem kartę, gdy nagle usłyszałem dźwięk, którego się obawiałem...

ODMOWA

— Yyy, poproszę jeszcze raz.

— ODMOWA.

— Jeszcze raz, na pewno teraz się uda.

— ODMOWA, przykro mi.

— Proszę to wpisać na listę, proszę, to musi być mój dzień.

— Wróblewski, wisisz mi już stówę, nie dam się znów nabrać!

— Proszę, Panie Sławku, przysięgam, oddam to zaraz po wypłacie...

— Słyszę to już trzeci raz w tym miesiącu!

— Naprawdę oddam, niech da mi Pan szanse, to jest mój dzień, przysięgam!

— Wypierdalaj z budynku albo sam Cię stąd wykopię!

— Błagam!

Hańczyk pokiwał głową nade mną, przewrócił oczami i rzekł:

— Ostatni raz! Słyszysz, kurwa! Ostatni raz! Za dwa tygodnie widzę Cię z pieniędzmi
albo rozwalę Ci ten pierdolony łeb!

— Dziękuję, dziękuję, nie zawiedzie się Pan na mnie!

Mina Hańczyka jednak nie dała oznaki choć odrobiny wiary w moje słowa. Wyszedłem
z budynku, położyłem zakupy i znów los „uśmiechnął” się do mnie. Wypadło mi piwo
z kieszeni.

— Szlag!

Podniosłem je. Na szczęście butelka nie uległa najmniejszemu uszkodzeniu, poluzował się jedynie kapsel i mocno gazowane piwo uciekało spod nakrętki. Przyłożyłem butelkę do ust, by się nic nie zmarnowało, a w ręce trzymałem kurczowo zdrapkę, by i jej nie zgubić. Przechodząca starsza kobieta roześmiała się troskliwie i rzekła:

— Drogi Panie, to nic wielkiego, to mrzonka, choć dla niektórych łut szczęścia.

Zignorowałem jej słowa. Chwyciłem za jednogroszówkę i zacząłem kopać za swoim ratunkiem. PUDŁO! Smętnym krokiem wróciłem z wygazowanym piwem do mieszkania,
a kapiące z sufitu krople dogorywały w garnuszku wraz ze mną. Postanowiłem, że wraz
ze świtem opuszczę Kraków. Nie mogłem zasnąć tej nocy, a słowa staruszki nachodziły mnie z każdej strony. Mówiła o piwie czy o zdrapce?

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial