JAKUB FORNAGIEL
STARY CZŁOWIEK DWA METRY POD ZIEMIĄ
Ostre światło dawało się we znaki, gdy opuszczaliśmy bar. Chyba było w pół do piątej. Świt błogosławił okoliczne domy pełne miłości, parki gołębich parad i sen ludzi zamęczonych pracą, ale dla nas nie był łaskawy. Wczoraj zmarł mój ojciec. Nie sądziłem, że tak zakończy się to wszystko. Miłosz przewidział nasz koniec świata. Przed oczami widziałem czarne sukna i parawan przed kościołem, ale nie były dla mnie powodem do smutku, a powinny… powinienem rzewnie płakać i zawodzić, jaki ten świat jest okrutny, ale… spersonifikowane okrucieństwo właśnie wylądowało dwa metry pod ziemią, a ja nie czułem żadnej ulgi, smutku, obawy, choć łzy. N I C… Wyminąłem starą sąsiadkę, wychodzącą na spacer ze swoim yorkiem, który tak przeraźliwie wył, że moja dziewczyna Ann rzucała talerzami, by go zagłuszyć. Ruszyłem dalej, nim dotarły do mnie jej słowa współczucia. Cholera… chyba czegoś nie rozumiem albo brakuje mi jakiejś klepki. Nocą w barze poczułem się tak beztrosko. Nikt nie pytał, nikt nie szlochał, jakby śmierć ojca mi się przyśniła, a on jak to on wciąż wylegiwał się nad basenem w Gródku.
W momencie, w którym rozeszły się drogi moje i mojego towarzysza z baru, a pierwsze promienie dokuczały skacowanemu mnie, zdałem sobie sprawę, że to nie był sen. Ludzie mnie przerażali, pragnąłem ich obecności i czułości, lecz nie z powodu przywiązania lub więzów krwi, a dlatego, że to właśnie ja, a oni to właśnie oni.
Świat pełen nieoswojonych ludzi, których powinności zmuszają do heroizmu, współczucia i empatii, a strach przed samotnością zamyka w małżeństwach, pełnych etatach i biurokracji. Ja wymykałem się temu schematowi. Od kilku miesięcy jestem znów sam, zleceniówki przeplatam z wypadami na miasto i nocnym stukaniem w maszynę do pisania, mieszając czarny tusz z alkoholem i dymem starych cameli, których paczkę dostałem od sąsiada spod czwórki. Zarzekał się, że przywiózł mu je stryj ze Stanów tuż po rozpoczęciu stanu wojennego w 81’ i chyba miał rację, bo tylko po nich nie miałem odruchu wymiotnego.
Dotarłem przed stary dom przy ulicy Smoluchowskiego. Ulica piętrzyła się bezsennością i wypalonymi papierosami, a numer 4 na skrzynce był z każdym dniem bardziej nieosiągalny. Ten dom miał być ucieczką, a boję się tu wracać i nie robiłem tego, jeśli nie musiałem. Zawsze znalazł się bar, zlecenie lub dziewczyna. Dziś miałem wolne, bo zmarł mój ojciec… I co z tego? Bardziej przerażał mnie ten dom i jego pustka niż dzień pracy. Z wysiłkiem otworzyłem stare metalowe drzwi, które łuszczyły się od słońca. Światło wciąż wyczuwało moją obecność w korytarzu. Odłożyłem płaszcz na wieszak, zdjąłem kaszkiet i ruszyłem w stronę kanapy, rzucając ulotne spojrzenia na gabinet. Miałem ochotę wykrzyczeć światu prosto w twarz, żeby odwalił się od nieboszczyka, ale w sumie kogo to obchodziło. Legia Warszawa sięgnęła po puchar i tylko tym żyły wiadomości. Poszedłem do kuchni, sięgnąłem po butelkę szkockiej i wody. Usiadłem przy niskim stoliku i wyciągnąłem jedną z dwóch szklanek na stół. Warstwa kurzu na pozostawionej szklance była widoczna gołym okiem. Zrobiłem sobie drinka i położyłem się. Znów snułem fantazje o wybrzeżu Los Angeles, cygarze i pięknej kobiecie, ahh… cóż za nogi miała, a jakie oczy. W tym czarującym obrazie utonąłem aż do momentu, gdy oderwał mnie od zamku na piasku dzwoniący telefon. Cholera… matka – naszła mnie okropna myśl wraz z dreszczami, bo tego widoku nie było mi dane widzieć od mojej ucieczki z domu w osiemnaste urodziny, a jutro były moje trzydzieste i premiera kolejnej powieści.
Pociągnąłem kolejny łyk, przeczekałem ten okropny sygnał setki dzwoneczków. Dzwoniła już po raz trzeci. Cóż jej do głowy strzeliło? Nie widzi, że już za późno, że ja też jestem już martwy, a nawet jeśli bym nie był, to rozmowa nic nie zmieni. Wściekłem się, sięgnąłem po telefon i nim zacząłem wrzeszczeć, usłyszałem bardzo słaby głos schorowanej staruszki, a w tle pikanie szpitalnej aparatury.
- Henry?
- Ehh, zapamiętasz kiedyś moje imię?
- Henry, ojciec zostawił list zaadresowany do Ciebie, ja idę napić się herbaty do cioci Kunegundy. Zadbaj o moje hortensje.
Zawsze te cholerne kwiaty i pomylone imię, a teraz jeszcze jakiś urojony list od ojca i herbatki u zmarłej
ciotki zrodzone z demencji mojej matki – pomyślałem z goryczą, jak o tych jedynych walentynkach, gdy dostałem górę kolorowych karteczek, by później ujrzeć w ich wnętrzu potworne obelgi.
Nagle wpadł list przez drzwi. Zignorowałem dalsze słowa matki i podszedłem do listu.
A no tak, EKSMISJA – powiedziałem, myśląc o ostatnich groźbach właściciela, o ostatniej wydanej powieści, o jutrzejszej premierze, o urodzinach w samotności. Wróciłem do telefonu i przerwałem mej Matce.
- Coś jeszcze, czy mogę już zostawić słuchawkę na kolejne dwanaście lat.
W tym momencie pikanie zamieniło się w jeden, stały dźwięk.
Rozłączyłem się.
CHOLERA…
Znowu muszę wcisnąć się w ten za mały garniak.
BIBLIOTECZKA
Comments