Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

ZUPA

Samuel Serwata

 

ZUPA

 

Zwolnione słowa. Talerz zupy umyka, miesza się sama a ja na nią patrzę jakby była czymś boskim. Świat wiruje nieznacznie szybko, coraz szybciej. Po chwili widać tylko smugi kolorów. Dźwięki wydobywające się zewsząd są jak z powolnego kasetowego nagrania. Chwytam łyżkę, bardzo szybko, automatycznie. Ręce mi drżą, po ciele spływa zimny pot. Słyszę fale. Tak. Opadające kaskady dźwięków wodospadu. Ręce odmawiają mi posłuszeństwa, łyżka wpada mi do zupy z chlupotem. Jeżyny rozpryskują się na boki i zamierają w powietrzu. Łyżka utonęła, wsadzam do niej widelec i mieszam, próbując go wyłowić, bo zupa jest gorąca. Zupa wrze, unosi się chmura pary. Wyciągam widelec, jest spalony, cały czarny, wygina się, faluje, jakby był z lepkiej gumy, rozpływa się i skapuje kulkami jak rtęć. Rtęć wpada do zupy i miesza się sama, zmienia kolor z żółtego na czerwony, wypełnia się jak akwarela w wodzie lub mleczko w herbacie. Ciągnie się jak mgła. Odchylam głowę do tyłu wolno, oddychając. Przeszedł mnie dreszcz. Zaczynają wypadać mi włosy. To nie włosy. Zaraz. To sierść! Wsadzam rękę do zupy, całą dłoń, aż do przegubu, wokół talerza pojawiają się ostre zęby, czuję wilgoć, nie, mokro. Raptownie zęby się zatrzaskują, zaczynają zgrzytać, odgryzając mi dłoń. Czuję ból, lecz mi nie przeszkadza. Obraz spowalnia, przestaje wirować. Ludzie patrzą dyskretnie na mnie, ale się mną nie przejmują. Wyciągam rękę. Dalej jest cała. Upadam pod stół i zwijam się w kłębek. Słyszę głosy ludzi. Ktoś mnie podnosi. Wszystko widzę za mgłą. Coś chcę powiedzieć, sam nie wiem, co. Lecz słyszę tylko swój niby - język. Wszystko umyka.

 

    Godzina trzynasta zero-zero. Czuję napływ świeżego powietrza, wiatr bucha mi w twarz. Ktoś gra na bębnie, stuka w niego szybko, w jednym nieustającym, schematycznym rytmie. Próbuje ustać na nogach. Przewracam się. Znów wstaję, czuję, że się chwieję, idę krzywo, czując twarde podłoże, ale w mojej rzeczywistości chodzę po lodowatej wodzie. Stawia ona opór, lodowato aż do kości. Jak mokry beton. Na coś wpadam. Nie wiem, na co. Całuję się, czuję wilgotny smak czyjegoś języka. Pieszczoty, czuję pod ręką ciepłą, kobiecą pierś, lekko sztywnieje. Nie ma siły, jakbym spadał, czuję jakby wszystko z czubka głowy spadało, wbijając się w ziemię pode mną. Chropowate worki okalają mi twarz, jakby leciały z wiatrem i było ich wiele i przenikały przeze mnie. Siadam na zimnej nawierzchni. Słyszę przejeżdżające silniki, z głośnym łoskotem omijają mnie. Palce mi się wydłużają, zrzucam skórę niczym grzechotnik. Jestem nim, syczę. Chce mi się pić. Ale kogo by prosić. Nie umiem mówić. Czerń przed oczyma, pojedyncze strumyki słonecznego światła. „Hej, słyszysz mnie?” - Czy to ja powiedziałem? Czy ktoś, kto jest przede mną? Czy ktoś mnie próbuje ratować? Czy to ja sam?  - Opadam na coś miękkiego i zasypiam.

 

    „Hej mgielna pchełko!”- Poczekam aż dojdziesz do moich ust. Małe łaskotanie wzdłuż twarzy, schodzi po policzku, czuję jak idzie i wspina mi się po moich suchych ustach. Czuję jej każde odnóże. Lekko odchylam usta. Wchodzi mi na zęby. Gdy jest między dolnym a górnym, otwieram szczelinkę między nimi i raptownie zatrzaskuję. Piekący ból i czuję krew, która rozpływa mi się w ustach. Do cholery, dlaczego to boli? Wstaję z drewnianej podłogi, deski skrzypią, ruszają się. Podchodzę do starego pordzewiałego lustra. Wystawiam język. Jest dokładnie w połowie przegryziony, jak u węża. Widzę twarz swoją, to nie była pchła, mrowienie, to ściekający pot. Oplatam rękami swoją głowę, chwytam za swoje włosy, próbuję wrócić do realizmu ciągnąc się za włosy, wbijam paznokcie w głowę jak najmocniej potrafię. Spływają po twarzy strumyki krwi.

    Siadam na stare spróchniałe krzesło. Próbuję oddychać, czuję pulsację krwi, która wypływa strumyczkami. Wyprostowałem się i odsapnąłem. W płuca wciągnąłem wilgoć ciemnego zatęchłego pokoju. Popatrzyłem w ścianę przed sobą. Spływały po niej jajka sadzone.  Odwróciłem się w stronę skupiska moich mebli. Półki, stare biurko z lampą, które to urządzenie było jedynym źródłem prądu w tym pomieszczeniu. Wszystko było brudne, spróchniałe i ociekające syfem. Tynk odpadał. Spod tapety wypełzały karaluchy. Usłyszałem skrzypnięcie. Odwróciłem się i zobaczyłem siedzącą na krześle ponętną blondynkę w garniturze, miniówie i papierosem w lufce między ustami. Zaniemówiłem.
- Witam w świecie żywych.- Odezwała się i pociągnęła fajkę.
- Skąd się tu wzięłaś?
- A kto cię tu przytaszczył, gdy byłeś naćpany?
Nie odzywałem się. Rozprostowała nogi. Gwoździe wystające ze ścian i powbijane w krzesło, zaczęły się obracać na jej widok.
- Czego by pani chciała?
- Mieszkasz w dość przytulnym gniazdku.
- Tak. Też je lubię. - Powiedziałem z nieskrywaną ironią.
- Mam dla ciebie pewną propozycję. Według moich informacji jesteś saksofonistą. Załatwię ci robotę w pewnym nocnym klubie, i odszukasz w nim dla mnie pewną osobę.
- Co będę miał w zamian?
- Będziesz miał opłacana ta norę do momentu aż się stąd wyprowadzisz, no i będziesz grał w tej knajpie za pieniądze. Wystarczą by pokryć twoje narkotyczne zachcianki.
- Co to za knajpa?
- To shisha-bar o nazwie „Freak Of nature”. Wizje narkotyczne to twój nieprzerwany proces, i tak już zatracasz się i nie wiesz, co jest rzeczywistością a co złudzeniem, więc praca w tej knajpie nie zrobi ci różnicy.
- A jeśli się nie zgodzę?
- Umrzesz za kilka dni. Targany drgawkami ćpuna. Nie będziesz miał pieniędzy na następną działkę, i będziesz za słaby by o nią żebrać.
- Co mam z tą osobą niby zrobić?
- To mężczyzna. Masz go poznać, zakumplować się i wypytać dyskretnie, dlaczego zabił swoją żonę. Przyprowadzisz go tutaj a ja już się nim zajmę.
- Będziesz tu mieszkać?
- Będę jak duch, nawet nie będziesz wiedział, że jestem w pobliżu. Gdy będzie stawiał opór i coś przeczuwał, zabij go. Mieszka gdzieś w tym budynku, przychodzi czasem do tej knajpy, w której będziesz pracował. Praca jest trudna, ale myślę, że w pełni opłacalna.
- Potrzebuje instrumentu. Mały zeszycik i długopis. Da się załatwić?
Kobieta pociągnęła bucha i wydmuchała gęsty kłąb dymu.
- Oczywiście.
- A jak będziemy się kontaktować?
- Niezłe zadajesz pytania jak na kogoś, kto ma pół mózgu wyżarte przez prochy.
- Potraktuje to jako komplement.
Kobieta wyciągnęła lewą dłoń w stronę biurka, na jej gest, podjechało w jej stronę skrzypiąc niemiłosiernie.
- To biurko będzie twoim mentorem, doradcą i wsparciem, ono da ci wszystko, o co prosiłeś.
Po biurku wspinał się duży mieniący się i tłusty karaluch. Gdy znalazł się na szczycie, rozejrzał się wokół siebie i zaczął mozolnie człapać. Kobieta wyprostowała palec wskazujący zaostrzony długim czerwonym paznokciem, w stronę karalucha i przycisnęła go do blatu. Karaluch zaczął mechanicznymi ruchami wierzgać pod jej paznokciem chcąc uciec. Jego odnóża wierzgały w szybkim tempie chcąc wyrwać się za wszelką cenę. Kobieta jednym ruchem wgniotła go do stołu aż wnętrzności wylały się z niego różnymi miejscami. Miazga. Nabiła go na paznokieć i włożyła między swoje zęby. Jej ciało zaczęło się kurczyć i wiotczeć, skóra zaczęła się marszczyć a kości deformować. Pozostał w końcowym stadium po kobiecie
jedynie szkielet i czaszka, w której były oczy i język. Istota bardziej przypominająca gada, odleciała. Opadłem na podłogę targany spazmami strachu. Wszystko mieszało się ze sobą jak w jakiejś zupie. Usypiałem.

 

    Śniłem. Budzi mnie jakiś gruby, dudniący głos. Nakazuje mi się przebudzić, a ja niezbyt mam na to ochotę. Jestem taki ociężały. Zdrętwiały. Cały spocony, ale jednak znajduje resztki sił by wstać. Siadam na podłodze i gapię się na moje biurko. Patrzę na nie z uczuciem jakbym widział je pierwszy raz na oczy.
- Rzeczywistość nie zawsze jest tym, co widzisz tylko w trzecim wymiarze. Światy przeplatają się ze sobą.
Patrzyłem na biurko i słuchałem go, nie myślałem nad czymś konkretnym, czułem się zwyczajnie, naturalnie. Wszystkie dziwy mogą być naturalne, jeśli umysł w to wierzy.
- Kiedy dostanę moje zamówione przyrządy do pracy?
- Są we mnie. – Jego grzmiący głos mógł wydobywać dosłownie zewsząd. Jedna z dwóch szafek w biurku otworzyła się. Przyczołgałem się do niej i wyciągnąłem zeszyt w twarde okładce, długopis i saksofon w czarnym pokrowcu. W rogu za instrumentem była też mała foliowa saszetka z białym proszkiem, buteleczka wódki, butelka czerwonego wina i chesterfieldy, najlepsze fajki na świecie. Położyłem wszystko na blacie stołu. Drewniany blat zafalował jak tafla wody, stał się potężną powieką, która zaczęła się podnosić, wciąż mając fakturę i wygląd drewna, zachowywała się jakby była ludzką skórą. Potężna źrenica spojrzała na mnie. Zdezorientowany patrzyłem jak wmurowany przez chwilkę, po czym uśmiechnąłem się rozbawiony. Zabrałem wszystko ze stołu i położyłem na jedno z krzeseł. Przysunąłem drugie, na którym siedziała tamta kobieta i na nim usiadłem. Pomyślałem o niej, jaka z niej fajna dupcia i miło by było zaciągnąć ją do łóżka. Ale zaraz dobre wrażenie zburzył mi fakt, że przemieniła się w coś, czego nie chciałbym zbytnio dotykać jakąkolwiek częścią ciała. Otworzyłem zeszycik z chronicznie pożółkłymi kartkami i z ledwo widoczną niebieską kratką. Przerzuciłem jedną kartkę, na drugiej się podpisałem, a na trzeciej zacząłem pisać nutki.

 

    Widzę płomień, rozpływa się na boki jak rozlany beton, dotykam go, zlepia mi palce, jest letni, zlizuję go z palców. Kręci się wszystko i znowu staje. Obudził mnie ból, spadłem z krzesła. Podnoszę się, ale nie mogę ustać na nogach. Przeklinam bezgłośnie by nikt mnie nie usłyszał. By nikt nie uznał, że jestem chamem, nie żeby był ktoś żywy w pobliżu, nie żeby mi zależało. Podszedłem do okna, jedynego w tym mieszkaniu, i wyjrzałem na ulicę. Ściemniało się. Słońca nie widać na niebie, ale wciąż jest jasno. Pojedyncze jednostki ludzi uciekają przed mżawką, światła lamp zapalają się, a czerwone światła w samochodach gasną. I ich warkot ustaje. Zaczyna kropić. Podchodzę do swojego biurka i zapalam lampkę na nim stojącą, czarną, przygarbioną, z głową schyloną w stronę butelki. Z muchami przyklejonymi do żarówki. Chyba się opalają. Nie będę im przeszkadzał.
- Podły z ciebie sukinsyn - odezwała się cieniutkim, starczym głosem jedna z nich.
- Wedle twojego uznania mój drogi. – Odpowiedziałem. Zdrapałem ją z żarówki. Kawałek został mi pod paznokciem. Nie przywiązuję wagi do tego, co pod nimi mam, ale gdy mnie coś uwiera, to z pewnością nie jestem wobec tego obojętny. Resztki muchy opadły bezwładnie na biurko. Chwyciłem za butelkę stojącą pod lampką, odkręciłem nakrętkę i usta wypełnił mi gorzko - ostry smak przeźroczystego napoju. Przytrzymałem go przez chwilę w ustach i dopiero po chwili przełknąłem. Gdy ciepło ogrzało mi dostatecznie gardło i znikło, wydobyłem z siebie głośny wydźwięk obrzydzenia.
- Może byś tak zabrał to gówno z mojej twarzy, cholernie mi przeszkadza, łaskocze jak stado jeleni, to nie jest najmilsze uczucie jak coś rozkłada ci się na własnej mordzie i nie możesz nic na to poradzić. Powróciłem z trudem do świadomości.   
- Ach, bardzo przepraszam.
Podszedłem i zdmuchnąłem resztki muchy na podłogę i przygniotłem to paskudztwo nogą. Pogładziłem blat, sprawdzając czy nie zostały jakieś mikroskopijne odnóża, które w jakikolwiek sposób mogłyby zawadzać.
- Dziękuję ci bardzo, jesteś dobrym człowiekiem. Inny to by mnie zignorował i tłumaczył sobie, że to jego podświadomość, a potem spieprzyłby spektakularnie, a ja bym dalej konał w męczarniach. – Powiedziało biurko.
    Kierując się moim wybrakowanym instynktem i jeszcze niezbyt stępionym intelektem próbowałem określić gdzie ta bestia ma usta. Zajrzałem w wewnętrzną płytę we wnętrzu, tam gdzie rzekomo wsuwa się krzesło, i to, co zobaczyłem? Krągłe i wydatne, potężne ludzkie usta wyrzeźbione z drewna. Sam ten widok nie pozwoliłby mi zasnąć do końca życia, gdybym był bardziej zrównoważony psychicznie. Ale machnąłem na to ręką, uśmiechnąłem się w jego stronę i powolnie wlewałem w siebie wódkę. Poczułem jeszcze większe ciepło, rozgrzewałem się. Mieszkając w takiej norze jak ta, człowiek się hartuje i przyzwyczaja do zimna, jednak w niektórych chwilach alkohol jest bezcenny. Kolejny łyk, jeden za drugim. Butelka prawie w całości opróżniona, poczułem mdłości. Alkohol na pusty żołądek nie jest najlepszym pomysłem, to prawda, że znikały zaparcia jak jest się nałogowcem, ale mimo to, gdy jadło się szesnaście godzin temu, i w dodatku to obiad chciał cię wszamać...
    Podbiegłem, obijając się o wszystko, do kibla, włączyłem przełącznik światła, ale tylko coś zazgrzytało w obwodach i światło zamiast się zapalić zgasło w całym mieszkaniu. Nie żebym tak bardzo go potrzebował. Wywaliło korki. Po omacku szukałem kibla, takiego lepkiego, zimnego i śmierdzącego miejsca, w którego mógłbym zapuścić żurawia. Wpadłem i wyrżnąłem łbem o półkę zawieszoną na ścianie. Pospadały się z niej środki czystości, kremy, pasty do zębów, środki owadobójcze i środki do dezynfekcji twarzy. Dzisiaj i tak by nikomu nie pomogły zważywszy na ich dosyć odległy koniec terminu ważności. Pamiątki po poprzednim właścicielu. Kimkolwiek był. Musiały tu leżeć dosyć długo, bo proces gnilny był dość intensywnie wyczuwalny przez zmysł powonienia. Otworzyłem klapę kibla, była tłusta i wyślizgiwała mi się z rąk. Nie chciałem wiedzieć, co dotykam, podziękowałem, że jest ciemno. Opróżniłem cały alkohol, który leżał zakonserwowany w moim żołądku. Poczułem na skórze zmienne fale ciepła i zimna. Otchłań klopa była mroczna i niezmierzona.   
Wyprostowałem się i próbowałem nie wyrżnąć znów w nic. Na lewo ode mnie, na ścianie wisiało okrągłe lustro. Malowała się w nim moja sylwetka, ledwo ją rozpoznałem. Z klopa dobiegł bulgot przykuwający moją uwagę. Oderwałem wzrok od lustra i wycelowałem go w czarny niebyt muszli klozetowej. Z sedesu wypływała czarny, gęsty śluz, zakrywający posadzkę, usłyszałem dźwięki dobiegające z niego. Jakby nierówny śpiew i odgłosy bongosów prosto z afrykańskiej dziczy. Popchnąłem niechętnie nogą deskę klozetową, która opadła z łoskotem i spuściłem wodę. Dźwięki rozmyły się jak w oddali powtarzane przez echo.
- Przykro mi, nie gustuję w reggae.
Kibel zabulgotał w odpowiedzi. Po chwili wydobyły się z niego murzyńskie głosy.
- Ty siewco zarazy! Bezgustny draniu! Aspołecznik!
Wystawiłem środkowy palec. Gdy umilkły, spojrzałem ponownie w lustro. Dostrzegłem kontury swojej twarzy, i po chwili wyszedłem. Poczułem powiew powietrza. Rozejrzałem się w prawo i w lewo szukając skąd się wydobywało. Z jednej ze ścian, na prawo, zaraz obok drzwi, zaczął wypływać  helikopter. Zmieniając fakturę ściany, w ten sposób, że zamieniła się w wodę. Wzniecił powietrze wokół siebie i wzniósł się aż pod sufit. Jego ogromne śmigło wirowało z łoskotem, przeleciał cały pokój i wyleciał przez ścianę naprzeciwko tej, z której wyleciał. Warkot zdawał się zwalniać, gdy maszyna zatapiała się jak w budyń w ścianę tuż obok okna. Szyba pękła nieznacznie. I tak jej już nic nie pomoże. Po chwili maszyna znikła, ściana zafalowała i się wyrównała. Po czym zapanowała cisza. Jedyny dźwięk słyszałem w lewym uchu. Niemal wbity w ścianę odkleiłem się od niej, przeszedłem kawałek i usiadłem na krześle naprzeciwko biurka. Przez jakąś chwilę, gdy moje oczy uspokajały się patrzeniem w kartki zeszytu, spojrzałem na biurko. Jego oko, mimo, że skierowane w sufit, obserwowało mnie.
- Ej, biurko.
- Helmut jestem.
- Paul Billard, jeśli to ma jakieś znaczenie. Słuchaj, gdzie jest ta shisha w której mam zacząć pracę? Chciałbym pójść coś zjeść i może już tego wieczora zacząć coś grać. Może już dzisiaj znajdę tego faceta, którego mam znaleźć.
- Wyjdziesz i pójdziesz kamienną uliczką w prawo, pod górkę. Tam znajdziesz knajpkę, musisz wejść do środka, bo na zewnątrz wygląda jak stare resztki sklepu. To, co się będzie w niej działo, i jak wyglądało to już twoja zasługa, masz w to uwierzyć.
    Wyciągnąłem saksofon, założyłem ustnik i zacząłem w niego dmuchać. Dawno tego nie robiłem. Zacząłem grać jakąś smętną jazzową melodyjkę. Nawet wychodziło.
- Będę grał solo?
- Będzie tam zespół, ale będziesz grał też solo jak zechcesz. Oklepane standardy, ale przede wszystkim improwizacja. Łatwizna.
    Schowałem saksofon do futerału, wyciągnąłem wszystkie niepotrzebne rzeczy, podciągnąłem spodnie i wyszedłem. Droga nie była zbyt skomplikowana, nawet jak dla naćpanego. Stanąłem przed ruiną sklepu spożywczego. Wyciągnąłem saszetkę z białym proszkiem, nasypałem sobie pokaźną ilość na nadgarstek i spożyłem, zapiłem wódką, wsadziłem szluga do mordy i odpaliłem tego nadętego sukinsyna. Nim się spostrzegłem, już byłem w środku. Knajpa wyglądała na spokojną, wypełnioną ludźmi pijących najróżniejsze trunki i palące fajki opium i shishy. W żółtawym świetle nad nimi spowijała się mgła papierosowego dymu. Przecisnąłem się i usiadłem na stołku przy barze, niedaleko scenki. Grał zespół. Wyglądali dość specyficznie jak na ten lokal, nie wiem czy to zależało od tego dziwnego światła, ale zdawało mi się, że ich skóra jest całkiem sina. Stali i grali w białych smokingach z niebieskimi krawatami i tegoż samego koloru butami. Za nimi wisiała brązowa lniana mata z niebieskim napisem „Niebieska laguna”. Patrząc na nich miałem pewność, że brakowało im saksofonisty. Więc było pianino, kontrabas, perkusja i facet grający na pile. Pstryknąłem palcami na kelnera, kiedy podszedł, próbowałem robić wszystko by nie okazywać zdziwienia. Czarne jak smoła, bujnie owłosione ręce robala. Stopniowo podnosiłem wzrok i spojrzałem na jego kanciastą, brązową głowę, czułki, cztery pary oczu. Zmutowana głowa mrówki spytała:
- Czym mogę panu służyć?- Jego głos zdawał się świszczeć przez szpary w zębach.
- Jestem nowym saksofonistą.
- Ach, pan Paul Billard, zgadza się?
- Tak. Chciałbym już dziś zacząć pracę, ale najpierw pragnąłbym coś zjeść, umieram z głodu.
- Dobry żart, wiadomo przecież, że z głodu jeszcze nikt nie umarł.
- Mam inne zdanie, ale przejdźmy do rzeczy, co pan poleca? Nie znam się na waszej kuchni.
- Może ślimaki w szpinaku.
- Brzmi okropnie. Za ile?
- Sześć.
Pogrzebałem w kieszeniach, i postawiłem na kontuar wilgotne i zmięte w kulkę coś ponad sumę, którą oczekiwał.
- Czy mogę dostać szklankę zimnej, bezpłatnej, wody?
- Oczywiście.
Kelner odszedł, a ja patrząc się na butelki najprzeróżniejszych alkoholi wsłuchiwałem się w ckliwe dźwięki grającego zespołu. Rozmyślałem jak to będzie wyglądać, gdy ja zacznę grać. Moją uwagę przykuł mężczyzna wyjeżdżający za kotary z parawanem z wieszakami, a na każdym z nich była ludzka skóra. W całości, prawdziwa ludzka skóra, z zamkiem błyskawicznym na brzuchu. Do równowagi przywrócił mnie dźwięk opadającej metalowej tacy. Spojrzałem na kelnera, podziękowałem mu, i spojrzałem na rozstawione na półmisku ślimaki ułożone w pentagram, a pośrodku tego kulinarnego dziwactwa góra ciemnego szpinaku. Obok szklanka z niezbyt czystą, ale za to zimną wodą. Sama szklanka też nie była pierwszej świeżości, cała oblepiona, nawet trudno powiedzieć, czym. Nadpiłem trochę. No cóż, woda smakowała jak woda, czyli nie miała smaku, nie była taka zła, mijając fakt, że po jej powierzchni pływał jakiś tłusty osad. Podniosłem jednego ślimaka w chrupiącej skorupce i zastanawiałem się czy zdołam sukinsyna przełknąć. Mięczak poruszył się. Otworzyłem niedbale jego pancerzyk, a ta mała gadzina zaczęła się wić próbując mi spieprzyć sprzed nosa. Przemogłem się, włożyłem go do ust, przegryzłem, przeżułem i przełknąłem. Z następnym zrobiłem to samo. Kolejnego zaś zamoczyłem w wodnistym szpinaku. Zjadłem dwanaście sztuk, pozostałe sześć włożyłem do pokrowca na saksofon. Duszkiem wysączyłem sporą zawartość buteleczki wódki, która zabiła smak poprzednich wiktuałów. Załzawiły mi oczy.
Wyciągnąłem instrument i wszedłem na scenę w przerwie między utworami. Miałem przez chwilę wspaniałą wenę twórczą i nachodziły mnie genialne pomysły, chciałem zagrać solówkę, po której wszyscy się zesrają, oczywiście z artystycznego uniesienia. Przymknąłem oczy i włożyłem ustnik do ust, czułem ten magnetyzm, wszyscy zamilkli, łącznie z zespołem i wbili we mnie swoje ślepia. Dmuchnąłem, z rury wydobył się głośny skrzeczący, całkowicie niezamierzony dźwięk. Palce mi latały po klapkach i nie wiedziały gdzie się podziać. Zapomniałem jak się gra! I winą nie było to, że dawno nie ćwiczyłem. Zacząłem cały dygotać. Upadłem. nie mogąc przełknąć śliny, ona wypływała ze mnie. Czułem się tak słaby, że nie mogłem się poruszyć, zupełnie jakby mnie sparaliżowało. Świat zatonął we mgle.
Ścisnąłem powieki. Gdy je otworzyłem, świat się zmienił. Musiała minąć dłuższa chwila. Siedziałem chwiejąc się, a co najdziwniejsze, siedziałem przy barze. Zaraz znowu bezwładnie opadnę, poczułem na plecach czyjąś dłoń, która mnie przytrzymała. Złapałem się brzegu kontuaru i próbowałem siedzieć w miarę stabilnie, ukradkiem zaglądając, kto to. Obok mnie siedział mężczyzna około trzydziestki popijający wysoką szklankę z piwem, był wysoki, dobrze zbudowany i miał lekki zarost pod nosem i na brodzie. Niebieskie, wytarte dżinsy, brązowa koszula w kratkę, i dżinsowa kurtka z olbrzymią naszywką ryja świni na plecach. W momencie, gdy na niego spojrzałem, oblizywał wargi. Kapela grała sama. Kątem oka mężczyzna spojrzał na mnie, odwrócił się, kiwnął na kelnera i nakazał mu wypełnić dla mnie szklankę guinnessem. Kelner podał mi szklankę wypełniona czarną cieczą.
- Na zdrowie.- Powiedział, przechylając swoje jasne piwo.
Przytaknąłem w podzięce i wypiłem łapczywie zawartość. Facet grający na pile zaczął nie tyle śpiewać, ale wypluwać z siebie słowa.
- Co się stało? – Spytałem mężczyznę w obecności kelnera, oczekując, że któryś z nich przedstawi mi sprawozdanie na nurtujące mnie pytania.
- W sumie nic.- Zaczął kelner, i ciągnął dalej. – Poleżałeś kilka chwil, przestraszyłeś dwóch staruchów, i po chwili usiadłeś na stołku, na którym obecnie przesiadujesz. Nie pamiętasz?
- Nie zbyt.
- Niezły z ciebie agent. – Wtrącił siedzący obok mnie, siorbiący swoje piwo mężczyzna.
- Przepraszam, ale czy jest jakiś konkretny powód, dla którego postawiłeś mi wino? Nie uznaj tego za niegrzeczność, jestem po prostu ciekaw.
- Nie wiem. – Wykrzywił usta w zniechęceniu i dopił swoje piwo. – Wydałeś mi się spokojnym gościem, a poza tym, my się chyba znamy.
- Mianowicie?
- Jesteśmy sąsiadami. Jestem Tim Wisconsin. Widziałem cię ostatnio jak wychodzisz z tego obskurnego bloku na rogu. Też tam mieszkam pod numerem 53.
- Ja mieszkam pod 71.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, i sam mu się przedstawiłem. Tim skinął dłoniom na kelnera i wskazał na butelkę burbona. Mrówczasty kelner rozlał nam do kieliszków. Przy nalewaniu zdawało mi się, że napój przybrał wygląd rozciągającego się, płynnego samochódu. Gdy Tim zaczął pić, wyraźnie słyszałem jak jego silnik zapala się i warczy.
- Muszę grać by zarobić.  Jestem tu pierwszy dzień, a już zawaliłem. Nie jestem w stanie ponownie wejść na scenę.
- Spokojnie, możemy wpaść tu jutro razem. Zresztą, całkiem nieźle grasz. – Uśmiechnąłem się i przytaknąłem. Wyszedłem i poczłapałem mozolnie w stronę bloku.
    Szedłem w górę klatki schodowej, która była w rozsypce, i wyglądała jakby było gettem. Minąłem śpiących, bezdomnych meneli usadowionych na schodach. Ćpunów, idąc w mroku oświetlonych słabą żarówką zwisającą żałośnie z sufitu. Mijałem drugie piętro, rozglądając się po ciemnych tłustych korytarzach ozdobionych graffiti. Miejsce to, było legowiskiem robactwa i wylęgarnią patologii, szaleństwa i narkomani. Gdy mijałem trzecie piętro coś mnie tknęło i zatrzymałem się. Szedłem wzdłuż korytarza omijając zwisające z sufitu pajęczyny. Po ścianach skapywał smar, a czasami coś, co przypominało fragmenty mięsa. Pod drzwiami numeru 53 siedział na starym zielonym kocu, oblepionym brudem, stary paralityk z obwisłą, popękaną skórą na twarzy, niszczejącymi nitkami robiącymi za jego włosy i okularach o nadzwyczaj grubych szkłach. Zaraz przy nim stała drewniana laska z przekrzywioną główką, a przed nim powyginany kubek po jogurcie. Spojrzał na mnie spod okularów i wykrzywił usta pokazując powykrzywiane, żółte zęby. Przez jego zieloną koszulę przebijały się spocone kudły. Gdy stanąłem przed drzwiami trędowaty niemal wykrzyknął.
- Szukasz tu czegoś koleżko?
- Pana Wisconsin, zastałem go może przypadkiem?
- Przecież byliście razem w barze, czyż nie?
- Skąd wiesz?
- Wspomóż biednego nędzarza i wrzuć monetę.
- Masz coś na wymianę?
Trędowaty staruch wsadził powyginane palce najpierw w jedną, potem w drugą kieszeń w koszuli. Z tej drugiej wyciągnął mały, zielony, śliski papierek, w który zawija się herbatę. Podał mi go. Wrzuciłem kilka monet i otworzyłem zawartość. W środku był pęczek włosów, przy końcówkach sklejone zakrzepłą krwią. Zwinąłem papierek z obrzydzeniem i wsadziłem do tylniej kieszeni spodni.
- Chcesz tu wejść? Te drzwi stoją zawsze otworem dla tych, którzy pragną zwiedzić wnętrze.
Mówiąc to, wpatrywał się w odrapaną ścianę z miną jakby oglądał jakieś malarskie arcydzieło. Po chwili nic już nie mówił. Popchnąłem opuszkami palców drzwi. Zaskrzypiały i przede mną wyrósł przedpokój, a przy jego końcu były drzwi do kuchni. Z sufitu w
przedpokoju zwisały najróżniejsze odmiany żyrandoli, zapełniały całą jego powierzchnię.    
Niemożliwością było dostrzec jak wyglądał. Dotknąłem jeden z abażurów, ten przechylił się i opadły na mnie gęste kłaki szarego kurzu. Na lewo, były drzwi do pokoju. Szyba w nich była ciemno zielona, a szyba drzwi od kuchni pomarańczowa i emanowało z niej rozszczepione przez fałdy światło.
    Spojrzałem w górę. Zwisał nade mną żyrandol zrobiony z brązowego, ozdobnego szkła, którego wzory przypominały twarz. Coś po nim pełzało, kilka, ohydnych, niezwykle dużych ciemnych stonóg. Zostawiały po sobie tłuste małe ślady. Odsunąłem się kawałek by przypadkiem to szkaradztwo nie spadło mi na głowę. Oparłem się o tapetą z czerwonymi tulipanami. Zrobiłem krok w stronę drzwi do kuchni i usłyszałem brzęczenie much. Musiało ich być mnóstwo. Zrobiłem kolejny krok zerkając na żyrandol. Dźwięk dobiegał z kuchni i był coraz głośniejszy. Gdy dotknąłem klamki, bzyczenie przeskoczyło z kuchni do pokoju, niczym na stereo. Cofnąłem się krok do tyłu i usłyszałem chrzęst. Rozdeptałem karalucha. Wytarłem ohydne glizdy rozciągając ja po dywanie. W tym momencie zaczął dzwonić telefon. Poruszałem się wolno w stronę drzwi wyjściowych. Ominąłem grube, kolorowe, bawełniane skarpetki i nacisnąłem klamkę. Gdy wyszedłem o mało nie wywróciłem się o tego starucha, który gapił się na mnie z miną jakby coś mu wlazło w dupę i nie mogło wyjść.
- Może byś tak odebrał do cholery ten pieprzony telefon?
- To nie do mnie.
- Skąd do u diabła możesz wiedzieć.
- Nie mieszkam tu.
- Ale ktoś może wiedzieć, że tu jesteś.
- Niby, kto?
- Ja dla przykładu.
- Ale…
- Odbieraj do cholery!
Szybkim ruchem podniosłem słuchawkę i przystawiłem ją natychmiast do ucha. Głos w słuchawce przemówił. Nie odzywałem się, ale głos wydawał mi się znajomy.
- Halo? Jest tam, kto? Paul? Jesteś tam?
- Skąd wiesz, kim jestem?
- Twoje biurko powiedziało mi gdzie cię znajdę.
- Moje biurko? A skąd ono do licha wie gdzie ja teraz jestem?
- Spytaj się go sam.
- Zaraz! A gdzie u diabła ty teraz jesteś?
- W knajpie.
- W takim razie jak biurko mogło ci powiedzieć gdzie teraz jestem?
- Nieważne, ale w ogóle, co ty robisz za pozwoleniem w moim mieszkaniu?
- Paralityk mnie wpuścił.
- To nie tłumaczy mi w dalszym ciągu, co ty tam robisz?
- Nic.
- Wracaj natychmiast do swojego mieszkania!
- Wpadniesz do mnie?
- Może. Zanim wyjdziesz wyczyść z mojego nowego dywanu tego karalucha, co go tak efektownie rozsmarowałeś.
- Ale…
- Do zobaczenia.
    Wyjrzałem za drzwi a tam starucha nie było. Pozostał po nim tylko koc. Pobiegłem i rzuciłem się z impetem na drzwi mojego mieszkania. Zamknąłem  na klucz. Zalewała mnie fala ciepła, a w kończynach odczuwałem mrowienie. Krew bulgotała we mnie i chciała się wydostać. Opadłem na podłogę chichocząc, i jednocześnie zdając sobie sprawę, że wszyscy są nienormalni, a całe moje życie jest kompletnie nierealne.
- Pomóc w czymś panie Paul?
Przestałem się śmiać i zacząłem badać wzrokiem pokój. Biurko stało na swoim miejscu. Podniosłem się cały obolały i zacząłem iść w jego stronę. Przystawiłem do niego krzesło jak najbliżej tylko mogłem i usiadłem tuz przed nim. Jego usta poruszyły się i zaprezentowały mi jego drewniane, kwadratowe zęby.
- Wychodziłeś gdzieś, gdy mnie nie było?
- Nie. Nie potrafię się poruszać.
- A może ktoś przyszedł tutaj?
- Również nie.
- Tim mówił, że mu powiedziałeś, że jestem w jego mieszkaniu.
- To absurd.
- Absurd jest względny. Jak rypanie kota w tyłek. Lub usypianie na piance do golenia. –Zamilkłem na moment.- Masz jakiś alkohol?
- Sprawdź w którejś z szuflad.
Nachyliłem się nad jedną z czterech w rzędzie szuflad, odsunąłem ją, pusta, zatrzasnąłem.
- Ała! Ostrożniej trochę!
- Przepraszam.
W drugiej była butelka whisky.  
- Chcesz sobie golnąć?
- Jasne panie Paul. Proszę mi nalać do ust.
Usta biurka zwinęły się w otwór, do którego wsadziłem szyjkę butelki. Biurko łyknęło spory łyk. Oderwałem butelkę i ze zdziwieniem sam pociągnąłem spory łyk z gwintu.
    Przez bite pół godziny kompletnie nic nie robiliśmy tylko w kompletnej ciszy piliśmy. Obaliliśmy dwie butelki. Po tej drugiej leżałem jakby otumaniony i z braku jakichkolwiek perspektyw gapiłem się w sufit. Co jakiś czas spoglądałem na biurko będąc po prostu ciekaw jak wygląda zachlany mebel. Żadnych reakcji, no może, jeśli zaliczyć do tego jego zbliżającą i oddalającą się źrenicę. Zrobiło mi się po chwili gapienia niedobrze. Chciałem pójść oddać to, co miałem w żołądku do toalety, ale nie chciałem by to „coś”, co zaczęło śpiewać wtedy z kibla wzięło ripostę akurat wtedy, gdy jestem niezbyt dyspozycyjny.  

 

    Wyszedłem na klatkę schodową. Mimo iż byłem świadom tego, że zupełnie zatraciłem poczucie czasu, wyszedłem, domyślając się, że może być tam odrobinkę niebezpiecznie. Przede mną, otworem stał cały korytarz, w oddali schody prowadzące do nieba i piekła, i niezbyt daleko mnie stara zepsuta, śmierdząca moczem winda, w której o dziwo jeszcze paliło się światło. Widać nie rozpieprzyli jej, bo uznali, że będzie jeszcze komuś potrzebna, to znaczy, im samym. Cała klatka była pewnego rodzaju przechowalnią bezdomnych, ćpunów, oraz bezdomnych ćpunów. Wszyscy leżeli gdziekolwiek, na czym i na kimkolwiek. W grupie, a jednak sami, opuszczeni, stali, siedzieli, gapili się praktycznie we wszystko, co ich otaczało, byle tylko zatrzymać na czymś mało ruchliwym wzrok. Beznamiętność i obrzydzenie biło od nich na kilometr. Uciekinierzy, psychopaci, sataniści, punkowcy, trędowaci, dziwki, mordercy, paranoicy, złodzieje, lumpy. Cała sfera niskich rządów. Gdzieś we wnętrzu kopulowały dwa pedalskie psy, słychać było ich jęczenie. Kto miał, ten pił. Niemy bezruch. Ciszę przerwał zgrzyt łamanego karku i stłumiony krzyk samobójcy. Degeneraci. Ktoś zaczął czytać biblię na głos. Prostytutki próbowały coś zarobić, ich ubiór był bardziej atrakcyjny od nich samych. Niektórzy płacili, by tylko je odpędzić. Ktoś pierdnął, ktoś się zaśmiał obłąkanym śmiechem. Rozległ się strzał, i po chwili śmiech ustał. Jakiś stary menel dygotał pod ścianą targany spazmatycznymi drgawkami. Chyba, dlatego ćpałem, zawsze można było uciec w cudowny świat narkotycznych halucynacji. Poczułem potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza.

 

    Szedłem nasłonecznioną uliczką w stronę pogrążonego w skwarze rynkowego placu. Otaczały mnie sklepy, ludzie, wodotrysk fontanny. Usiadłem na jednej z nielicznych pustych ławek w cieniu. Była wolna tylko dlatego, że chronicznie obsrywały ją cholerne ptaki. Przysunąłem się blisko drzewa i oplotłem je całym ciałem. Zacząłem głaskać je czule. Zadawałem pytania i sam na nie odpowiadałem.
- Mamo, jesteś taka twarda, twoje nogi, wrosły w ziemię, nie możesz chodzić.
- Jestem przy tobie mój synu, tylko to się liczy.
Czułem, że ludzie zaczynają mi się przyglądać. Glosy wirowały, sam nie wiedziałem, których z nich mam szukać. Włosy mojej matki były bujne i rozłożyste.
- Kocham cię mamo.
- Ja ciebie też Eryku.
- Nie nazywam się Eryk
- W takim razie ja nie jestem twoją mamą…
Głosy prześlizgiwały się przez moja głowę jak pluskwy. Były ciche, niczym szept, by po chwili stać się głośne jak grzmot opadający nieopodal. Grzmiało mi w głowie tak mocno, że niemal zapomniałem, w jakim języku mówię. - Pić. – Wykrzyknąłem z całych sił, ale chyba nie usłyszeli. Opadłem i wyrżnąłem głową o metalową ławkę, zabolało, ale ból nie był najważniejszy. Sturlałem się bezwładnie na ziemię. Sklepy przede mną zaczęły wystrzeliwać we mnie kolorami. Barwne flary kaleczyły mi twarz. Rozsypywały się jak drzazgi spływały niczym olej wzdłuż niej. Ludzie stali nade mną, ale myślałem, że są tak oddaleni, na co najmniej dwa metry. Ich twarze, ich oddech, czułem je o niecały centymetr od swojej. Zmieniały się, jedna zbliżała, druga oddalała. Poczułem dotyk małej dłoni, pociągnęła mnie silnie i zdecydowanie. Ją widziałem wyraźnie. Miała z pięć lat, długie jasne włosy spięte w warkocz i dżinsową sukienkę na szelkach. Nie widząc dokładnie, dokąd mnie  prowadziła.

 

    Byłem na podłodze w swoim mieszkaniu. Na biurku siedziała ta mała, a za mną, przy drzwiach, murzyn w dredach palący zioło i wystukujący rytm na bębnie. Miał na sobie hawajską koszulę. Siedział po turecku. Przed nim stała czarka z wodą, a za nim przebasowana muzyka reggae. Spojrzałem na dziewczynkę dając jej do zrozumienia, że boli mnie głowa. Dziewczynka zakaszlnęła. Murzyn przestał bębnić i przyciszył muzykę uśmiechając się przez blanta w ustach pokazując pożółkłe zęby.
- A więc tak. – Zacząłem. – Po pierwsze, co wy tu wszyscy u licha robicie? Moje mieszkanie to własność prywatna, a nie miejsce spotkań miejscowych dziwolągów. – Odwróciłem się do murzyna. – Ej Ty, syfiasty, hipisowski czarnuchu.
- Tiaaa.
- Co ty tu do kurwy nędzy robisz? Tu nie Woodstock, jeśli myślisz inaczej, to się mylisz.
- Rzekłszy powiedziawszy, słucham muzyczki. Odcięli mi prąda. U ciebie nie było nikogo. – Chwila kompromitującej ciszy.
- Wiesz, jest jeszcze kilka wolnych lokum w tym zgrzybiałym królestwie. – Spojrzałem przed siebie wprost na dziewczynkę.- A ty mała kim jesteś? I skąd wiedziałaś gdzie mieszkam?
- To taki kamuflaż. Dowiedziałeś się, co miałeś się dowiedzieć?
- Mianowicie.
- Tego skurwiela, co zabił swoją żonę. Spytałeś się o to?
- Bądź dziś o świcie, ma do mnie zawitać jeszcze tego wieczoru.
- Tamta postać ponętnej laski w miniówie bardziej mi się podobała.
- Masz na nią ochotę?
- Tak jakby.
- Dupa! Ja też chcieć! – Wykrzyknął hipis.
- Stul ryj bambusie!
- W takim razie dostaniesz to, na co masz ochotę po skończonej pracy.
    Poczułem się, co najmniej jak pedofil, który dostaje niemoralną propozycję od małej czterolatki. Ale gdy tylko pomyślałem o tamtej pięknej dupci, na samą myśl o tym, co mógłbym z nią zrobić. Uświadomiłem sobie, że kościsty demon to ona sama, martwa żona tego co mam go tu przyprowadzić. Ta pewnie chce się zemścić na nim za ten mord. Jego żona pod postacią demona, opętywała ludzkie ciała, a potem je zostawia przenosząc się w jakieś inne. Jak pasożyt. Ta mała pewnie nie jest świadoma tego, co robi, i dostaje zapewne skrzywienia psychicznego. Rozmyślania przerwało mi biurko.
- Wiecie, że ja mam ponad siedemdziesiąt lat?
- Nieźle się trzymasz jak na gadający mebel. – Wtrąciłem.
- Ale ja wcale nie gadam, to wy sobie coś urajacie, nawet ten hipis myśli, że to spowodowane marihuaną. To tylko wasza wyobraźnia we wspólnej halucynacji.
- Gówno prawda.- Przerwał hipis
- A więc dobrze. Opowiem wam pewną historię.
- Wcale cię o to nie prosimy. – Bąknąłem pod nosem.
- Zostałem wprowadzony do koszar niemieckich nazistów, jako biurko. Zamknęli mnie w jakimś podziemnym magazynie, i tam pozostawili. Osadzał się na mnie kurz. Był to jednak dosyć barwny okres, podobał mi się ich sposób spędzania wolnego czasu. Za bunkra słychać było strzały. Po jakimś dłuższym czasie odwiedzili mnie ci zacni ludzie, i zostawili mi do towarzystwa czwórkę nędznie ubranych ludzi. Jeden z żołnierzy uderzył mężczyznę lufą karabinu, powiedział coś po niemiecku, wszyscy się zaśmiali, i wyszli. Z tego, co załapałem między wierszami, żołnierze osadzili się niedaleko żydowskiej wsi chcąc znaleźć jej przywódcę, który się ukrywał. No i porywali ludzi z niej, próbowali za pomocą tortur wyciągnąć przydatne informacji, część ginęła, część była rozstrzeliwana, a część, która przeżyła, była zamykana wraz ze mną.
    Pod koniec czwartego dnia, po całodniowym jęczeniu, ludzie zamknięcie ze mną umierali. Bunkier był solidną konstrukcją, do której nie przechodził ani strumyczek światła. Jedynym oświetleniem była lampa na suficie. Naziści przyszli z samego rana na kontrole i ze zdumieniem zabrali ciała, nie wiedząc, dlaczego pomarli. Pierwsze, co im przyszło do głowy, to - to, że pozdychali z głodu. Po kilku dniach, przyprowadzili kolejnych zakładników. Dwóch mężczyzn i kobietę z dzieckiem. Zostawili im trzy konserwy i jeden bochenek chleba. Przyszli po trzech dniach. Wszyscy leżeli martwi. Padł blady strach na żołnierzy, widać było, że jedli, bo brakowało części jedzenia. Przerażeni, uznali, że jest wśród nich ktoś, kto ich zabija. Zaczęły się poszukiwania tego kogoś. Gdy cały oddział został przeczesany, żołnierze uznali to za sprawkę nieczystych mocy. W obozie zaczęły się liczne bójki, a jeden nawet się powiesił. Zaniechali w końcu akcji wybicia żydów i uciekli. Po sekcji zwłok, która niebyła zbyt długa i skomplikowana, lekarze stwierdzili że umarli z braku tlenu. Do końca wojny ciągnęła się za nimi opinia nieudaczników i debilów.
- Cholernie wzruszająca historia. – Zarzuciłem.
- Taa… biedni naziści.
- Naziści? A co z żydami ty popieprzony kawałku drewna?
- Pieprzę żydów.
- Gdybym wiedziała, jaki z ciebie podły skurwiel wrzuciłabym cię do pieca, razem z moim gnijącym ciałem. – Wykrzyczała dziewczynka z głosem, który niezbyt jej pasował.
- Przykro mi proszę pani.
Dziewczynka podeszła do jednej z szafek w biurku, wsadziła w nią małą rączkę i wyciągnęła siekierkę. Stanęła nad blatem uniosła ją i w przypływie furii, porąbała biurko na pięć części. Wszędzie leżały porozsypywane drzazgi. Biurko nie wydawało z siebie żadnych odgłosów. Nie stawiało także oporu. Nie odezwało się ani słowem, może nawet mu się to spodobało, choć pewnie i tak było zdziwione.

 

    Niecały kwadrans później w moim wspaniałym mieszkanku, nie było nikogo. Hipis wyszedł po dobroci, a mała zamieniła się w kruka i wyleciała przez okno. Słońce już zaszło. Wziąłem do ręki saksofon i zacząłem grać jakąś niezbyt skomplikowaną strukturę melodyczną, na której opierać się będzie moje dalsze granie w knajpce. Czekałem na Tima, miałem przeczucie, że przyjdzie. Nie piłem, tylko paliłem, zabijając czas, chcąc na trzeźwo doprowadzić sprawę do końca. Chwila ta nadeszła bardzo szybko. Słyszałem jak w moje piękne zbutwiałe drwi ktoś zapukał trzykrotnie. Wprowadziłem Tima do pokoju samymi słowami. Ale tylko ja je zapewne usłyszałem, bo zapukał drugi raz. Ponownie trzykrotnie. Podszedłem pod drzwi, i chwyciłem za klamkę, która wydała mi się śliska. Opuściłem ją w dół i pociągnąłem do siebie. Przed mymi oczyma wyrósł ohydny, nierealny obraz. Wyjście było zasklepione czymś jak pajęczyna. Była gęsta, a jednocześnie rozszczepiona i nitkowata, można było dostrzec każdą nić. Mimo swej przejrzystości nic poza nią nie było widać. Zastanawiając się, kto pukał. Wyciągnąłem rękę w stronę tego paskudztwa. Poczułem, że to nie była pajęczyna, ale bardzo gęsta ślina, poprzyklejana na całą grubość futryny, i ciągnąca się jak roztopiony ser. Rozbiegały się po nich kryształki rosy mknąć wzdłuż nici. Zamknąłem drzwi i odszedłem w stronę mojego byłego biurka. Przechodząc przez pokój ukradkiem spojrzałem w wiszące na ścianie lustro. Szybko zacząłem się gapić w inną stronę. Stanąłem pod oknem i wsłuchiwałem się w skrzeczenie wron.
- Boże, trzymaj mnie z dala od takich widoków, pobłogosław zdeformowanych i by w wojnie zginęło wielu. – Zamknąłem oczy chcąc się skupić na mojej modlitwie. – Myślicie, że jesteście wystarczająco dobrzy, by pieprzyć boga? – Zachciało mi się napić miodu. – Czy można zakochać się w dziewczynie, której nigdy się nie widziało, wiem, że istnieje, ale jednak… - Przygryzłem język. – Zamiast bredzić sam do siebie lepiej otwórz.  
Zmarszczyłem brwi. Otworzyłem oczy, stałem przed lustrem. Szkło spływało po ścianie, wyglądało jak błyszcząca melasa, która deformowała moją podobiznę. Pukanie przywróciło mnie do świadomości. Spojrzałem w stronę drzwi. Lustro było nietknięte. Podbiegłem do drzwi i otworzyłem je na oścież. Przede mną stał Tim z bukietem żółtych kwiatów.
- Witaj Paul. Przyjmij ode mnie te kwiaty. – Uśmiechnął się serdecznie i podał mi je.
- Chyba ci się orientacja pomyliła.
- Potrzebujesz czegoś żywego do swojego mieszkania, tu wszystko jest takie martwe.
- Martwe? – Tim skierował głowę na biurko. Spojrzałem na jego trociny. – No tak.
- Może wpadnę, kiedy indziej, coś czuję, że jesteś nie w humorze.
Wszystko byłoby Ok, gdyby nie ten lubieżny uśmieszek. Zrobiłem krok do tyłu, a on krok do przodu. I w ten sposób znalazł się u mnie. Drzwi zatrzasnęły się nie wiem, jakim sposobem. Spojrzał na mnie jakby miał mnie zaraz zgwałcić albo co. I wtedy zaproponował.
- Może pójdziemy najpierw gdzieś się napić?
Przystałem na propozycję, może dzięki alkoholowi uda mi się szybciej zapomnieć całe zdarzenie, do którego kulminacyjnego momentu jest prowadzone.    
    Wyszliśmy. Tim poczęstował mnie papierosem, wziąłem go do ust i szukałem w kieszeni spodni zapałek. Znalazłem, wyciągnąłem jedną z pomiętego i wilgotnego pudełka, podarłem z wiadomymi trudnościami i odpaliłem. Wyrzuciłem ją do kosza. Spróbowałem przynajmniej. Odbiła się od brzegu kubła i upadła na ziemię. Przystanąłem by ją podnieść. I znów ją wrzuciłem. Ponownie się odbiła i upadła na to samo miejsce. - Do kurwy nędzy! Wpierdalaj się do tego jebanego śmietnika, bo cię wyrucham! - Znów podniosłem i tym razem niemal wsadziłem ją do śmietnika. Odchodząc spojrzałem w tył. Znów leżała na ziemi. Podbiegłem do niej.
- O co ci do licha chodzi? Każda rzecz ma swoje miejsce we wszechświecie, twoje teraz jest w cholernym śmietniku. – Przydeptałem to cholerstwo i poczułem jak moje ramie ściska dłoń Tima. Coś mówił, nie załapałem od razu.
- Stary zostaw te zapałki z tej ziemi, nie musisz ich wszystkich zbierać, spokojnie, dostaniesz nowe pudełko.

    Goście baru byli bardziej powykręcani niż wszystko, co do tej pory widziałem. W rogu siedziała ohydna ośmiornica z męskimi nogami. Ta okropność obcinała sobie paznokci u stóp rybimi mackami porośniętymi czymś w rodzaju zeschniętych glonów. Usiedliśmy przy barze, podszedł do nas, ponad dwumetrowy facet z oczami i powiekami jak u kameleona. Za nami stał stół z rurą, na której tańczyła striptizerka z dwiema głowami i ogonem grzechotnika. Na piersiach miała złote gwiazdki. Na stole obok popielniczki leżały zwinięte w kłębek embrionalny małe gąsienice i krewetki. Po drugiej stronie baru leżała głowa kota w butli wypełnionej ciekłym azotem, głowa paliła długaśną i zawiniętą w ślimaka fajkę. Tim coś zamówił, nie słyszałem, co, ale wystarczyło mi jego słowo. W najbardziej zadymionej części pomieszczenia zaraz pod zdjęciem wybuchającego WTC, siedziało kilku gestapowców grających w karty i pijących dżin. Zaraz na lewo ode mnie odmienni kochankowie patrzyli się na siebie i jedli zupę wyglądającą jak potężne rozlazłe oko. Przede mną wyrosła lampka czerwonego wina. Wszystko naokoło wydawało się zdegustowane, choć jak się tu przychodzi dość często, można nawet pokochać to miejsce. Ktoś krzyknął, ośmiornica skaleczyła się przy wycinaniu paznokcia. Małe gąsienice zaczynały się przebudzać. Po podłodze chodził pies z odwłokiem końskiej muchy.
    Wszechogarniające znudzenie i brud. Wypiłem pierwszą lampkę i czekając na następną, skręciłem blanta. Zaczął owijać mnie zielony dym, wypiłem kolejną lampkę, wino miało trzynaście procent, spaliłem skręta. Kundel – mucha zaczęła mnie gryźć, sukinsyn szarpał moją nogawkę. Kopnąłem mocno kundel - muchę aż ten się przewrócił. Znowu ktoś krzyknął. Spojrzałem na ścianę, którą okrywała kotara, krzyki dobiegały stamtąd. Niezbyt mnie to obchodziło, ale jak zobaczyłem szamotaninę, nie mogłem sobie odmówić by tego nie zobaczyć. Odsłoniłem kotarę. Ściany były przyozdobione chińskimi malowidłami. Z oddali słyszałem krzyki, przed mną stała kolejna kotara, odsłoniłem ją i znalazłem się w obszernym pomieszczeniu wypełnionymi ogromnymi istotami. Do pasa były kobietami a od pasa długimi ogonami węża. Ktoś powiedział „spokojnie” i wtedy zemdlałem.

 

    Gdy się obudziłem leżałem rozsypany, dosłownie, jak jakaś kamienna figura przewrócona przypadkiem przez nieuważnego przechodnia. Nie mogłem się ruszyć. Barman z gadzimi oczyma wlał mi coś do ust. Spływało mozolnie. Trunek był żółty, słodki i nie smakował jak nic, co do tej pory miałem w ustach.
- Zbieraj się. Idziemy. – Głos Tima, stał obok mnie, zacząłem się poruszać. Wszystkie oddzielone kawałki zaczęły spływać w moja stronę i się łączyć. Wyglądały trochę jak te lustro, które przedtem widziałem w moim mieszkaniu. Gdy byłem już w jednym kawałku, wstałem. Zacząłem iść za Timem, i po chwili byliśmy poza barem, na nocnym powietrzu.
- Co tam? Stęskniłeś się za mną?- Spytałem sam siebie i podszedłem do okna. Byłem w swoim mieszkaniu. Wyciągnąłem papierosa i go odpaliłem. Na parapet za oknem z dachu spadł parszywy kot wyglądający jakby się rozkładał żywcem, mimo, że jeszcze żył. Zacharczał donośnie, jebnął w szybę i spierdolił na niższe piętra. Zaglądając za kotem zobaczyłem, że do szyby w miejscu gdzie urocza kicia położyła swoją łapkę jest przyklejona mała zwinięta karteczka. Otworzyłem minimalnie okno i sięgnąłem po to. Otworzyłem ją. Była to mała ozdobna karteczka, którą po otwarciu łączyły dwa kabelki podłączone do wymodelowanego krzesła elektrycznego uformowanego z papieru, z którego leciała muzyczka „Jesteś moją urojoną dziewczyną”. Piskliwa melodyjka przeleciała kilka razy zanim doczytałem się, co pisze wykaligrafowanymi literami, które zapewne były jego pismem. „Przybędę o 12ej.” I tyle. Wyrzuciłem niedopałek przez okno i doszedłem do drzwi, otworzyłem je, wyjrzałem na korytarz w obie strony i krzyknąłem: - Czy ktoś do cholery wie, która jest teraz godzina?
- Jest, dokładnie… - Zaczął ktoś z jego głębi, kto słyszał moje nawoływania.
- Dobra, już nie potrzeba, zamknij się, znalazłem swój zegarek w kieszeni. – Faktycznie miałem stary zegarek ręczny w kieszeni, zawsze wskazywał dobrą godzinę niezależnie czy go nakręciłem, czy też nie. Nie nosiłem go, dlatego, że nie miałem do niego paska. Miałem jeszcze niecałe półtora godziny. 

 

    Zawsze się zastanawiałem czy można zdefiniować szaleństwo. Czym ono było. Czy jestem szaleńcem, pomimo tego, że leżę zesztywniały w swoim mieszkaniu? Zdaje mi się, że jestem gdzieś indziej. Coś jak surrealistyczny sen szaleńca. Nad wyraz realny. Chodziłem po ciemnej uliczce, krępej i wilgotnej. Słabo oświetlone latarniami, ze śmietnikami, z których wylatywała jej zawartość, a pod nimi śpiące lumpy. W uliczkach coś przemykało, zdeformowane istoty ludzkie odbijające się z nóg na ręce. Miały garba i asymetryczne głowy z wysuniętymi dolnymi szczękami.
    Obudził mnie papierosowy dym. Przez niego widziałem kształtującą się postać siedzącą na krześle. Oparłem się o krzesła.
- Wreszcie. – Powiedziała postać. – Miotałeś się jakbyś, co najmniej umierał na raka.
- Która godzina? – Spytałem, wiedziałem, że to Tim.
- Wpół do drugiej.
- O rany. Siedzisz tu już od półtora godziny?
- Można to tak ująć.
Przetarłem ręką twarz i zastanawiałem się jak skierować rozmowę na właściwy tor.
- Muszę coś z sobą zacząć robić, znaleźć dziewczynę, czy coś .
- Hmm… Kiedyś też miałem takie wyuzdane marzenie.
- I co się z nim stało?
- Zrobiłem błąd żeniąc się.
- Dlaczego?
- Moja żona miała dziwny sposób patrzenia na otaczający ją świat. Zaczęła ćpać. Traktowała mnie jak obcą osobę. Chciałem się rozwieść. Nie dała mi. Nakryłem ja kiedyś w łóżku z trzema facetami. Co dziwne mieli owłosione plecy.
- Tak. Bardzo dziwne.
- I głowy ptaków. Jastrzębi.
- O kurde. I co się stało?
- Wyciągnąłem strzelbę za kontuaru i wycelowałem w każdą osóbkę na moim łóżku, i ją zastrzeliłem. Po chwili moje ściany zmieniły kolor na fioletowy.
- Fioletowy?
- No krew jest czerwona, a moje ściany były niebieskie, ich połączenie to chyba fiolet.
- A żona?
- Leżała na środku łóżka, naga, z dziurą w głowie. I patrzyła na mnie. Myślałem, że się poruszyła i ponownie strzeliłem. Byłem tak przestraszony, że nie czułem niczego.
- I co się stało potem?
- Zakopałem wszystkie ciała pod tym budynkiem, na tyłach trawnika.
- Tutaj? Kiedy to się stało?
- Jakieś pięć lat temu. To stara historia, ja sam też jestem stary. Nikomu o tym nie mówiłem przez cały ten czas.
- Dzięki za zaufanie. Nikomu nie powiem, zrobiłeś, co musiałeś, sam nie wiem, co bym zrobił. -  I nastało cholerne milczenie. Spełniłem swoje zadanie. Nieoczekiwanie. Dochodziła druga a pani „wamp” miała się zjawić około szóstej, a ja miałem wrażenie, że rozmowa dobiegła końca. Nie wiedziałem jak to dalej ciągnąć. - A teraz? Wchodzisz w jakieś związki?
- Nie z kobietami. Mam ich dosyć. I nie na stałe.
- Homoseksualista?
- A co? Masz na mnie ochotę?
- Raczej tak.
- Spierdalaj.
Wyciągnąłem ostatnią butelkę whisky z mojego pokrowca, odtworzyłem i zaczęliśmy pić. 

 

    Siedzę na zimnych kamiennych schodach, wokół mnie trawa. Cisza, poza śpiewem ptaków. Przelatują wroniska. Na gałęziach pełno much. Przede mną chusteczka wchodzi w konflikt z ziemią próbując się w niej rozłożyć. Puszki rozdmuchuję wiatr, sztuczne i opuszczone przez swych właścicieli niegdyś będące gniazdami. Pod mostem przede mną przepływają łabędzie, w zachodzącym słońcu zmieniają swą barwę.
    Po upływie kilku minut, zgodziłem się na stosunek, pomimo, że nie miałem na niego najmniejszej ochoty. Siedzieliśmy na podłodze naprzeciwko siebie. Ściągnąłem koszule pokazując swój tors. Po chwili on zaczął ściągać swą odzieżową obudowę. Jęknąłem z obrzydzenia. Przez jego skórę przebijały się żebra, a sama skóra była pożółkła i popękana i zdawała się łuszczyć przy każdym ruchu. Brzuch był zapadnięty a w okolicy serca, ze starego brązowego strupa wypływał czarny płyn. Tim rozstawił na boki ręce jakby chciał mnie przytulić, mnie jednak skojarzyło się to z momentem przybicia do krzyża. Prawą ręka zaczął dotykać swoje okropne ciało, a palce kierowały się do strupa. Wsadził w niego palec wskazujący, wszedł w niego do połowy jak w świeże ciasto. Po czym go wyciągnął, ze strupa zaczęło wypływać strugi czarnej krwi, pokrywające jego brzuch, którego skóra zaczęła się zapadać pod jej wpływem. Zdałem sobie wówczas z tego sprawę, że ten facet jest równie martwy jak jego małżonka. Jednak jakimś sposobem żył.
    Jego ciało działało na mnie tak specyficznie, że miałem ochotę je rozdrapać, aż do kości i powyciągać z jego organicznego schowka gnijące wnętrzności. Jego dłoń dotykała martwej krwi na brzuchu, rozmazywał ją po całej skórze. Wsadził w pępek trzy palce, aż jego
paznokcie wgłębiły się w jego wnętrze. I zaczął coś ciągnąć, węża, tłusty kabel z oznakowanymi równomiernie błyszczącymi prętami, a przy nasadzie wyglądający jak wtyczka do gitary elektrycznej. Rozciągał go wyciągając ze swego wnętrza, aż kabel osiągnął długość ponad metra. Podał mi jego koniec. Przyjąłem go.
- Co mam z tym zrobić? – Spytałem.
- Wsadź se w dupę.
Popatrzyłem przez chwilę na niego niepewnie zastanawiając się czy żartuje. Opuściłem spodnie, tak by niczego nie odkrywać, i wsadziłem sobie metalowy drążek w tyłek.
- Do jakiego celu to służy?
- To narkotyczny sposób kopulacji. Elektryczny orgazm.
Gdy wsadziłem sobie wtyczkę, poczułem jakby mi się lekko odbyt rozrósł, niczym organiczna wkładka dopasowująca się do rozmiaru mojego wnętrza. Nadal jednak czułem zimny metal, a następnie łagodne wstrząsy elektryczne. Nasiliły się, były regularne. Gdy ustało, przez cały moje jelita przebiegł gwałtowny elektryczny spazm. Poczułem mdłości. Na szczęście nie miałem, co wyrzygać, bo zapewne już bym to zrobił. Zacząłem bezwładnie opadać. Nie miałem nad tym kontroli. Przed oczami miałem obraz jak z zaśnieżonego odbiornika telewizyjnego podczas zimy. Nastąpiły pierwsze wizje zakorzenione w rzeczywistym świecie. Moje demony się ucieleśniły i drzemały, gotowe do ataku. Czułem się obserwowany nie tylko przez nie, ale przez całe pomieszczenie, nawet ściany mnie obserwowały. Złapałem się za kabel i dotykałem dłonią w poszukiwaniu Tima, ale nie było go. Demony przegryzły kabel i nas rozdzieliły. Zacząłem rozglądać się poszukując go wzrokiem. Nie daleko obok kabla widziałem strzępy skóry porzucone jak stare szmaty, i co najmniej wyglądały niczym rozpuszczający się przygrzany ser z odstającymi w przeróżnych kierunkach kościach. Zaczęły falować, niczym trącane przez niespodziewane podmuchy wiatrów. Obraz zdawał się nadzwyczaj liryczny, i piękny, jak barokowe dzieło, hiper realistycznie oddany. Czułem, że obraz zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Przyczołgałem się do tego rozlazłego cielska, i zacząłem je dotykać, zatapiając w nim swoją dłoń. Zacząłem słyszeć rozmazane głosy.
    Jęczały, brzmiały jak ze szumiącego radia. Sapały. Wsadzałem rękę coraz głębiej odczuwając, że w środku jest niezmierzona ciepła przestrzeń. Coraz głębiej, coraz więcej mnie wtapiało się w nie. Czułem się jak w gęstej i ciepłej cieczy. Oddychałem głęboko, czując się jakbym latał. Z oddali nachodziły przeróżne dźwięki. Skowyt zatrzymującego się pociągu. Na ciele roztapiały mi się drobinki śniegu. Pojawiały się ściany dziwnie beżowej barwy, zaokrąglone i odstające, każda w moją stronę. Po środku miały czarną linię, jakby pęknięcie. Czarna linia zaczęła się rozrastać, a ściana marszczyć, a spomiędzy szczelin ze wszystkich stron, pojawiały się śliskie i błyszczące oczy. Śnieg zaczął falować, bardziej przypominając drobne kartki papieru. Omamy słuchowe, jakieś trzaski, oczy przybliżały się do mnie a samo pomieszczenie się kurczyło. Drzwi zostały wyłamane. Nie było ich, ale je słyszałem. Wszystko zbiegało się naokoło mnie. Pojawił się bezsensowne zawodzenie kobiety nucącej krzywo jakąś znaną arię operową. Grzmot deszczu, ale bez niego. Drobinki kartek powiększały się stając kartkami zapisanych nut. Zaczęły się wbijać w podłogę i w oczy jak płaty cienkiego szkła wystrzeliwanego z nieba. Przede mną oko cofało się w głąb jakiegoś korytarza, całego wyłożonego z ciemnych cegieł, mokrych od wilgoci. Widziałem mieniące się, fosforyzujące krzyże, zbliżające się z głębi tunelu. Oleista noc. Uderzanie kości, samochód wpadający w poślizg i jego urwany dźwięk jak z zerwanej taśmy. Odleciałem wystrzelony w nieboskłon, niczym energetyczna fala, zostawiając w dole swoje ciało. Całkowicie spełniony. Z nosa zaczęła mi cieknąć krew. Dotknąłem jej. Zamrugałem. Ze wszystkich stron zaczęła wyciekać wszechogarniająca zieleń, formując swą barwą przeróżne łąki, drzewa, kwiaty. Poczułem się leżąc na trawie, jakbym się rozpadał. Kropelki rosy przeskakiwały z listka na listek kolejnych niżej położonych kondygnacji kwiatów. Ułożyłem się na plecy i patrzyłem w sufit, z którego złaziły poszczególne warstwy farby. Małe koliberki świergotały łażąc po moim brzuchu. Dźwięczny śmiech z oddali, przemieniający się w piszczący świst gotującego się czajnika. Powietrze było świeże.
    Leżąc, zacząłem odczuwać swędzenie. Popatrzyłem na swoje dłonie. Kolejno przez skórę zaczęły mi się przebijać kryształki lodu. Piekło jak cholera. Wyrastały następne. Okrywały moje ciało niczym wysypka. Nie chciałem ich. Zaczęło piec na poważnie. Okropnie. Czułe, że muszę z tym coś zrobić, bo jak okryją mi całe ciało, to zamienię się w jeden wielki sopel lodu. Otwartymi dłońmi próbowałem je powbijać z powrotem w głąb ciała. Nie chciały wrócić. Próbowałem wyrwać jeden z nich, ale nie chciał się ruszyć. Poza tym bolało przeraźliwie, te sople stawały się częścią mojego ciała. Sztywniały mi mięśnie. Podświadomie myślałem, że i one zamieniają się w lód. Ręce okrywały coraz większa ich ilość, stawały się prze to tak ciężkie, że nie mogłem ich podnieść z ziemi. Krew ponownie poleciała z nosa, roztapiając szron na mej twarzy, sycząc, piekło niemiłosiernie.     
    Poczułem głęboki, elektryczny spazm rozrywający mi moje wnętrze. Piekło mnie, ale pieczenie ustępowało stopniowo. Sople zaczęły się roztapiać, i zatapiać jednocześnie na powrót w moim ciele. Mogłem się poruszać, ale nie od razu. Połamałem sobie paznokcie. Zrobiły mi się wokół nich małe sine krwiaki. Czułem, że ponownie zwymiotuję. Wstałem i oparłszy się o ścianę, zwymiotowałem na nią. Mieszanina krwi i alkoholu. Zawirowało mi w głowie i upadłem. Przy uderzeniu z nią niczego nie czułem.

 

    Gdy się ocknąłem, słońce oślepiająco prężyło się na niebie. W pokoju nie było absolutnie nikogo i to mnie obawiało. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je kluczem wyciągniętym z kieszeni. Wyjrzałem z mieszkania na korytarz próbując dojrzeć kogokolwiek żywego. Po chwili z mieszkania kilka metrów od mojego, na przeciwległej ścianie, wyszła staruszka, w starej, czerwonej spódnicy, ręcznie szytym, wełnianym swetrze.
- Przepraszam panią bardzo – zagadnąłem do niej grzecznie, – ale która jest godzina?
Spojrzała na mnie przez ramię przekręcając klucz w zamku, nic nie mówiąc. Po skończonej operacji wsunęła klucz do torebki, i odsunęła rękaw prawej dłoni i spojrzała na zegarek.
- Wpół do czwartej.
Podziękowałem jej i zamknąłem drzwi, zastanawiając się, co się mogło stać w tak długim, zupełnie martwym przedziale czasowym. Czy „Pani” przyszła po Tima, czy też sam odszedł do swojego mieszkania? Jak ją znaleźć? Może jestem równie martwi jak i oni i dlatego nikt mi o niczym nie informował. Może uznali, że jestem martwy i mnie zostawili. Czułem się nieco oszukany, przez ich obu. Usiadłem pod ścianą i dałem odpocząć głowie. Przez chwilę poczułem się nawet smutny i opuszczony, a jednocześnie skory do działania, by to zmienić. Chciałem zejść do mieszkania Tima by się przekonać, czy on tam jest, ale coś mnie podświadomie odtrącało od tego pomysłu, czując obawę. Wieczorem zamierzałem iść ponownie do „Freak Of nature”.
    Faktem było to, że jego żonka wróciła zza grobu by zemścić się za to, że Timuś ją zabił, ale jednocześnie, nie zginęła bez powodu. Nawet na to zasługiwała. Jeszcze coś mi dawało do myślenia. Tim również był martwy. Więc czemu jego kobieta, martwa, chce go zabić. Oczywiście, jeśli obaj są martwi, coś mnie dziwi. Tim wygląda jak żywy, rozkładający się trup, uwięziony w swym gnijącym ciele, natomiast jego pani, młoda i żywa, może przeskakiwać z ciała do ciała, gdy jedno się zużyje. Ktoś w zaświatach zrobił lepszy interes.
Wstałem. Nie odczuwałem żadnej dolegliwości, ani kaca, anipragnienia. Nabrałem ochoty wydać pozostałe pieniądze na coś dobrego do jedzenia. Zbiegłem schodami, i ruszyłem chodnikiem na plac rynkowy. Wszedłem do małej restauracyjki, w której to jadłem ostatnio tą przeklętą mięsożerną zupę. Ale, że lubiłem ten lokal, poszedłem tam zjeść cokolwiek. Byle nie zupę. Oczywiście innych dań też się obawiałem, kiedy to smażony kurczak będzie próbował spieprzyć z talerza. Mogło się nawet nic nie wydarzyć, bo czułem się całkowicie wypróżniony z jakichkolwiek używek.. Ten wczorajszy wieczór wpłynął na mnie dziwnie przeczyszczająco. No i to tylko prochy mogą spowodować u człowieka cos takiego jak wizje zupy zjadającej mój widelec. To była właśnie psychodeliczna zupa Paula Billarda.
    Wszedłem do jasnego pomieszczenia, zamówiłem zestaw obiadowy płacąc za niego z góry, i usiadłem w tym miejscu, co ostatnio. W drodze do stolika wyciągnąłem z automatu puszkę zmrożonej coli, usiadłem i czekając na obiad, sączyłem ją. Zacząłem nawet przeglądać dzisiejszą gazetę wczuwając się w rytm tekstu. Kelnerka podeszła do mnie z tacą, i podała mi przed nos talerz, ze smażoną rybą, frytkami i surówką z kiszonej kapusty. Życzyła mi smacznego, a ja jej nawet podziękowałem. Piękna paskuda odeszła. Jadłem pośpiesznie, jak nigdy. Poczułem, że mam ochotę na dobrą, mocną kawę. Zostawiając jedzenie, podszedłem do automatu stojącego obok mrożonych napojów, i nacisnąłem mocne espresso z cukrem i śmietanką. Zdzierstwo, ale zobaczymy ile to warte. Wypadł kartonowy kubek i zaczęła się sączyć stróżka ciemnego napoju wydając z siebie dźwięk jakby ktoś sikał. Spróbowałem kapkę. Jeśli to było espresso, to ja jestem Bogartem. Nędzny automatowy kawo podobny sik. Co najmniej jakby ktoś wziął prawdziwe espresso do swej ohydnej niemytej mordy, od co najmniej dwóch miesięcy, przepłukał nią sobie usta i wypluł prosto we wnętrze automatu.
Usiadłem i piłem to badziewie, odgrzewane po sto razy ziarenka sflaczałej kawy z odzysku armii zbawienia. Duża ilość śmietanki zabijała właściwy smak, na szczęście, i powodowała, że nie topiły się w niej muchy. Jadłem i piłem kawę, którą zapijałem colą. Przysiadła się wówczas naprzeciwko mnie kelnerka z tacką, na której miała żółtawą mętną zupę, wyglądająca jak żółciowa wydzielina. To, co jednak ją od niej odróżniało, to to, że widać było pływające szczątki ziemniaków. Uśmiechnęła się do mnie i przysunęła mi talerz z zupą. Wstała.
- Życzę smacznego.
- Ale ja nie zamawiałem.
- To specjalność od szefowej, na koszt firmy, dla stałych klientów.
- Nie sądzę bym był stałym klientem.
- Ona sądzi, że pan nim jest. Zatem tak jest.
Skinąłem w podzięce, lecz niezbyt miałem ochotę jeść dziwaczne zupy od nieznajomych, którzy mnie znają a ja ich nie. To było aż nazbyt podejrzane. Przez myśl mi przeszło, że tą szefową może być moja zleceniodawczyni. Doznałem coś w rodzaju deja vu. Dałbym sobie łapę uciąć, że i sytuacja była mi znana, a także ta zupa. Taką samą jadłem wczoraj z rana. Czy kiedy to było. Ale wtedy to ona chciała mnie zjeść. A potem pojawiła się ona, w moim mieszkaniu. Musi mnie znać, wiedziała gdzie mieszkam. Ciekawe jak długo jesteśmy wspólnikami, i jak długo zabijam dla niej ludzi. Ta zupa jest nafaszerowana psychodelikami. Wyręcza się mną załatwiając swoje porachunki, pozostając czysta. Przez psychodeliczną zupę zapominam o wszystkim. Daje mi ją, by mnie naćpać, bym był posłuszny, nie myślał za dużo, i bym zapomniał. Nawet ta kelnerka wydawała mi się dziwnie znajoma, a może ona zna mnie. Wszystko było nazbyt skomplikowane, ale coś się wydarzyło. Ten wczorajszy wieczór, to, dlatego dzisiaj wstałem kompletnie trzeźwy. Jednak była to noc oczyszczająca. Tim mnie w jakiś sposób od tego uwolnił. On pewnie wie, i chce mnie od tego uratować. Ale ona nie może o tym wiedzieć. Muszę się zachowywać tak jak mam w zwyczaju to robić. Może ona uważa, że wszystko się udało i zapomniałem o wszystkim.
    Zupa wyglądała naprawdę apetycznie. Gdy podniosłem wzrok ona siedziała tuż przede mną. Moje przypuszczenia były celne, tylko cholera jasna wie na ile i do jakiego momentu trafiłem. Miała na sobie fartuszek, czapkę, i spięte w kok włosy. Uśmiechała się niewyraźnie, ale poznałem ją, kto by nie poznał takiej laski. Ale jednak, ku swoim przypuszczeniom musiałem zachować ostrożność. I tak mieląc żarcie w ustach i gapiąc się na nią, rzecz niespodziewana, zakrztusiłem się. Oczy mi załzawiły, a sam sprawca – ziemniak – pomknął w dół przewodu pokarmowego, którego zaatakują soki trawienne, a to co później się z nim stanie, to już osobna legenda.
- Smakuje zupka? – Spytała. Czułem się trochę poirytowany jej infantylnym pytaniem.
- Smakuje. – Odburknąłem. – Może być, nie takie gówna się jadło.
    Przypomniałem sobie historie, którą opowiadał mi Tim. Zastanawiałem się, czy byłem jednym z tych trzech jej kochasiów. Może trzyma mnie bo jej się najbardziej podobam. Dziwne. Teraz musiałem umiejętnie improwizować nietrzeźwość .
- A więc, zabrałaś Tima dziś o świcie?
- Zabrałam.
- Czemu mnie nie obudziłaś?
- Gdybym to zrobiła, padłbyś trupem. To przez tą halucynację.
- Rozumiem. – Patrzyłem na nią, ale nie wydawała się zdziwiona moją świadomością.- Chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałem ?
- Już mnie to tak nie interesuje, teraz jestem kimś innym.
- Co z nim zrobiłaś?
- Trzymam go w piwnicy tego lokalu, kiedyś tam były lochy.
- Może byś go wypuściła?
- A co? Seksik z nim ci się podobał?
- Każdemu by się podobał, ale nie w tym rzecz.
- To, właśnie w tym rzecz.
- Nie rozumiem.
- Widziałeś jak on wygląda, prawda? I widzisz jak ja wyglądam, nie? To wyobraź sobie, że oboje jesteśmy tak samo martwi, tylko, że ja dostałam drugą szansę - reinkarnację. Po czym on żyje jak pasożyt i czerpie moc z ludzi poprzez halucynogenny stosunek. Dlatego jesteś taki oczyszczony i zmęczony na dodatek.
- To wszystko robi się coraz bardziej podejrzane.
- Co masz na myśli?
- Nic konkretnego, jak powiedziałaś -  oczyścił, nie wzięłaś tego pod uwagę. Domyśliłem się. Tylko, co ja mam z tym wspólnego.
- Nie wiem dlaczego mnie zabił, ty to wiesz, ale mi nie mów. I nie wiem co masz z tym wspólnego. Dla spokoju istnienia chcę go zabić. Nie potrafię tego wyjaśnić, to tak, jakby moje ówczesne życie było zależne od tego wydarzenia, niczym podświadomy jego cel.
- A co w takim razie masz zamiar zrobić ze mną. Dlaczego szprycujesz mnie prochami halucynogennymi, po których zanika mi pamięć? I dlaczego cały czas każesz mi zabijać?  
- Zaofiarowałeś się. Że zabijesz Tima za to, że on zabił mnie. Tylko tyle wiem, ale nie potrafię poskładać całej historii.
- Tak, ale kim ja jestem w tym całym bajzlu. Czy jestem jednym z trójki jastrzębi? Kimś obcym? Muszę wiedzieć. Nawet nie wiem, czy jestem żywy czy martwy.
- To, że jesteś żywy, wiem. Znam tylko szczątki tej historii. Wszystko się gmatwa. Świat jest niepewny.
    Odstawiłem łyżkę i zerkałem na nią. Stuknąłem leciutko w talerzyk, aż od środka zupy pojawiły się okręgi. Wstałem, zostawiając ją, i nim się zorientowała, dokąd mnie niesie, byłem już w kuchni. Stanąłem naprzeciwko żółtawych drzwi z zieloną szybką u góry, były otwarte, a w dół prowadziły schody, po których zszedłem. Dół faktycznie wyglądał jak loch, łańcuchy pordzewiałe wystawały ze ścian, a przykuta do nich skulona postać. Zdewastowane ciało. Chciałem go uwolnić, ale nie zbyt miałem pomysł na to jak. Wróciłem schodami na górę, i zacząłem grzebać w szafkach i pobliskich szufladach, jakichkolwiek narzędzi pomocnych do pracy. Na ścianie wisiało na gwoździu małe dłuto, cholera jedna wie, po co było kucharką potrzebne dłuto, ale wziąłem je myśląc, że przyda się do czegokolwiek. Zleciałem z powrotem na dół, niemal wpadając na kobietę. Minkę miała pełną zdziwienia, a grymas policzków dawał do zrozumienia, że jest pełna niezadowolenia. Moja była szefowa, zaczęła do mnie podchodzić. Oparła mi ręce na ramionach, przez który dotyk,przeszedł mnie dziwny dreszcz. Uśmiechnęła się, i poczułem jak jej chude i zimne palce wbijają mi się w barki. Nastało odrętwienie, nieznośne mróweczki rozbiegały się po plecach i ramionach. Miałem ochotę się wyrwać, bo kto by nie miał, ale w ostatniej chwili, gdy już miałem to zrobić, jej pazury zaczęły rosnąć i stopniowo zagłębiać się w skórę.
- Cholera, chcesz żebym dostał kurzajek albo zakażenia? Puszczaj!
Wyrwałem się jakimś cudem, a paznokcie wyskoczyły z ciała z czymś w rodzaju chlupotu. Zachwiałem się, dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam w ręce dłuto, zastanawiając się, dlaczego go jeszcze nie użyłem. Z całym impetem zamachnąłem się i wbiłem je w prawą część jej czoła, przebijając głowę z maślaną łatwością. Niemal na wylot. Okropność. Padła na ziemię, ale dalej żyła. Podbiegłem do Tima i poklepałem go po twarzy, niepotrzebnie, bo był przytomny, tylko jakiś taki niemrawy, jakby nie zjadł śniadania. Jednak zdawał się lekko oszołomiony.
- Ona zaraz wstanie nieźle wkurzona. Radziłbym ci się oddalić.
- Popieram. – Po chwili dodając – Z tobą.
- Jestem przykuty ty ośle! Idź, w kuchni znajdziesz wyjście.
- Może by tak jaśniej, co?
- Półka z naczyniami, za nią, idź, ja i tak nie pociągnę dłużej.
- Rzewna scenka jak z jakiegoś badziewnego filmu hollywoodzkiego.
- Ja lubię filmy hollywoodzkie.
- Stary, jesteś nawiedzony. Jak można lubić coś takiego?
- Nie chcę być upierdliwy, ale szanowna pani zaraz ci zrobi z dupy jesień średniowiecza.
    Odwróciłem się, i zachowując się egoistycznie, najważniejszy w owym momencie był mój własny tyłek. Pobiegłem schodami w górę, wyczuwając kobietę za sobą, jej ruchy były nieco spowolnione przez małą ozdobę tkwiącą we włosach, i w głowie jednocześnie. Odszukałem wzrokiem szafkę z naczyniami, i przekląłem, chciałem się zawrócić i spytać, co mam u diabła z nią zrobić. Ale u podnóża schodów w moją stronę najwyraźniej zbliżała się ona. Myśl chłopie, ale z ciebie niedomyślny chłopak, to właśnie myślenie odróżnia nas od zwierząt. Raz kozie śmierć, zacząłem przesuwać szafkę z rumorem, będąc narażony bezpośrednio na wzrok całej klienteli i obsługi lokalu. Za szafką był jakiś korytarz, odwróciłem się by spojrzeć czy zdołam uciec, i zobaczyłem, że pani jest już na ostatnich schodach. Jedyną rzeczą, jaka mi przychodziła do głowy było rzucenie się i wyrżniecie z całej siły w drzwi, które mając nadzieje się zamkną. I tak uczyniły, jednocześnie uderzając w kobietę, która wyglądała w pełnym świetle jak jakiś zombiak z tandetnych japońskich horrorów. Wbiegłem w korytarz jednocześnie słuchając głuchego dźwięku spadania ciała po schodach. Ruszyłem korytarzem.
    Korytarz był zadaszonym przejściem między dwoma budynkami, którego droga poprowadziła mnie prosto pod budynek mojego mieszkania. Wszedłem do niego, ale nakierowałem swój cel do mieszkania Tima, a nie swoje. Mieszkanie było otwarte, i wyglądało identycznie niemal jak ostatnim razem, kiedy tu byłem, całe zatopione w słonecznym blasku przemykające przez kolorowe szyby w drzwiach. Pamiętałem, by uważać na robactwo z żyrandolów. Stawiałem kroki w stronę kuchni, podobnie jak wtedy słyszałem brzęczenie much. Nie mogąc się powstrzymać uchyliłem nieco drzwi.
    Szafki, żyrandol, stół, kuchenka, śmietnik, zlew, naczynia. Wszystko wyglądało jak jedno wielkie rozkładające się mięso, identyczne jak wczoraj, w które się zatopiłem. Zwymiotowałem. Wszystko wyglądało jakby było formami żywymi, mięsne przyrządy kuchenne oblepione pomarańczową, popękaną skórą, pod którą pulsowało miękkie mięso. Pofałdowane, oddychające. Części ludzi jakby były pozatapiane w kuchennych meblach. O tym mówiła pani. On czerpie życie kosztem innych. Coś jak kanibal. Gorzej. Wyciągnąłem z kieszeni mały scyzoryk, i podszedłem do najbliższej mięsnej rzeczy. Wsadziłem w mięso ostrze. Mięso zafalowało, skurczyło się wokół noża, zaciskając je, wypłynęła z ranki stróżka gęstej, ciemnej krwi. Zdeformowane, rozkładające się mięso, ale żywe nad wyraz, było ohydną karykaturą ludzkiego żywota. Zastygło w bezruchu. Nie miałem odwagi odebrać nożyka. Nade mną było stado much, cała mgławica, nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ostry zapach zgnilizny przenikał mój nos. Poczułem się słabo. Grube i tłuste muszyska obłaziły każdy fragment rozkładu. Byłem cały spocony. Spojrzałem na okna. Były brązowe z brudu, nie przenikalne dla żadnego obrazu. Zrobiłem kolejne kroki do tyłu, aż stanąłem w przedpokoju i zamknąłem drzwi.
    Usiadłem na małym stołku przy półce przed pokojowej, tyłem do drzwi frontowych. Oparłem łokcie na kolanach, a moja twarz spoczęła na dłoniach. Klamka drzwi wejściowych zaczęła się cicho poruszać. Dopiero, gdy strzeliła cicho w zamku zwróciłem na nią uwagę. Wstałem wolno i cofałem się w stronę pokoju. Chociaż nie miałem ochoty tam wchodzić, zacząłem równo z obrotem kluczyka w drzwiach wejściowych naciskać klamkę. Byłem już w środku, w kompletnej ciemności, uchyliłem lekko drzwi, i zerkałem, kto wchodzi. Pokój był ciemny, wilgotny, chłodny a ściany i podłoga wydawały się lepkie. Poza tym ze ścian fałdowały się coś w rodzaju kości, tak poukładane, że wyglądały jakbym znajdował się w gigantycznej klatce piersiowej. Słyszałem kroki. Gapiłem się na strumyk światła na ciemnej podłodze, cofnąłem się o krok do tyłu. Podłoga mlaskała mi pod butami obrzydliwie. Słyszałem skrzypienie drzwi otwierające kuchnie. Potrzebowałem narzędzia, obojętnie, czego, i przypomniałem sobie, że zostawiłem ten cholerny nożyk w mięsie. Nie miałem pojęcia, kto tam mógł się zakradać. Dotykałem lepkiej ściany, czegokolwiek, czym mógłbym obezwładnić napastnika. Macając ścianę, której lepka powłoka przypominała gęsty śluz bądź smołę. Moje opuszki palców wymacały kształt i formę inną od reszty. Zacząłem to wyciągać ze ściany. Szło opornie, z głośnym mlaskaniem odbijającym się echem po czeluści, jaka znajdowała się naokoło mnie. Gdy to wyciągnąłem i spojrzałem na to kierując narzędzie pod strumyk światła wyglądało to jak olbrzymie nożyczki, z ostrzami cienkimi jak brzytwy, a rączką jak korkociąg. Zacząłem cicho podchodzić pod drzwi myśląc, w jaki sposób można by użyć tego skomplikowanego urządzenia. Ale jednak najważniejszą rzeczą było to, że miałem, czym zaatakować.
    Gdy wyszedłem poza pokój, nikogo nie było. Spojrzałem w stronę drzwi wyjściowych i dostrzegłem dłoń zawiniętą zza drzwi i łapiącą klamkę od mej strony. Wychyliła się kobieca twarz, po której ściekały stróżki krwi. W jej głowie w dalszym ciągu był wbite dłuto. Niezadowolony grymas ustąpił ironicznemu uśmiechowi. Zaczęła iść w moją stronę. Wyciągnąłem w jej stronę te dziwaczne nożyce. Przyśpieszała. Rozwarłem ostrze kręcąc korbą. Sprężyna się naprężała, dziwaczne urządzenie działało jak pułapka na myszy. Zbliżała się. Zamknąłem oczy i wysunąłem raptownie nożyce na całą długość mych ramion. Usłyszałem zgrzyt, i łamanie się kości. Otworzyłem oczy i przeciętą w połowie kobietę, której górna odcięta część, odrywała się i opadała na dywan, jak posąg. Rana były tak niesamowicie czarna, że zdawało się, że to nie krew, ale czarna otchłań. Na dywan wylewała się z niej czarna lepka smoła. Twarz rozciągała się i roztapiała. Skóra szarzała i twardniała i pękała otwierając swe ranki, niczym płatki kwiatu. Jej naskórek na palcach strzępił się jak stary pergamin. Poruszała się wolno, niemal mechanicznie. W pewnym momencie zatrzymała się i zaczęła spopielać.
    Narzędzie wypadło mi z dłoni. Zaczęła mnie opętywać dziwna myśl. Właśnie zabiłem człowieka. Ale jednocześnie, nie był to człowiek. Zacząłem zastanawiać się, co zrobić z martwym ciałem. Czarna smoła zaczęła nabierać czerwonej barwy, a skóra przestała przypominać kamień. Przeraziłem się. Chciałem stąd jak najszybciej uciec, ale musiałem coś zrobić z ciałem. W umyśle słyszałem śmiech. Ktoś ze mnie drwił. Miałem niepohamowaną ochotę się położyć i odespać wszystkie nieprzespane godziny z całego życia. Połykanie coraz to nowo napływającej śliny stało się z czasem dość uciążliwą czynnością. Podszedłem do szafki w rogu przedpokoju i przetrząsałem szuflady w poszukiwaniu, czegokolwiek, czym mógłbym owinąć ciało. Znalazłem jedynie stare włóczki, buty i gazety. Coś mnie tknęło i nakazało otworzyć drzwi. Rozejrzałem się i dostrzegłem na ziemi koc, na którym siedział tamten stary dziadek. Zabrałem go do środka, rozłożyłem i zacząłem układać na nim ciało. Owijałem je aż objętość koca została wyczerpana. Wyciągnąłem włóczkę i odciąłem nożycami kawałek nitki, którym owinąłem i związałem koc. Nic z tego nie wynikało, szlag mnie trafiał, pociłem się jak najęty. Zdjąłem swój pasek do spodni i związałem nim jej nogi, na razie to musiało wystarczyć. Oddychałem coraz ciężej. Oparłem się o drzwi kuchni i słuchałem jazgotu skrzeczącego robactwa, brzęczenia much oraz świergotów ptaków. Pochowam ją, a potem pójdę do spowiedzi.

 

    Obudził mnie podmuch zimnego powietrza. Słabo podniosłem głowę, czując suchość w gardle. W pomieszczeniu było ciemno. I ta czerń rozbudziła mnie. Była już noc. Pora zakopać zwłoki. Wstałem. Otworzyłem drzwi by wpadło tu trochę powietrza i światła. Słabo podnosiłem głowę, czułem niepohamowaną suchość w gardle. Na korytarzu było pusto. Ciągnąłem koc szurając nim po dywanie, wyszedłem na klatkę schodową. Spod koca wypadła ręka, zatrzymałem się by wsunąć ją niepostrzeżenie, nie tyle się brzydząc, ile będąc ostrożnym. Ręka ku mojej nerwicy, za diabła nie chciała się wsunąć pod koc, musiałem draba potraktować siłą. Złapałem za jej dolną część, znaczy za nogi, i ciągnąłem nieboszczkę po posadzce. Potem ciało obijało się i podskakiwało uderzając o kanty schodów. A że schodziłem szybko, by nikt mnie nie podpatrzył. Otworzyłem drzwi wyjściowe, podpierając je starą cegiełką. Ciągnąłem dalej trupa wyprowadzając go na światłość nocy. Drzwi zaczęły się obsuwać i zamykać nim zdążyłem wyciągnąć całe ciało na chodnik. Mocno pociągnąłem, i zdążyłem przed ciosem. Rozejrzałem się wokół, zastanawiając się gdzie Tim mógł zakopać ciała. Myśląc, że nie ma to większego znaczenia, wszedłem na trawnik.
    Zatrzymałem się w najbardziej przyciemnionym miejscu na trawniku, gdzie najbliższa latarnia były po drugiej stronie chodnika. Stałem pod ścianą, na której nie było okien mieszkalnych, tylko przy ziemi małe, ciemne okienko od piwnicy. Nachyliłem się nad nią, i pchnąłem lekko uchylone okno, wsunąłem rękę w wilgotną, zakurzoną przestrzeń. Macałem, zastanawiając się, gdzie ja położyłem tą cholerną łopatę. Złapałem po omacku drewniany drążek. Naplułem w ręce, i metalową główkę wycelowałem w ziemię. Zacząłem ją przekopywać z coraz większą łatwością. Gdy zaimprowizowany grób dziwnie szybko i sprawnie był już wykopany, wrzuciłem do niego owinięte kocem ciało. Zacząłem  z powrotem zasypywać ziemię. Gdy kończyłem, coraz bardziej byłem zdenerwowany, że ktoś mnie przyuważy na pracy.

 

    Byłem wyczerpany. Zabiłem dwa trupy. Zachciało mi się nierealnego spokoju, nudnego życia, bez dziwactw. Z czystymi łóżkami, posadą. Nawet niespecjalnie chciałem wracać do swojego mieszkania.. Z samego rana, poszukam sobie pracy. I tak jak sobie obiecywałem, poszedłem do kościoła. Był to stary gotycki kościół, z daleka wyglądający jak średniowieczne zamki anglikańskie. W środku wszystko było przestrzenne, puste i zdecydowanie w stonowanych barwach. Malowidła na przeogromnych ścianach, barokowe, realistyczne, zakrywały całą wolną powierzchnię. Było pusto, paliły się liczne świece, a przy ołtarzu, w pierwszych rzędach, siedziały modlące się zakonnice. Szedłem przed siebie, oglądając ohydnego, wymalowanego na ścianie siedmiogłowego smoka. Wszędzie wyrastały ogromne kolumny, a zaraz pod sklepieniem sufitu, rozlatywała się chyba największa chmara gołębi i innych ulicznych ptaków, jakie widziałem w życiu. Ptasie jazgoty dawały dziwnie mroczny efekt w środku nocy, w kościele. Nie było słychać nic innego. Jak człowiek się wokół siebie zaczął uważniej rozglądać, nie widział kompletnie nic innego. Obozowe sanktuarium ptaków.
    Nim się zorientowałem, leżałem już na ziemi, i nie mogłem się podnieść. Czułem wilgoć podłogi. Słyszałem szum, dobiegający bezpośrednio z mojej głowy. Pozostałości narkotyków zaczęły rozbiegać się po całym ciele i szukać schronienia. Przestałem grzać, od teraz, chciałem bezpowrotnie z tym skończyć. Ale głód, mimo iż nie dawał nic po sobie poznać powrócił w najgorszej postaci. Wiedziałem, że zaraz nadejdzie ból. I nadszedł. Mięśnie zaczęły się napinać, fale zimna zaczęły okrywać ciało. Coś mi skręcało jelita i żołądek a teraz chciało wyjść. Próbowałem zapanować nad bólem. Dreszcze zostawiały mnie w spokoju by za chwile zaatakować mnie z siłą prądu elektrycznego. Zacząłem niemal podskakiwać, lądując za każdym razem twardo na podłodze. Język stawał kołkiem. Byłem jak lodowata kłoda podskakująca na zimnej brei. Ręce zaczęły mi pulsować. Zwarłem się w sobie i oparłem się na rękach, klęcząc jednocześnie, a rzygi same wypływały z moich ust. Gorzki, ostry smak. Teraz ciało rozpaliło się cale. Lodowate sople roztapiały się na moim czole. Poczułem uścisk w płucach, jak po długim biegu. Znów padłem. Piana sączyła mi się z kącików ust, a z nosa ściekała ciepła krew. Byłem zły, ale też przestraszony. Popuściłem. Zatrucie pokarmowe, rzadka sraczka. Nie miałem siły się ruszyć.
    Obudziłem się po kilkunastu godzinach głębokiego snu. Leżałem w jakiejś szpitalnej sali, naokoło mnie stało kilku lekarzy, policja, zakonnica. Po chwili zorientowałem się, że mam na sobie czyste ubranie. Oparłem się pod ścianą, zaciągając na siebie kołdrę.
- Siostra znalazła pana konającego, przestraszona zadzwoniła po policję. Wygląda pan już lepiej. Zrobiliśmy panu test na środki odurzające. Jest pan narkomanem. Grozi panu kilka lat, albo leczenie psychiatryczne. Sąd zdecyduje o pana niepoczytalności. W liście wykroczeń jest min. Dzikie lokatorstwo, zdemolowanie sklepu podczas remontu, zakłócanie ciszy nocnej grą na instrumencie, napastowanie dziewczynki, morderstwo trzech mężczyzn i własnej żony.
- Nie jestem szaleńcem. Czy inaczej byłbym świadom tego, że nim jestem?
- Co proszę?
    Chcą mnie wrobić, ale ja się nie dam. Miałem jeden mały dowód, przeciwko nim. Kilka ślimaków w moim pokrowcu po saksofonie. 

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial