Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Obsługiwałem Dźwig Mostowy

Franciszek A. Bielaszewski

OBSŁUGIWAŁEM DŹWIG MOSTOWY

fragment opowieści

 

 

POLITRUK
W zakładzie... gdzie pracowałem nigdy nie chcieli mi dać bezpłatnego urlopu na dłuższy wyjazd do Włoch do rodziny... nigdy nie chcieli mi dać więcej niż jeden miesiąc bezpłatnego urlopu... jeździłem do bliskiej rodziny... zawsze tłumaczyli to odgórnymi przepisami
i zarządzeniami... ale jak wiemy... wiele w tym było złośliwości urzędników czy pracowników, którzy mieli moc decydowania... więc... kiedy wyjeżdżałem do Włoch do rodziny na zaproszenie, które posyłała mi moja Etruska babcia... byłem zmuszony się zwolnić z pracy... i dopiero wtedy mogłem wyjechać na kilka miesięcy... chociaż to było dla mnie utrudnieniem... to dzięki temu życie za każdym razem przyniosło mi nie tylko nową pracę... ale i nowe ciekawe zdarzenia... jakby zadośćuczynienie za te problemy, które zawsze musiałem pokonać przed każdym wyjazdem do rodziny do Włoch... i te zdarzenia dzięki tym różnym... często absurdalnym sytuacjom pojawiały się na mojej drodze... w takich chwilach zawsze pamiętam o tym... by pójść tam gdzie mnie nikt nie oczekuje oprócz życia... wtedy każde nowo przeżyte zdarzenie miało w sobie wiele oryginalności... dawało mi coś nowego... napełniało mnie nowymi wartościami... dawało mi możliwość poznawania nowych ludzi... uczenia się od nich życia... innego życia niż to moje... a to mnie zawsze wzbogacało... i te zdarzenia nabierały uniwersalnej głębi... stawały się moim wewnętrznym bogactwem... zawsze mnie te zdarzenia zaskakiwały... czasami przestraszyły... ale dzięki temu mogłem dostrzec życie takie jakim było w rzeczywistości... a nie takie jakie chcemy widzieć czy widzimy myśląc, że takie jest naprawdę... bo wtedy odczuwamy je subiektywnie i nie odróżniamy jego bogactwa... zwykłe lenistwo duszy przyjmuje, że życie jest trójwymiarowe... ale to pomyłka... więc to moje widzenie i przeżywanie życia... tej nieuchwytnej teraźniejszości... ono nie było ograniczone widzeniem oczyma innych... tych... którzy mówili
o swym życiu tak... jakby chcieli bym je widział... nie dawałem się wciągnąć w ich wymiarowość widzenia tego co żyli... jak obojętnie reagowali na zdarzenie przechodzące obok nich, które tak bardzo różniły się od codziennej szarości... w ogóle na nie reagowali... tak jakby nic się nie stało... takimi zdarzeniami w moim życiu... kiedy mieszkałem
w Pradze... była praca w hurtowni materiałów hutniczych FERONA
w Pradze Malešicích... oraz mycie wagonów pociągów podmiejskich na małej stacji kolejowej na przedmieściach Pragi... co sobotę i niedzielę myłem tam wagony kwasem solnym rozpuszczonym w wiadrze z wodą...
Po powrocie z Włoch gdzie bywałem u rodziny mojej matki... pojechałem na jakiś czas do domu... do mego rodzinnego miasta
w Polsce... a kiedy wróciłem do Pragi... przez czysty przypadek przeczytałem ogłoszenie w gazecie... w popołudniówce Wieczorna Praga, że są wolne etaty w tej hurtowni wyrobów hutniczych... pod koniec miesiąca zgłosiłem się do działu kadr i złożyłem potrzebne dokumenty... od pierwszego następnego miesiąca podjąłem pracę w tej hurtowni na stanowisku hakowy... praca moja polegała na tym... pokazywałem temu, który obsługiwał dźwig mostowy... był zawieszony wysoko pod sufitem hali... nad jaką wiązkę prętów... kątowników... ceowników czy rur... gdzie ma z wiszącym hakiem nadjechać... kiedy dźwig mostowy zatrzymywał się nad wskazaną przeze mnie wiązką... wtedy opuszczał ogromny hak wiszący na linie... ważył chyba z pół tony... na którym wisiały dwie grube stalowe linki zakończone mniejszymi hakami... a ja... będąc na stanowisku hakowego... zahaczałem wiązkę tymi mniejszymi hakami, która często ważyła kilka ton... zdarzało się, że jedna lub nawet dwie linki pękały od ciężaru... i wiązka spadała z wielkim hukiem na podłogę hali... rozsypując się po podłodze... i w takich sytuacjach często zdarzały się wypadki... kiedy już wiązka była odpowiednio zahaczona na tych linach... wtedy dawałem znaki operatorowi dźwigu mostowego i ten podnosił wiązkę
i kładł ją na stojący w hali samochód ciężarowy... albo przenosił w inne miejsce... wiązki te były wiązane grubym drutem... i też... kiedy zahaczyłem za ten drut... bo nie było innej możliwości podniesienia wiązki... to i ten drut czasami pękał i wiązka rozlatywała się po hali... jak mi opowiadali pracownicy, który tutaj pracowali już wiele lat... to był taki wypadek, że stos blach związany specjalną taśmą się rozleciał... bo taśmy były źle zabezpieczone... i te spadające z dużej wysokości blachy... jak jakaś maszynka pokroiły hakowego na cienkie plasterki... tak jak stał
w ubraniu... podobnie go pokroiły jak taki przyrząd do krojenia jajek na plasterki... wpierw odcięło mu głowę równiutko, że jak mówili, że zawodowy kat by lepiej tego nie zrobił... i resztę ciała te spadające blachy pokroiły go na równiutkie plasterki... cienkie płatki... bo tych blach było kilkaset w tym stosie... i ten człowiek podobno był pokrojony na cieńsze plasterki niż się kroi szynkę lub salami w sklepie mięsnym... sam byłem świadkiem wypadku czy zdarzenia... jak jeden z hakowych, który pracował ze mną... bo przepisy BHP mówiły o tym, że hakowych zawsze musi być dwóch do obsługi jednego dźwigu mostowego... więc kiedy suwnica ruszyła powoli... była podwieszona wysoko pod samy sufitem wysokiej hali magazynowej... wtedy ważący około pół tony hak wiszący tuż nad ziemią na długich linach stalowych... zatrzymywał się na moment i potem doganiał suwnicę... i wtedy często kołysał się na wszystkie strony... i tylko dobry dźwigowy potrafił ten kołyszący się półtonowy hak uspokoić... by nie latał w powietrzu jak siedzenia zawieszone na łańcuchach karuzeli
w wesołym miasteczku... i ten mój kolega... pewnego razu oberwał tym ciężkim rozkołysanym się hakiem... hak go uderzył w samą klatkę piersiową... nawet nie zdążył zamachać rękoma kiedy padał od tego potężnego uderzenia tracąc równowagę... przewrócił się tak jak skoszone zboże... a potężny hak... nawet na ułamek sekundy się nie zatrzymał... jakby tam mojego kolegi nie było... teraz on leżał między wiązkami rur... podbiegłem do niego... leżał bez znaku życia... na plecach... myślałem, że już nie żyje... ale usta miał szeroko otwarte... jak ryba wyciągnięta
z wody... kolega hakowy tą rozdziawioną gębą łapał łapczywie powietrze, którego mu w płucach zabrakło po tym silnym uderzeniu ciężkiego półtonowego haka... był blady jak gaszone wapno... oczy wyłaziły mu
z orbit... miałem wrażenie, że za chwilę wyskoczą z oczodołów i odlecą jak ptaki na jesień do ciepłych krajów... stałem bezradny i nie wiedziałem co mam robić... nagle obok mnie pojawił się dźwigowy... powiedział niby do samego siebie...
Ale debila walnęło... jemu już tylko piwo może pomóc...
W pierwszym momencie nie zrozumiałem... byłem sparaliżowany widokiem hakowego leżącego między wiązkami rur jakby już nie żył... kiedy domyśliłem się o co chodziło dźwigowemu, pobiegłem do szatni...
i tam z jego szafki ubraniowej wziąłem piwo... pił zawsze Staropramen... to była jego ulubiona marka piwa... kiedy przybiegłem na miejsce... gdzie leżał nieprzytomny hakowy... dźwigowy szybko otworzyło butelkę
z piwem tak, że piana z butelki ciekła prostu w szeroko otwarte usta leżącego w szoku hakowego... potem dźwigowy zaczął przed jego oczyma przesuwać butelkę z piwem... tak by ten kiedy otworzy oczy zobaczy nalepkę z napisem Staropramen... to były chyba jakieś czary... albo boski cud... bo leżący hakowy wpierw zaczął się krztusić lejącą się mu do ust pianą piwa marki Staropramen... by po chwili twarz jego nabrała rumieńców... otworzył powoli oczy, które już wróciły na swoje miejsce...
i było w nich widać iskierkę radosnego uśmiechu... całe ciało leżało bezwładnie... tylko oczy cały czas śledziły butelkę z piwem... wyglądało to tak... jakby same oczy oglądały mecz tenisowy... raz spojrzały w lewo... by za chwile spojrzeć w prawo... dokładnie tak jak dźwigowy przesuwał trzymaną w ręce butelkę z piwem... tak wędrowały oczy leżącego hakowego... widząc ten cud... nie mogłem wydobyć z siebie słowa... stałem jak urzeczony... stałem i patrzyłem... podziwiałem tą piękną scenę leczenia piwem... boski sposób leczenia piwem... wydawało mi się, że dźwigowy jest Jezusem... a leżący między wiązkami rur hakowy jest Łazarzem, i że na moich oczach dokonuje się cud uzdrowienia, że Jezus wskrzesza Łazarza... i tak się wtedy stało... nagle Łazarz... łapczywie chwycił butelkę z piwem... przyłożył ja do swych ust... które przyssały się do szyjki jak spragnione usta niemowlęcia ssące pierś matki... po chwili butelka była pusta... a hakowy już siedział oparty o wiązkę rur... jeszcze ciężko dyszał... nagle wstał... otrząsnął się jak pies wychodzący z wody... jeszcze miał trochę błędne spojrzenie i ruchy jak w zwolnionym filmie... wtedy dźwigowy pobiegł szybko do szatni i przyniósł butelkę piwa Staropramen... hakowy zakołysał się jak trawa na wietrze... chwilę próbował złapać równowagę i chciał utrzymać się w pozycji stojącej machając rękoma jak ptak przed odlotem... usta miał szeroko otwarte... oczy znowu wychodziły mu z orbit... pobladł... i znowu padł jak długi na plecy... dźwigowy szybko przyłożył mu butelkę do szeroko otwartych ust łapiących chciwie powietrze... hakowy zakrztusił się... ale natychmiast objął wargami szyjkę butelki z piwem i usiadł... i wypił duszkiem całą butelkę Staropramena... druga butelka piwa znikła w wnętrzu hakowego, który po wypadku... uderzony w pierś... tam gdzie ma serce... ciężkim półtonowym hakiem... walczył o życie... dźwigowy zapalił papierosa
i włożył do ust hakowemu... ten zamknął oczy i głęboko wciągnął dym... kiedy skończył palić... poszedł do jadalni i tam położył się na ławce
i zasnął głębokim snem... po chwili było słychać donośne chrapanie... nie wiedziałem czy zasnął po tym uderzeniu... czy to te dwa wypite piwa stały się przyczyną senności "hakowego"... za piętnaście minut trzecia pojawił się hakowy... jeszcze poruszał się chwiejnym krokiem... ale już o własnych siłach chodził... poza tym nie było widać ani śladu po uderzeniu w klatkę piersiową tym wielkim półtonowym hakiem... ani też nie było widać śladu wypitych piw... był już zdrowy... złoty mok wyleczył hakowego, który by musiał pójść do lekarza... na różne badania i prześwietlenia... i potem na długie zwolnienie lekarskie... na drugi dzień hakowy pojawił się w pracy... tak jakby nic się nie stało... powiedział mi też, że już kilka razy w ten sposób oberwał... nie tylko tym ciężkim hakiem... mówił, że chyba ma
w sobie jakiś silny magnez... albo jego ciało działa tak... jakby było wielkim magnesem... tak silnym, że przyciąga do siebie nie tylko ten ciężki półtonowy hak... ale zdarza się, że i całą wiązkę rur czy prętów potrafi do siebie przyciągnąć, które ważą o wiele więcej niż ten hak... i jak potem mi jeszcze dodał... to on nie pamięta... by kiedyś w swoim życiu połknął jakieś... nawet najmniejszy magnez... więc sam się dziwi temu... skąd ma w sobie tyle magnetyzmu, który jest tak silny, że potrafi przyciągać nie tylko wiszący półtonowy hak... ale i całe wiązki prętów czy rur, które ważą nawet kilka ton... widziałem już wiele w swoim życiu... ale wtedy zobaczyłem pierwszy raz na własne oczy... jak dwie butelki markowego piwa ratują życie człowieka, który już był w śmierci klinicznej, że w zasadzie już nic nie mogło go uratować... nic... oprócz dwóch butelek piwa Staropramen... aż trudno w to uwierzyć... ale było to faktem...
Tak minął trzeci miesiąc pracy na stanowisku hakowego... pewnego dnia kierownik zawołał mnie do swego biura... po drodze starałem się dowiedzieć dlaczego mnie wzywa... czyżbym był znowu politycznie nie do zaakceptowania, że źle wpływam na morale klasy pracującej... na tak zwany proletariat... ale nie o to chodziło... moje zdziwienie było ogromne... kierownik mnie zapytał... czy nie chcę zrobić sobie uprawnień na obsługę dźwigu mostowego... wtedy będę więcej zarabiał i praca będzie lżejsza... no i będę miał bezpieczniejszą pracę...
o wiele lepszą niż na stanowisku hakowego... po chwili namysłu się zgodziłem... kierownik był zadowolony... bo operatorów dźwigu miał coraz mniej... hakowym może zostać każdy ale dźwigowym tylko po ukończeniu kursu i zdaniu egzaminów... więc i ja chodziłem na miesięczny kurs... potem zdałem egzaminy z teorii i praktyki... i od połowy miesiąca otrzymałem nową umowę o pracę... na nowych warunkach na stanowisku operatora dźwigu mostowego... od tej chwili obsługiwałem dźwig mostowy... przesuwałem się pod sufitem hali
w wiszącej kabinie jakbym był kosmonautą... kiedy przyszedłem rano do pracy... kierownik wręczył mi książeczkę potwierdzającą moje uprawnienia do obsługi dźwigu mostowego... to była taka składana legitymacja... jak kiedyś prawo jazdy albo legitymacja honorowego dawcy krwi... dźwig mostowy był zawieszony wysoko pod sufitem wysokiej hali... na jednym końcu tej hali była drabina metalowa przymocowana do ostatniego filara, na którym opierał się dach... po tej drabinie wchodziło się na górę... do kabiny operatora, która była podwieszona pod dźwigiem mostowym... ten dźwig mostowy jeździł na kółkach po szynach... które były położone na tych wysokich betonowych filarach... i ja, który do dzisiaj ma lęk wysokości... musiałem wejść na samą górę pod sufit wysokiej hali... bym mógł wejść do kabiny dźwigu mostowego... bo tam teraz było moje stanowisko pracy... wchodząc do góry po tej metalowej drabinie nie mogłem spojrzeć w dół... bo zaraz mi się kręciło w głowie
i mogłem spać... więc wchodząc zawsze miałem zadartą głowę do góry...
i dopiero wtedy... kiedy siedziałem już w kabinie podwieszonej pod dźwigiem... usadowiony wygodnie w fotelu za pulpitem sterowniczym mogłem patrzeć bezpiecznie w dół... a kiedy schodziłem z dźwigu... to zamykałem oczy i po omacku schodziłem po metalowej drabinie... otwierałem je dopiero wtedy... kiedy jedna moja stopa poczuła podłogę hali... nikt z kolegów nie wiedział, że mam lęk przestrzeni... aż do końca mojej pracy w magazynie wyrobów hutniczych nikt nie zauważył tego faktu, że schodzę z wysokiej drabiny metalowej z zamkniętymi oczyma...
Po jakimś czasie... kiedy już nieźle sobie radziłem zawieszony wysoko w kabinie pod sufitem w kabinie dźwigu mostowego... i nie zniszczyłem żadnego samochodu wiszącą wiązka rur czy ceowników... nikogo też nie zabiłem ciężkim... ani zrobiłem kaleką półtonowym hakiem... z hakowego lub kierowcy ciężarówek, a także kierownik nabrał do mnie większego zaufania... kiedy jako operator dźwigu mostowego siedziałem w kabinie za pulpitem sterowniczym... atmosfera w pracy
i zaufanie do mnie się bardzo poprawiło... już nie patrzono na mnie jako Polaka... ale dobrego pracownika... zyskałem sympatię wielu... nawet przełożeni patrzyli na mnie inaczej... już nie wiedzieli we mnie obcego... choć jak wszędzie byli tacy co mnie nienawidzili lub tylko tolerowali... tylko dlatego, że byłem Polakiem... ale to był ich problem... kiedy byłem operatorem dźwigu... to przyszedł do pracy nowy hakowy, który wypijał innym piwo... a potem chował się między wiązkami i tam chrapał... zasypiał snem sprawiedliwym po wypiciu kilku piw... ale zawsze dokładnie za piętnaście minut trzecia budził się i szedł do szatni... bo był koniec zmiany... jak zawsze twierdził, że uczciwie przepracował swoją zmianę... kilka minut po piętnastej odbijał swoją kartę zegarową... by rano znowu pojawić się na stanowisku pracy... a jeśli i tego dnia znalazł jakieś piwo to cała scena się powtarzała... dokładnie jak poprzedniego dnia... bywało, że i cały tydzień w ten sposób przepracował... pozostali koledzy już przestali go tolerować... już im nie było do śmiechu... kiedy znajdowali go zalanego i chrapiącego pod jakąś wiązką wyrobów hutniczych...
i postanowili zrobić mu kawał... by go oduczyć kraść czyjeś piwo... więc im podsunąłem myśl, żeby do piwa wrzucić kilka tabletek nasennych... wystarczą dwie... kiedy zaśnie... wciągniemy go w klatce do przewożenia drobnych wyrobów hutniczych... zadrutujemy i podciągniemy go pod sam sufit w tej klatce... i pozostawimy go tam na całą noc... wszystkim się mój pomysł spodobał... na drugi dzień przyniosłem tabletki nasenne... były bardzo silne... a koledzy... zamiast po jednej tabletce do każdej butelki...
a ten jegomość potrafił wypić nawet siedem butelek piwa na poczekaniu... oni wrzucili po dwie tabletki od każdej butelki... przygotowali w ten sposób cztery butelki piwa... taka dawka tabletek nasennych uśpiła by konia albo mamuta na tydzień czasu... zapadł by jak niedźwiedź w długi zimowy sen... po śniadaniu ten hakowy... łakomy na cudze piwo... taki mały złodziejaszek... niczego innego by nie ukradł... ale piwo to było dla niego coś podobnego jak świecidełko dla sroki... po prostu nie potrafił się takiej okazji oprzeć... dlatego sam aktywnie wyszukiwał takie okazje by mógł komuś podprowadzić piwko... nawet więcej piw... i tak jak zawsze... ten hakowy... który był jak sroka... powiedział po śniadaniu...
Muszę się pójść wysrać, bo coś brzuch mnie boli... chyba zjadłem coś niestrawnego... chyba ma rozwolnienie czyli sraczkę...
Powiedział do brygadzisty... a ten mu powiedział...
Jeżeli musisz to idź na to nie ma rady...
Ano tak... nasz hakowy... wpierw poszedł do sracza... a potem... tak by go nikt nie zauważył... do kącika... w którym chowaliśmy piwo... długo nie wracał... więc myśleliśmy, że hakowy już gdzieś chrapie między regałami... była chwila przerwy w załadunku samochodów... więc poszliśmy szukać chrapiącego hakowego... wpierw poszliśmy zobaczyć czy wypił piwo, w którym były rozpuszczone tabletki nasenne... kiedy tam przyszliśmy... zobaczyliśmy hakowego... leżał na podłodze obok krzesła, na którym siedział pijąc nasze piwo... na jego twarzy był wymalowany błogi uśmiech... chrapał tak głośno jakby gdzieś w pobliżu chodziła wielka piła tarczowa... taka... jakie są w tartaku do cięcia dużych pni drzewa, które się tam tnie na deski... chyba mu się śniło, że jest w kiblu
i sika... bo leżał cały mokry w kałuży moczu... śmierdziało jak diabli... wszyscy parsknęli gromkim śmiechem na widok śpiącego hakowego... ktoś przyciągnął klatkę drucianą... brygadzista włożył mu puste butelki od piwa do spodni... wyglądał jakby był w siódmym miesiącu ciąży... potem ostrożnie włożyliśmy go do tej drucianej klatki... zadrutowaliśmy tak... by z trudem mógł się z niej wydostać... potem podciągnęliśmy klatkę ze śpiącym hakowym pod dźwig mostowy i wciągnęliśmy ją pod sam sufit hali... patrząc z dołu to hakowego nie było widać... tylko rozlegało się po całej hali głośne chrapanie i dopiero po dłuższym nasłuchiwaniu można było się zorientować skąd ono dochodzi... że źródło chrapania znajduje się w drucianej klatce zawieszonej wysoko pod sufitem hali magazynowej...
i tam pozostał hakowy kiedy poszliśmy o piętnastej po pracy do domu... któryś z nas odbił mu kartę zegarową... więc urzędowo hakowy był
w domu... chociaż go w domu nie było... bowiem według karty zegarowej opuścił zakład pracy... ale on spał jak zabity w zawieszonej klatce drucianej pod sufitem hali magazynowej... zawieszony na dużym haku dźwigu mostowego... na drugi dzień do pracy przyszliśmy wcześniej niż zwykle... paliła nas ciekawość co robi nasz łakomy na cudze piwo hakowy wiszący pod stropem hali... jakie było nasze zdziwienie... kiedy usłyszeliśmy naszego hakowego jak cały czas chrapie... może nawet głośniej niż wczoraj... kiedy go zostawiliśmy w tej wiszącej klatce drucianej... na podłodze pod klatką była kałuża... śmierdziała moczem... to znowu hakowy się przez sen wysikał... spuściliśmy ostrożnie klatkę
z hakowym na dół... a on ciągle głośno chrapał... otworzyliśmy klatkę przecinając druty... potem wyciągnęliśmy z niej hakowego... położyliśmy go obok klatki na podłodze... a on chrapał dalej... spał jak suseł... podkurczył tylko nogi... zwinął się w kłębek tak... jakby leżał ciągle
w drucianej klatce... próbowaliśmy go obudzić... nic nie pomagało... spał dalej chrapiąc... targaliśmy go za włosy... szczypaliśmy go w twarz
i szyję... któryś z nas wymierzył mu kilka mocniejszych policzków... hakowy błogo się uśmiechnął i chrapał dalej... wtedy sobie przypomniałem... jak brygadzista wskrzesił innego hakowego, który miał w swoich piersiach potężny magnez, którym potrafił przyciągać nawet kilkutonowe ładunki wiszące na półtonowym haku dźwigu mostowego...
i po każdym takim przyciągnięciu tego haka umierał... a brygadzista na moich oczach go wskrzesił... przywrócił go do życia dwoma butelkami piwa marki Staropramen, które było ulubioną marką umierającego wtedy namagnesowanego hakowego... powiedziałem wtedy... żeby ktoś przyniósł piwo... za chwilę znalazło się piwo... otworzyliśmy je... i podsunęliśmy śpiącemu hakowemu pod nos... nikt by w to nie uwierzył co się po chwili stało... piwo kolejny raz zadziałało jak cudowny lek... jego zapach stał się antidotum na przedawkowanie silnych tabletek nasennych... wszyscy oniemieli ze zdziwienia... na naszych oczach stał się kolejny cud... piwo dokonało cudu... podobnego jakie czynił dawno temu Jezus, który też wskrzeszał martwych... czy uzdrawiał umierających... a dzisiaj na naszych oczach tego cudu dokonało piwo... ten napój Bogów... jak nazywali piwo Czesi... i chyba mieli rację, że ich piwo to złoty mok... eliksir życia bo dokonuje naprawdę cudów... hakowy wpierw przestał chrapać... potem zaczął wąchać płynący z butelki zapach piwa... po chwili otworzył powoli oczy, w których... na widok butelki z piwem pojawiły się iskierki szczęścia... nas chyba nawet nie zauważył... bo obiema rękoma chwycił łapczywie butelkę z piwem... szyjkę włożył do usta... jak dziecko smoczek lub pierś matki... i po chwili odstawił pustą butelkę... miał tak szczęśliwy wyraz twarzy.... jakby zobaczył niebo a w nim śpiewające anioły, które swym śpiewem głosiły chwałę Boga... albo jakby znalazł się w wielkim browarze... w magazynie... gdzie było miliony butelek z piwem, które teraz mógł pić tyle ile dusza zapragnie... nawet nie zdążyliśmy zareagować na ten wyczyn hakowego... ochłonęliśmy dopiero wtedy... kiedy nasz łakomy hakowy ponownie zwinął się w kłębek... tak jakby leżał
w drucianej klatce i zaczął głośno chrapać... więc włożyliśmy go znowu do klatki... i wróciliśmy do pracy... piętnaście minut przed zakończeniem pracy... chrapiący hakowy pojawił się jak zawsze w szatni... ale tym razem był bardzo blady... w jego oczach było widać przerażenie... chyba coś koszmarnego mu się śniło... ale nikomu nic nie powiedział... musiało to być coś naprawdę koszmarnego bo od tego dnia... już nigdy nie ukradł nikomu piwa... a jak już bardzo chciał się napić... a sam nie miał... wtedy zwracał się do któregoś z nas i pożyczał piwo... by w dniu wypłaty oddać pożyczone piwo... lub dawał pieniądze... a jeszcze jedno było dobre w tym zdarzeniu... że łakomy hakowy już nigdy się nie upijał w pracy... więc piwo wyleczyło go całkowicie...
Minął prawie rok... od chwili kiedy zacząłem pracować
w magazynie wyrobów hutniczych... w tym czasie awansowałem
z hakowego na operatora dźwigu mostowego... zdałem miesięczny kurs by otrzymać uprawnienia... kierownika naszego magazynu przenoszono na inne... lepiej płatne stanowisko w biurowcu... i szukano kandydata na jego miejsce... zawsze starano się wybierać z ludzi tutaj pracujących... którzy znali problematykę... i nie musieli się zbytnio uczyć by poznać specyfikę pracy w magazynie materiałów hutniczych... nie wiem dlaczego... ale mnie sobie upatrzono jako pierwszego kandydata na to wolne kierownicze stanowisko... pod koniec zmiany przyszedł do mnie kierownik
i powiedział...
Masz pójść do gabinetu zastępcy dyrektora do spraw personalnych...
W wojsku takie stanowisko nazywało się oficer do spraw politycznych... potocznie zwany politrukiem... w tym czasie... kiedy mieszkałem w Pradze, to każdy większy czy mniejszy zakład pracy albo urząd państwowy miał swego politruka, który odpowiadał za czystość ideologiczną kadry kierowniczej w swoim zakładzie pracy czy urzędzie... on właśnie decydował o tym... czy kandydat na kierownicze stanowisko otrzyma ten etat czy nie... czy jego morale polityczne nie jest sprzeczne
z oficjalnie wyznawaną ideologią... więc zapukałem do sekretariatu tego politruka zakładowego... wszedłem... piękna sekretarka wskazała mi krzesło i poprosiła bym usiadł na chwilę... wiedziała doskonale, że politruk na mnie czeka, że na tą godzinę mam wyznaczone z nim spotkanie... ale według nie pisanych reguł musiałem czekać... zapukała na drzwi gabinetu politruka... i na chwilę znikła w jamie chama... jak często robotnicy nazywają gabinety swoich dyrektorów... był wtorek... więc myślami byłem już w praskiej gospodzie Złoty Tygrys... dzisiaj Vasiek Kadlec vel Karafiat miał przynieść do gospody nowy tekst Hrabala... jak zwykle... to było podziemne wydanie nowego tekstu Hrabala... które wydawało nielegalne wydawnictwo Pražská Imaginace... nagle z zamyślenia wyrwał mnie miły głos pięknej sekretarki politruka...
Proszę wejść towarzyszu... towarzysz dyrektor czeka na was...
Wtedy w Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej wszystkim się mówiło towarzyszu... nawet dzieci w przedszkolu... nie mówiąc już o szkole podstawowej czy średniej... to te dzieci mówiły do swoich wychowawczyń per towarzyszko... jak mi opowiadała jedna znajoma... to jej pięcioletni syn w przedszkolu uczył się wiersza o Leninie na przedszkolną akademię w rocznicę rewolucji październikowej... bo w ten uroczysty dla wszystkich czeskich przedszkolaków dzień... zaszczycił owo przedszkole... do którego chodził syn mojej znajomej... w ten świąteczny dzień przyjechał maluchy odwiedzić sam pierwszy sekretarz partii... ten najwyższy w tej dzielnicy, w której mieściło się przedszkole... i te dzieci przed obliczem towarzysza sekretarza recytowały na akademii poświęconej rocznicy wybuchu rewolucji październikowej recytowały wiersze... sławiące i opiewające świętych komunistycznych... na czele
z Leninem... nie brakowało nawet wierszy o żyjących świętych komunistycznych... takich jak Breżniew, który wtedy był sekretarzem generalnym w Związku Radzieckim... były więc wiersze o pionierach... wychowującej narybek nowych kadr kierowniczych na różne stanowiska w partii i rządzie... o szczęśliwym życiu człowieka w doskonałym systemie komunistycznym... kiedy wszedłem do jamy chama politruka... ten wstał zza biurka... podszedł do mnie i podając rękę na przywitanie powiedział...
Cześć pracy towarzyszu...
Takie było wtedy oficjalne witanie się w Czechach... chociaż nie drgnął mi ani jeden muskuł na twarzy... to w duchu pękałem ze śmiechu... bo wyobrażałem sobie miny stałych bywalców w Złotym tygrysie... jak im będę opowiadał dzisiejszy pobyt w jamie chama... w gabinecie zakładowego politruka... widziałem, że Hrabal wpierw wysłucha
z uwagą... potem będzie długi czas milczał... napije się piwa... a potem...
w odpowiednim momencie... kiedy wszyscy będą myśleli, że zapomniał już o czym opowiadałem... powie...
Kurwa fix... jak mawiał Karel Marysko... bo panowie to jest tak... że ten dupek... ten nasz Polak Franciszek... ma więcej szczęścia... niż wszyscy współcześni polscy pisarze razem wzięci... niech idzie do dupy... bo miał odwagę wejść obiema nogami w naszą szwejkowinę... miał odwagę wejść do paszczy lwa... niech sobie w tej dupie śpiewa... bo mimo wszystko pozostał sobą... nie przekupił go czeski politruk... ani ja już nie mam na niego żadnego wpływu... tak... panie Karafiat... jeżeli nie zostanie ten nasz Polak Franciszek w tej śpiewającej dupie... a myślę, że tam nie zostanie... to jeszcze będą z niego porządni ludzie, że nie tylko Polacy będą kiedyś z niego mieli radość... ale ja czuje, że ten politruk udowodnił nam... byśmy mieli szanować naszego Polaka Franciszka... jest człowiekiem jakich dzisiaj tak trudno znaleźć wśród nas... ja osobiście lubię Polaków... chociaż w czeskim narodzie przetrwała historyczna awersja... często będąca nienawiścią... ale Franciszek już kiedyś to nazwał syndromem małego narodu... i ma rację... my czesi staramy się go schować za szwejkowość naszego portretu... tak panowie... to jest powód by się człowiek spił... by mógł na drugi dzień spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie do tego odbicia... ja pana nie znam... skąd żeście się tu wzięli w moim prywatnym lustrze... śmiem zauważyć, że to jest moja łazienka...
Politruk wskazał na skórzany fotel... bałem się do niego usiąść... wydawał się zbyt nieziemsko wygodny... bo moje cztery litery były przyzwyczajone do metalowego krzesła w budce zawieszonej pod dźwigiem mostowym... kiedy obsługiwałem dźwig mostowy... bałem się, że nie będę się czuł w nim dobrze, że moja zwykła dupa... może zasmakować coś luksusowego i odmówi mi kiedyś siadania na zwykłym taborecie czy krześle bez tapicerki... a może po prostu nie pasował ten luksusowy fotel do mojej zwykłych czterech liter... bałem się też tego, że siedząc w takim wygodnym fotelu moje ego może się poczuć jednym
z nich... a tego bym nie przeżył... więc bardzo ostrożnie... powolutku... usiadłem w tym wygodnym fotelu... opierałem się łokciami o miękkie poręcze fotela tak... bym zbyt głęboko nie zapadł... powoli opuszczałem swój tyłek... po chwili poczułem miękkość i na chwilę zatrzymałem swoje cztery litery będące jeszcze w powietrzu...
i z głębokim westchnięciem usiadłem... poczułem twardy grunt pod swoim tyłkiem... poczułem miękkie siedzenie skórzanego fotela... poczułem się trochę pewniej... bo tak siedząc nie poczułem... żeby luksus skórzanego fotela wpływał ujemnie na moją osobowość bo cały czas czułem, że jestem sobą, że w rozmowie kwalifikacyjnej na kierownicze stanowisko
z zakładowym politrukiem nie popełniłem żadnej gafy, że nie zaszkodziłem sobie żadnym słowem... nie sprzeniewierzyłem się swoim zasadom, które wyznawałem... politruk zapytał się...
Czy towarzysz się napije kawy...
Opowiedziałem, że z miłą chęcią... politruk przylepił sobie na wargi miły uśmiech służbowy... chyba numer pięć...
A może towarzysz napije się koniaku...
Bo i o tym wiedzieli, że lubię koniak... odpowiedziałem, że bardzo lubię koniak... ale do pracy przyjechałem samochodem... więc dziękuję... ale niestety nie mogę pić alkoholu prowadząc samochód... a politruk ze źle udawanym zdziwieniem...
To wy towarzyszu macie samochód... a mogę wiedzieć jakiej marki jest ten wasz samochód...
Odpowiedziałem, że mam Fiata 131 Mirafiori... politruk cmoknął ze sztucznym zachwytem... i konstatował...
To jest towarzyszu luksusowy samochód...
On wiedział, że ja doskonale wiedziałem, że on dobrze wie jakiej marki mam samochód... więc oboje wiedzieliśmy dobrze, że to jest czysta komedia pachnąca aż nadto rasową groteską... nagle politruk zmienił temat...
Chyba wiecie dlaczego was do siebie wezwałem...
Ano tak... wiem... panie dyrektorze... w międzyczasie piękna sekretarka przyniosła kawę i wodę mineralną... jej aromat wypełnił moje nozdrza... była to dobra kawa... kawa dobrej marki... nie pytałem jakiej jest marki ta kawa... bo wystarczyło, że mi smakowała... a ta piękność jak mnie zobaczyła, że siedzę w tym luksusowym fotelu... to tak się do mnie ciepło uśmiechnęła jakbyśmy byli sami w jamie chama... tak się bosko uśmiechała jakby była naga... jakby była jedna z nałożnic w haremie.. bardzo cichutko się wycofała z jamy chama a za nią zniknął ten erotyczny nagi uśmiech... ciepły jak dotknięcie nagich piersi spragnionej miłości kobiety... z tej iluzyjnej rozkoszy delektowania się nagością pięknej sekretarki wyrwał mnie głos zakładowego politruka...
Chyba wiecie towarzyszu doskonale, że według wytycznych komitetu centralnego naszej partii... kadra kierownicza musi być na odpowiednim poziomie ideologicznym... wszyscy, którzy zajmują odpowiedzialne kierownicze stanowiska... muszą należeć dobrowolnie do partii... a takie stanowisko... jak kierownik magazynu materiałów hutniczych... jest takim właśnie odpowiedzialnym stanowiskiem, na którym kierownik musi być o odpowiednim profilu ideowo politycznym... bo sami rozumiecie, że odpowiedzialność za dobrobyt ludu pracującego spoczywa na barkach kierownictwa, które wywodzi się właśnie z ludu pracującego... czyli proletariatu...
Aż mnie mdliło od tego wykładu o wyższości proletariatu nad kierowniczym stanowiskiem... naprawdę myślałem, że się tam politrukowi wyrzygam na ten piękny perski... partyjny dywan... ale on na całe szczęście przestał mówić... bo chyba tak naprawdę... to jeżeli on nie miał wytycznych na kartce... to jakoś nie potrafił nic powiedzieć... i chyba był szczęśliwy, że go przeprosiłem i przerwałem... bo on milczał...
i tak naprawdę to nie wiedział co powiedzieć... więc skwapliwie mi pozwolił mówić... zapytałem się politruka... co ma wspólnego kierowanie proletariatem z moim kierowaniem dźwigiem mostowym, który jak wiadomo jest bardzo odporny na wszelkie próby uświadomienia ideologicznie... nic nie wskórają ani ci, którzy będą chcieli na niego wpłynąć by zmienił swą orientacja na antykomunistyczną... on po prostu jest poza zasięgiem jakiejkolwiek propagandy... a więc mój dźwig mostowy jest ideologicznie czysty jak przysłowiowa łza... i nikt ani nic nie jest zmienić tego stanu rzeczy... a więc i ja... jako kadra kierownicza tego dźwigu mostowego... stwierdzam, że jest on bez żadnej skazy ideologicznej, że posłusznie wypełnia wszystkie moje polecenia jako swego przełożonego... czasami tylko... kiedy styk się spiecze na łączach... to wtedy robi sobie co zechce... wtedy nie odróżnia partyjnego od wroga proletariatu i walnie tak... że czasami zabija lub zrobi człowieka kaleką na całe życie... w pierwszej chwili się przestraszyłem tego co przed chwilą powiedziałem zakładowemu politrukowi... ale pan politruk odebrał moje słowa zupełnie inaczej... niż były moje intencje... ja chciałem ironię...
a politruk zobaczył w tym poezję... odebrał te moje słowa jako porównanie... jako obraz poetycki do zilustrowania jego poprzednich słów, aż mi kamień spadł z serca...
Więc widzicie towarzyszu... doskonale to rozumiecie... więc myślę, że poradzicie sobie na tym kierowniczym stanowisku... jutro zgłosicie się do zakładowej komórki partyjnej po deklarację członkowską... po jej wypełnieniu złożycie ją u mnie w sekretariacie... a złożenie deklaracji partyjnej będę uważał... jako waszą zgodę na przyjęcie stanowiska kierownika wydziału... gdzie do dzisiaj jesteście tylko zwykłym dźwigowym... a teraz już mniej oficjalnie towarzyszu... czy po przyjęciu stanowiska kierownika planujecie jakieś zmiany personalne na waszym wydziale... czy będziecie reorganizowali pracę wydziału...
Zapytał mnie politruk... napiłem się kawy... była naprawdę wyśmienita... zauważyłem głośno, że dyrektor ma piękna sekretarkę... kipi nie tylko urodą ale parzy naprawdę dobrą kawę... zyskałem trochę czasu na przeanalizowanie w myślach pytania politruka... jeszcze nie wiedziałem co odpowiem... musiałem więc improwizować... ano tak... panie dyrektorze... coś z pewnością bym zmienił... gdybym został kierownikiem magazynu na tej hali gdzie teraz pracuję jako operator dźwigu mostowego... ja uważam, że są trzy osoby zasługujące na szczególna uwagę kierownika... nowego kierownika, którzy według mnie... chociaż mogę się też mylić... trzy osoby na tym wydziale zasługują na dyscyplinarne zwolnienie z pracy... pierwszy z nich to brygadzista... ten
z drugiej zmiany... notorycznie opuszcza stanowisko pracy a inni muszą za niego pracować... zakładowy politruk milczał... drugim kandydatem na dyscyplinarne zwolnienie jest hakowy, który więcej przesiaduje
w biurowcu pijąc piwo niż na stanowisku pracy... kiedy kończy się zmiana... to ten hakowy w stanie nietrzeźwym idzie do szatni i nikt go nie zatrzyma... nie wiem dlaczego... i chciałbym to wiedzieć... gdybym został kierownikiem... ano tak... trzecim kandydatem do dyscyplinarnego zwolnienia według mej oceny jest kartotekowa w magazynie, która zamiast pracować... to jej biurko wygląda jak gabinet kosmetyczny... no
i co drugi dzień idzie do biurowca... zaraz potem kiedy się kończy narada u naczelnego dyrektora... wpierw się godzinami maluje przy tym swoim biurku... a kiedy wraca od naczelnego to już nie idzie do pracy ale wychodzi z zakładu... opuszcza go o wiele godzin przed skończeniem czasu pracy... zapanowało długie milczenie... musiałem wdepnąć politrukowi na odcisk... trafiłem w czułe miejsce... w temat, na który nie było mu miło rozmawiać... czuł się niezręcznie... ale i ja poczułem się głupio... jak dzieciak złapany na gorącym uczynku... jakbym wyjadał
z cukierniczki cukier... po chwili politruk pochylił się w moją stronę
i mówił szeptem... tak blisko się pochylił, że czułem jego oddech na moim uchu...
Musicie towarzyszu zrozumieć... że brygadzista jest bratem żony naczelnego dyrektora... a hakowy to brat towarzysza pierwszego sekretarza partii w naszym zakładzie, który ma kuzyna w komitecie centralnym na wysokim stanowisku... jest bardzo wpływowy... i to on mi załatwił to stanowisko dyrektora... więc musze się mu jakoś rewanżować...
a panna Zuzia...
Tutaj politruk zawiesił na dłuższą chwilę głos...
jakby to towarzyszowi powiedzieć... jak wytłumaczyć... a więc towarzysz dyrektor naczelny po ciężkich naradach jest bardzo zmęczony... wyczerpany... aby mógł dalej pełnić swe trudne obowiązki dyrektora naczelnego... potrzebuje zrobić masaż... a panna Zuzia... ona kończyła specjalne kursy masażu... więc w tym wypadku jest niezastąpiona... i pan towarzysz dyrektor naczelny wybrał ją sam... dlatego co drugi dzień... kiedy kończą się wyczerpujące narady... kiedy towarzysz dyrektor naczelny potrzebuje szybko zregenerować swój organizm po ciężkiej pracy... wtedy panna Zuzia robi towarzyszowi dyrektorowi naczelnemu masaże regeneracyjne... tak by towarzysz naczelny mógł znowu podjąć bardzo trudne obowiązki... żeby nie musiał odpoczywać po ciężkich naradach... bo nasz towarzysz dyrektor naczelny jest na swoim stanowisku niezastąpiony...
Teraz ja nie wiedziałem co powiedzieć... zamurowało mnie na beton... czułem się tak głupio... ale zarazem szczęśliwie... bo wiedziałem, że moja kandydatura na kierownicze stanowisko w hurtowni wyrobów hutniczych nie została przez zakładowego politruka zaakceptowana... nie jestem zbyt pewny ideologicznie... moja świadomość ideologiczna nie jest czysta i zawiera wiele skaz, które skreślają mnie z listy kandydatów na kierownicze stanowisko... i nawet nie nadaję się do przerobienia na odpowiedniego ideologicznie... tym razem politruk przerwał milczenie... wstał...
Myślę towarzyszu... że nasza rozmowa została zakończona, że wyjaśniliśmy sobie wzajemnie nasze stanowiska....
Stanął za swoim biurkiem... w jamie chama pojawiła się piękna sekretarka... ale już bez nagiego uśmiechu na twarzy... raczej to był brudny kombinezon roboczy niż uśmiech pięknej sekretarki... jakby jej twarz zakryła gruba warstwa lodu... wstałem i bez słowa wyszedłem... za mną zamknęła drzwi piękna sekretarka... została w jamie chama... chyba robiła masaż regeneracyjny zmęczonemu naszą rozmową politrukowi... na drugi dzień wezwano mnie do działu kadr... a tam już czekało na mnie pismo, że zakład rozwiązuje ze mną umowę o pracę za porozumieniem obu stron... ano tak... zamiast awansu na kierownicze stanowisko... otrzymałem wilczy bilet i znalazłem się z dnia na dzień na bruku... nie był to mój pierwszy raz... ale chyba też nie ostatni... lecz bardzo miło wspominam ludzi...
z którym pracowałem na początku jako hakowy... a potem jako operator dźwigu mostowego... przez kilka tygodni nigdzie nie pracowałem... pojechałem do Polski... do Gdańska... potem... kiedy wróciłem... kilka razy odwiedziłem kolegów w Feronie... gdzie pracowałem około roku... wypiliśmy dobrze wychłodzone piwo... wspominaliśmy wspólnie przeżyte chwile... różne gagi i kawały, które robiliśmy by urozmaicić sobie czas... koledzy żałowali, że nie zostałem ich kierownikiem... bo jak mówili... to mnie bardzo polubili... ale z drugiej strony może to i dobrze się stało, że dali mi wilczy bilet... bo z moją gębą nie wyparzoną by mnie mogli jeszcze aresztować... a potem zamknąć na kilka lat do więzienia... jako wroga ustroju socjalistycznego...

Rate this item
(2 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial