Amadeusz Putzlacher
SOBOWTÓR
Czerwiec 1935
Andrzej Mścibor-Sosnowiecki siedział na niewygodnym krześle w świetle lampy skierowanym na jego oczy. Skurczone od blasku lampki źrenice otoczone ciemnoniebieskimi tęczówkami wydawały się nie zwracać uwagi na męczące światło. Już trzeci dzień znajdował się w pokoju bez okien, w którym funkcjonariusze Urzędu Śledczego w Poznaniu próbowali przekonać go, aby przyznał się do stawianych mu zarzutów. Mścibor-Sosnowiecki nie mógł cały czas uwierzyć jak doszło do tej sytuacji. Jednego dnia podjął decyzję. Miał świetny plan, tak mu się wcześniej wydawało. I patrząc na sprawę obiektywnie, plan nie zawiódł. Przynajmniej nie w punktach, w których niepowodzenia pan Andrzej przewidywał, w czarnych scenariuszach. Nie rozumiał co się stało. To znaczy, zaczynał rozumieć, co się stało, ale było to dla niego tak zaskakujące i absurdalne, że już trzeci dzień nie mówił policjantom nic, poza tym, że jest niewinny. Co było prawdą. Przynajmniej gdy pytanie było formułowane tak jak przez komisarza Podhalańskiego.
- To zrobił Pan to, czy nie? – tak właśnie brzmiało pytanie oficera policji z wąsikiem przypominającym kanclerza sąsiedniego państwa, którego zresztą Podhalański cenił za jego skuteczność.
- Nie zrobiłem. – odpowiadał wtedy Andrzej Mścibor-Sosnowiecki, który osobiście nienawidził kanclerza. Już przeczuwał katastrofę, do której miało dojść za cztery lata. To go przerażało, tym bardziej, że zauważał to, co widziało może niewielu. Widział, że Rydz-Śmigły nie dorasta do pięt Piłsudskiemu, czuł, że Beck nie poradzi sobie ze swoim odpowiedzialnym zadaniem na czele dyplomacji. I był pewien, że jak przyjdzie co do czego, Francuzi zostaną za swoją granicą. Ale to nie było teraz jego zmartwieniem. Od trzech dni zamykano go w celi, dostawał tylko chleb i kawę, a w ciągu dnia jakąś „zupę". Może to i nie było aż tak niewiele. Wiedział, że w Polsce żyli ludzie, którzy dawali się zamykać w więzieniu dla pewnego posiłku i schronienia przed zimnem. Jednak ta względność, która robiła furorę jako pojęcie po publikacjach Einsteina, nie robiła na aresztowanym wrażenia. Nie podobało mu się to, co się teraz wokół niego działo. I nie miało znaczenia, że byli ludzie, którzy więzienną strawę uważali za dobrobyt. Nie cieszył się wcale, że są ludzie, którzy mają gorzej. Jak ci w Berezie Kartuskiej, których zamknięto bezprawnie. Jego w zasadzie tylko niesłusznie, choć zgodnie z prawem. To wszystko nie miało znaczenia dla Mścibor-Sosnowieckiego. Był przyzwyczajony do wygodnego życia. Rezydencji pod miastem udekorowanej w stylu Bauhaus zupełnie jak ta prezydencka w Wiśle. Do wygodnych foteli, centralnego ogrzewania i kominka bardziej dla ozdoby i klimatu. Wszystko to osiągnął ciężką pracą, sprytem i jednym jedynym kredytem, który w niespodziewany sposób odbił się czkawką w postaci aresztowania 31 maja 1935 roku.
- Zapytam jeszcze raz. – powiedział komisarz Podhalański okazując tonem poirytowanie. Było to zrozumiałe. Miał sporo przeciwko Sosnowieckiemu.
- Nie przyznaję się. – powiedział spokojnie przesłuchiwany przedsiębiorca. Wewnątrz jednak nie był spokojny. Czuł na twarzy trzydniowy zarost, który go drażnił. Był głodny i nie czuł się świeżo, do czego przywykł. Jedyny fragment zarostu, który intencjonalnie podtrzymywał, wąs, nie był pedantycznie przycięty ani zaczesany, jak niewątpliwie byłby gdyby pan Andrzej nie został aresztowany. Miał też worki pod oczami, twarz nie straciła jednak wyrazu pewności siebie, który był jej nieodłącznym atrybutem. Podobnie komisarz Podhalański wyglądał na pewnego swego choć znudzonego, jednak on nie miał worków pod oczami, a jego wąsik oraz fryzura były nienagannie zadbane tego dnia.
- Został Pan wskazany przez czterech świadków. Samo zaprzeczanie zaprowadzi Pana przed pluton egzekucyjny. Nie ma Pan nic do powiedzenia? – Mścibor-Sosnowiecki nie wiedział czy przez słowa policjanta wyrażana była chęć pomocy, czy tylko do wyciągnięcia jakichś zeznań. Jednakże przyznał rację przesłuchującemu. Mógł zostać rozstrzelany. Chyba dopiero w tym momencie uzmysłowił sobie, że pomyłka nie musi być wyjaśniona na jego korzyść. Że bycie niewinnym może być niewystarczające, by uniknąć śmierci.
- Dobrze. Powiem jak było. – spojrzał Podhalańskiemu w oczy mimo rażącego światła lampy.
- Bardzo mądrze. – policjant lekko się uśmiechnął – Kiedy powie Pan prawdę możliwe będzie złagodzenie kary.
- To nie jest taka prawda. – powiedział poważnie Mścibor-Sosnowiecki kręcąc głową – To historia zdecydowanie bardziej skomplikowana.
- Proszę się nie spieszyć. – odparł Podhalański – Obaj mamy czas. – skierował światło na blat biurka.
Andrzej Mścibor-Sosnowiecki mrugnął kilkakrotnie i zaczął zeznawać.
Maj 1935
Był pierwszy maja. Święto pracy. Traf chciał, że właśnie tego dnia Sosnowieckiego miał odwiedzić gość z ZSRR, czyli kraju, który, czysto teoretycznie, powinien kojarzyć się z ludźmi pracy, którzy w przewrocie pozbyli się znienawidzonego ciemiężcy, cara. Jednak to nie przedstawiciel klasy robotniczej zgłosił się do Mścibora-Sosnowieckiego. Zaanonsowany gość mógł być raczej określony jak sam napisał „szczęśliwie obdarzony nie tylko radzieckim paszportem, co umożliwiło mu osiedlenie się w jego drugiej ojczyźnie, Polsce". Twierdził, że „doświadczenie w handlu międzynarodowym może oddać usługi znanemu polskiemu przedsiębiorcy" oraz, że „gdyby pan Mścibor-Sosnowiecki mógł zaoferować pracę" on by ją przyjął. Dość intrygująca epistoła nie zrobiłaby jednak wrażenia na panu Andrzeju gdyby nie ostatnie zdania. „Jeżeli to nie kłopot, zjawiłbym się w Poznaniu pierwszego maja. Jeżeli jest Pan zainteresowany proszę zjawić się pod ratuszem w południe lub wyznaczyć listownie inne miejsce. Mam nadzieję, że zgodzi się Pan na spotkanie. Nawet jeśli nie jest Pan zainteresowany zatrudnianiem mnie, byłoby to niezwykle uprzejme, gdyby chociaż zdecydował się Pan porozmawiać ze mną na temat mojego świętej pamięci wuja, kapitana Olega Dżagojewa.
Z wyrazami szacunku
Rodion Wasiliew"
W pewnym stopniu zaniepokoiło to Mścibora-Sosnowieckiego. Nie spodziewał się kłopotów, jednakże wspomnienie Dżagojewa dręczyło jego sumienie. Odrzucił jednak te myśli. Postanowił przyjąć Wasiliewa we własnym domu, o czym poinformował go listownie. Właśnie dochodziła trzynasta i gość niebawem miał się zjawić. Gdy chwilę później rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi, Andrzej Mścibor-Sosnowiecki przyjął uprzejmy wyraz twarzy i z myślą, by wyłącznie podzielić się z gościem wspomnieniami o Dżagojewie, poszedł otworzyć. Nie miał bowiem służby poza kucharzem, któremu jednak dał wolne. Nie zaprosił Wasiliewa na obiad, a jedynie herbatę. Po otwarciu drzwi frontowych pan Andrzej wpadł w stan w jakim bywał niezwykle rzadko. Zaskoczenie, szok, a może i odrobina strachu zrobiły w tych proporcjach swoje. Zwaliły z nóg zaradnego, pewnego siebie człowieka sukcesu, jakim niewątpliwie był poznański przedsiębiorca i doprowadziły go do omdlenia. Gość pomógł Mścibor-Sosnowieckiemu się ocknąć i usiąść w fotelu w salonie. Tępym wzrokiem gospodarz spojrzał jeszcze raz na swojego gościa. Nie było mowy o pomyłce. Mimo siwych włosów i cywilnego ubrania, kapitan Oleg Mikołajewicz Dżagojew był niewątpliwie obecny w salonie. Ostre rysy, dość duży, choć niezwykle prosty nos i te ciemnobrązowe oczy zapadły w pamięć Mścibor-Sosnnowieckiego przed piętnastu laty i nigdy jej nie opuściły.
Widząc wątpliwy stan gospodarza, Dżagojew sporządził mu drinka. Nietypowego dla Słowian, ale robiącego później furorę Bourbona z innym amerykańskim płynem, Coca-Colą. Niewiele myśląc Andrzej Mścibor-Sosnowiecki wychylił połowę zawartości szklanki i zdawał się odzyskać część wigoru.
- Jak to możliwe? – zapytał wciąż niezupełnie spokojnie.
- To dłuższa historia. – wyjaśnił banalnie Oleg Dżagojew i wzrokiem poprosił gospodarza o możliwość zajęcia miejsca, której udzielono mu gestem dłoni.
- Po paru miesiącach wywiadywałem się w różnych miejscach. Wszyscy zgodnie twierdzili, że zginąłeś gdzieś na Białorusi zaraz po bitwie o Warszawę. – powiedział pan Andrzej wykazując niezrozumienie.
- Tak to była oficjalna wersja. – przyznał Rosjanin – Miałem taki plan, żeby zniknąć. Niestety nie do końca mi się udało. Dlatego zjawiam się dopiero teraz. – powiedział nie zdradzając zbyt wiele.
- To znaczy? – dopytywał się Polak już coraz mniej pod wpływem początkowego szoku.
- Pewni ludzie wykorzystali moją niby-śmierć. Musiałem wykonywać różne zadania. Aż miałem trochę szczęścia i upozorowałem swoją śmierć po raz drugi. Teraz mogę robić co chcę. Potrzebuję tylko odzyskać swój kapitał. Dlatego tu jestem. – były żołnierz Armii Czerwonej dość enigmatycznie przedstawił historię swoich ostatnich kilkunastu lat życia. Mścibor-Sosnowiecki wiedział, że nie ma celu drążenie zagadnienia. W grę, oczywiście, musiała wchodzić praca dla wywiadu.
- Dlatego chciałbym, abyś oddał mi pieniądze. – powiedział zwyczajnie Dżagojew i podał Sosnowieckiemu kartkę. Gospodarz przeczytał jej treść.
- Przecież to dwa razy więcej niż pożyczyłem! – oburzył się pan Andrzej.
- Tak. Uwzględniłem inflację i odsetki. Minęło trochę czasu. – Rosjanin uśmiechnął się podkreślając swoją pozycję.
- Spłaciłbym to szybciej, ale zrozum, że myślałem, że nie żyjesz. – odparował Polak.
- Rozumiem to. A jednak rozumiem też, że obracałeś moimi pieniędzmi na swoją korzyść. Mogłeś coś dzięki temu rozwinąć. Chcę mieć swoją dolę. To nic nadzwyczajnego. – Dżagojew był bardzo spokojny.
- To prawda. Tylko, że ostatnio nie idzie mi dobrze. – Mścibor-Sosnowiecki dopił drinka.
- O czym Ty mówisz? – zaśmiał się oficer – Masz tu tyle antyków.
- Już miałem dać ogłoszenie o sprzedaży tego wszystkiego, żeby ratować swoją firmę. Coś by nawet zostało, ale nie tyle ile chcesz. Jak dasz mi parę miesięcy to odrobię te pieniądze. Idzie lepsza koniunktura. – pan Andrzej negocjował. Wierzył, że ten plan miał szanse powodzenia.
- Andrzej, nie możesz się tak ze mną bawić. Już długo czekam. I nie mam zamiaru czekać dłużej. Miałeś oddać pieniądze jak się zgłoszę. A miałem się zgłosić trzynaście lat temu. – Rosjanin delikatnie podniósł głos.
Sprawa była poważna. Mścibor-Sosnowiecki dobrze wiedział, że nie uniknie spłaty. Dżagojew był niebezpiecznym człowiekiem. A fakt, że oficjalnie nie żył dawał mu dodatkowe możliwości bezkarnego działania.
- Za miesiąc mogę Ci oddać połowę, a później jak firma zacznie prosperować. Może wolałbyś udziały? – zaproponował pan Andrzej, w końcu umiał robić interesy.
- Potrzebuję pieniędzy od razu. Zmarnowałem trochę lat. To nie jest nic osobistego. Chcę mieć gotówkę i w końcu zniknąć. Napisz mi za tydzień na ten adres. – po odrzuceniu oferty Rosjanin podał gospodarzowi drugą kartkę z adresem hotelu i nazwiskiem Wasiliew.
- Co mam napisać? – zapytał zdziwiony Andrzej Mścibor-Sosnowiecki.
- Jak Ci idzie. Czy masz plan. Nie napiszesz to wrócę, a tego byś nie chciał. – ostatnie zdanie zabrzmiało groźnie mimo najzwyczajniejszego z tonów.
- Napiszę. – zgodził się Sosnowiecki. Nie miał jednak pojęcia czy będzie miał plan.
- Do tego czasu. – Oleg Dżagojew wstał i powoli opuścił pokój – Znajdę wyjście. – dodał w drzwiach salonu.
Zamyślony przedsiębiorca nawet nie pomyślał o odprowadzeniu swojego gościa. Odetchnął głęboko po jego wyjściu, chociaż nie była to rzeczywista ulga. Były oficer Armii Czerwonej, prawdopodobnie po latach pracy w wywiadzie, oficjalnie martwy, żądał od niego pieniędzy jakich pan Andrzej nie miał. Pierwszy raz od bardzo dawna poznański przedsiębiorca chciał być kimś innym.
Czerwiec 1935
- I co było dalej, Panie Andrzeju? – zapytał sceptycznie komisarz Podhalański. Wyraźna była nieufność wobec zeznań Mścibor-Sosnowieckiego.
- Jeżeli pamięta Pan w jakich okolicznościach zostałem aresztowany, może domyśla się Pan chociaż częściowo co było dalej. Jednak wydarzyło się też coś, czego nie może się Pan spodziewać, Komisarzu. – odparł najspokojniej w świecie przedsiębiorca.
- Był u Pana jakiś rzeczoznawca. Pamiętem. – przyznał policjant – Okradziono Pana niedługo przed tym, jak mniemam. Czyli ofiara była odpowiedzialna za tę kradzież? – domniemywał oficer policji.
- To było zupełnie inaczej. Chociaż jakieś elementy się zgadzają. – pokręcił głową pan Andrzej.
- W takim razie zamieniam się w słuch. – powiedział zainteresowany, choć wciąż nieufny komisarz.
- Proszę dać mi chwilę. – powstrzymał go Mścibor-Sosnowiecki – Zaschło mi w gardle i powinienem też skorzystać z toalety. – dodał stanowczo.
- W porządku. – zgodził się i polecił podkomendnemu zaprowadzić Sosnowieckiego do łazienki, a później przyrządzić mu kawę lub herbatę.
Minęło kilka minut aż podejrzany wrócił na miejsce przesłuchania, by chwilę później otrzymać lepszą kawę niż w celi. Mimo niemal wrzącej cieczy, Mścibor-Sosnowiecki wziął niewielki łyk.
- Może Pan wrócić do zeznawania? – zapytał lekko zniecierpliwiony Podhalański.
- Jak najbardziej. – przyznał z delikatnym uśmiechem podejrzany.
Maj 1935
Po wyjściu Dżagojewa, Andrzej Mścibor-Sosnowiecki poświęcił całą pozostałą część dnia na rozmyślanie planu wyjścia z problemów jakie na niego spadły. Nie było szans na to, aby pieniądze ze sprzedaży antyków mogły pokryć zobowiązanie wobec Rosjanina. Przez chwilę pan Andrzej rozważał nawet zabójstwo byłego czerwonoarmisty, ale pomysł był absurdalny. Nawet gdyby przedsiębiorca potrafił zdobyć się na coś tak odrażającego jak pozbawienie życia, nie wiedział jak to zrobić. Jedyne, co wiedział, to że Dżagojew przebywał w konkretnym hotelu. Gdyby chciał go zwabić w jakąś pułapkę musiałby do niego napisać. Pozostałby list. Może zresztą Rosjanin zostawił jakieś inne zapiski? Może jego list, który podpisał własnym nazwiskiem myśląc, że koresponduje z Rodionem Wasiliewem. Człowiek jak Dżagojew musiał być przygotowany na takie ewentualności, co sprawiało, że Sosnowiecki nie uniknąłby kary. Plan musiał zostać zarzucony. Niedługo później przyszedł mu do głowy plan o wiele bardziej oczywisty. Powinien sam się okraść. Antyki były ubezpieczone. Nic prostszego jak je wynieść, sprzedać i zgłosić kradzież. Tyle, że to wymagało alibi. A to z kolei pociągało za sobą wtajemniczenie kolejnej osoby. Musiałby wynająć złodzieja. Ale jak uczciwy przedsiębiorca miałby kogoś takiego znaleźć? Skąd pewność, że nie zostałby oszukany i fanty sprzedaliby złodzieje. Nie mógłby ich oficjalnie szukać, bo musiałby być w innym miejscu dla alibi. Ryzyko wydawało się zbyt duże.
Druga wersja tego planu zakładała osobiste włamanie się do swojego domu i znalezienie świadków, którzy poświadczą jego obecność w tym czasie w innym miejscu. Tylko kto miałby to być? Kto podjąłby takie ryzyko dla pana Andrzeja? Może zażądałby wysokiej zapłaty. To mogłoby się skończyć szantażem i niekończącym się spłacaniem przysługi. A może nawet i odmową, a w wypadku realizacji planu, denuncjacją.
Przez takie rysy na szklanej powierzchni swoich zamiarów nie dawały Sosnowieckiemu spać. Przez trzy kolejne noce nie mógł wymyślić planu, którego byłby pewien. Który mimo oczywistego ryzyka, nie był skazany z założenia na porażkę. Idealny plan zawierałby mocne punkty obu schematów kradzieży. To znaczy:
a) Anrzej Mścibor-Sosnowiecki osobiście okradłby swój dom
b) osobiście byłby wtedy w innym miejscu.
To idealne rozwiązanie miało tylko tę jedną wadę, że bez klonowania lub podróży w czasie, było niewykonalne.
Dlatego wielkie było jego zdziwienie kiedy następnego dnia w drodze do domu znalazł wyjście.
Był to czwarty dzień maja, około godziny osiemnastej. Andrzej Mśibor-Sosnowiecki szedł spokojnie z dworca głównego w stronę postoju taksówek. Ni stąd ni zowąd wpadł na niego mężczyzna i niemal strącił z nóg poznańskiego przedsiębiorcę. Mimo, że pan Andrzej utrzymał równowagę, z jego prawej ręki wypadła aktówka, którą mężczyzna podał mu przepraszając jednocześnie rzewnie.
- Tak mi przykro. Naprawdę nie wiem dlaczego tak szybko biegłem. Powinienem był uważać. – powiedział około czterdziestoletni człowiek w znoszonym garniturze i wytartym na daszku kaszkiecie.
Poza ogólnym niechlujstwem, mężczyzna wyglądał znajomo. I w ułamku sekundy Andrzej Mścibor-Sosnowiecki wiedział kogo ten człowiek przypomina. Jego samego.
- Nic się nie stało. – powiedział odzyskując w mgnieniu oka rezon – Nie szuka Pan może pracy? – zapytał zaskakując samego siebie.
- Właśnie Pana stratowałem, a Pan... - nieznajomy urwał dostrzegłszy niezwykłe podobieństwo z rozmówcą.
- Więc. – ponaglił go przedsiębiorca.
- Tak. Szukam pracy. – przyznał.
- Proszę przyjść pod ten adres jeszcze dziś. – podał nowopoznanemu swoją wizytówkę.
- Oczywiście. – mężczyzna w znoszonym garniturze przytaknął – Przyjdę.
Jeszcze w taksówce Mścibor-Sosnowiecki myślał jak przedstawić sytuację swojemu sobowtórowi. Musiało to być coś niewinnego. Ale jednocześnie jeżeli miałoby być na tyle poważne, by „bliźniak" uwierzył, że warto mu płacić, pan Andrzej musiał być na tyle enigmatyczny ukrywając swoje kłamstwo, by dało się w nie uwierzyć jednocześnie nie uzyskując zbyt wielu konkretów w razie jakiejś próby szantażu. I Sosnowiecki dosyć szybko takie kłamstwo wymyślił. Wiedział co zasugerować sobowtórowi, a co powiedzieć wprost. Był z siebie bardzo zadowolony. W dobrym nastroju przygotował kolację, z którą się nie spieszył. A pomimo podekscytowania spotkaniem ze swoim sobowtórem był też w stanie zagłębić się w dość nowym kryminale Agathy Christie „Morderstwo w Orient Expressie". A kiedy Poirot miał już przedstawić rozwiązanie zagadki, Andrzej Mścibor-Sosnowiecki usłyszał dzwonek do drzwi frontowych. Kiedy otworzył, zobaczył człowieka, którego rzeczywiście zaprosił, tyle, że w trochę lepszym ubraniu, dokładnie ogolonego, poza wąsem. Zupełnie jak gospodarz, co jeszcze polepszało sytuację.
- Nazywam się Robert Gawron. Przyszedłem w sprawie pracy. – powiedział dość pewnie nowoprzybyły mężczyzna.
- Zapraszam. – rzucił nonszalancko Mścibor-Sosnowiecki i zaprosił gościa do środka. Nie minęło wiele czasu, gdy zaproszony zdjął płaszcz i uścisnął dłoń pana Andrzeja.
- Andrzej Mścibor-Sosnowiecki. – przedstawił się gospodarz, po czym wprowadził gościa do salonu.
Zajęli fotele w rzeczonym pomieszczeniu, po czym Sosnowiecki zaproponował gościowi coś do picia. Ten nie miał sprecyzowanego smaku na tę chwilę, toteż pan Andrzej przyrządził dwa drinki, które wcześniej przygotował mu Dżagojew. Po pierwszych łykach, gość przeszedł do rzeczy.
- Jest Pan bardzo gościnny, jednak zainteresowała mnie pańska oferta. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej. – powiedział Robert Gawron nie owijając w bawełnę.
- Zakładam, że jest Pan wystarczająco spostrzegawczy, aby zauważyć nasze niecodzienne podobieństwo. – zaczął z uśmiechem Sosnowiecki – Jak też zakładam, że jest Pan na tyle inteligentny, że domyśla się Pan, iż to jest właśnie powód, dla którego złożyłem Panu tę nagłą ofertę. – dodał próbując połechtać ego gościa.
- Oczywiście. Nie potrafiłem tego wytłumaczyć inaczej. – przyznał gość.
- Sprawa jest delikatna, ale i jednorazowa. W sprawie wynagrodzenia na pewno dojdziemy do porozumienia. – Mścibor-Sosnowiecki wciąż się uśmiechał – Czy znajdzie Pan czas między dwudziestym dziewiątym a trzydziestym pierwszym? – zapytał, uchylając naprawdę niewielkiego rąbka tajemnicy.
- Bez problemu. – odparł Gawron kiwając głową i pociągając kolejny łyk whisky z colą. Wzrok jego jednak domagał się więcej informacji od potencjalnego pracodawcy.
- Pańskie zadanie będzie oczywiście polegać na byciu mną. – zaczął pan Andrzej i odchrząknął w przygotowaniu dłuższej wypowiedzi – Pojedzie Pan rano, trzydziestego maja do Warszawy. Następnie zamelduje się Pan w hotelu. Szczegóły podam później. Jeżeli dyrektor będzie obecny proszę go zapytać o zdrowie dziecka. To go tylko upewni, że to właśnie ja. Proszę też wykonać telefon do mojego znajomego z Warszawy. Dostanie Pan później numer. Umówi się z nim Pan na godzinę dwudziestą. Najlepiej proszę zadzwonić około trzynastej. Wtedy nie będzie go w biurze i odbierze sekretarka. Niech zadzwonią do hotelu z odpowiedzią. Zgłosi Pan to recepcjoniście, a po powrocie dostanie Pan wiadomość. Proszę nie przebywać w hotelu w ciągu dnia. Może Pan tam wrócić dopiero po dwudziestej. Odbierze Pan wiadomość. Jeżeli znajomy zgodzi się na spotkanie. Proszę nakazać pracownikowi hotelu zadzwonić do umówionej restauracji i poprosić o przeproszenie, ale przedłużyło się poprzednie spotkanie i źle się Pan czuje. To musi być niedługo po dwudziestej, żeby jeszcze był w restauracji. W ciągu dnia spotka się Pan z kimś, kto chce ze mną zrobić interes. Proszę się nie zgadzać na żadną umowę. Napiszę później dokładnie jak to rozegrać. Po tym spotkaniu musi Pan tylko pokręcić się po mieście. Wrócić do hotelu po dwudziestej. Załatwić telefon do restauracji i zostać w hotelu do rana. Proszę jeszcze zgłosić, by Panu nie przeszkadzano. Z powrotem nie musi się Pan spieszyć. Proszę do mnie przyjść o piętnastej trzydziestego pierwszego. Wtedy odbiorę bilety i rachunki. Co Pan o tym sądzi? – po dłuższej chwili dokładny plan Mścibor-Sosnowieckiego został przedstawiony i sam gospodarz napił się swojego drinka. Zaschło mu w gardle.
- Nie wydaje się trudne. – przyznał Robert Gawron – Ale jeśli mogę spytać, po co organizuje Pan taką operację?
Pytanie było zasadne, ale i oczekiwane przez pana Andrzeja. Udzielił więc przygotowanej wcześniej odpowiedzi.
- Cóż, rozwodzę się. A kiedy będę rzekomo w Warszawie będę mógł coś załatwić na miejscu bez wiedzy mojej żony. – odpowiedział enigmatycznie pan domu. Domyślał się, że Robert Gawron w to nie uwierzy. Ale chciał, by jego myśli krążyły wokół rzekomej kochanki, a może detektywa, który szuka dowodu niewierności u rzekomej pani Mścibor-Sosnowieckiej.
- To w zasadzie nie moja sprawa. Przepraszam, że spytałem. – powiedział taktownie sobowtór pana Andrzeja. Wyglądało na to, że pomyślał, to co Sosnowiecki chciał, żeby pomyślał.
- Zdecydował się Pan? – pan Andrzej przeszedł do konkretów.
- Myślę, że tak. Jeśli pieniądze będą odpowiednie. – po raz pierwszy Gawron stawiał warunek.
- O to się proszę nie martwić. – Sosnowiecki podał mu kartkę z kwotą. Twarz Roberta Gawrona wręcz się rozjaśniła. Spojrzał na gospodarza z niedowierzaniem.
- Połowę dam Panu jutro. Ale nie będzie poza tym zwrotu kosztów. – zastrzegł sobie pan Andrzej – Musi Pan sobie opłacić i hotel, i pociąg i jakiś dobry garnitur. Mimo to, wydaje mi się, że oferta jest dobra. – pociągnął łyk ze swojej szklanki. Był zadowolony. Transakcja została zawarta. Wiedział, że oferta jest bardzo dobra.
- Tylko idiota by odmówił. – uśmiechnął się gość.
- Pieniądze zostawię jutro w skrytce pocztowej. Proszę je odebrać po południu. – Mścibor-Sosnowiecki był konkretny. Podał drugą kartkę Gawronowi. Zawierała adres poczty i numer skrytki.
- Los się do mnie uśmiechnął. – mówił wciąż zadowolony sobowtór. Zaraz dopił swojego drinka – W takim razie teraz Pana opuszczę. Dziękuję za tę możliwość. – powiedział wstając.
- To ja dziękuję. – powiedział również w wyprostowanej pozycji Andrzej Mścibor-Sosnowiecki. I starając się nie wydać okrzyku radości odprowadził gościa do drzwi. Gdy je zamknął uśmiechnął się niezwykle szeroko i nawet kilka razy podskoczył. Dobrych parę minut dochodziło do niego, że plan się powiódł. To znaczy była na to bardzo duża szansa. Jednak był to plan tak prosty, że nie mógł się nie powieść. Aby to uczcić Sosnowiecki położył się w wannie, nalał sobie szampana i dowiedział, kto popełnił „Morderstwo w Orient Expressie".
Następnego dnia rano napisał do Dżagojewa. Poinformował go, że ma plan i w ciągu dwóch miesięcy będzie w stanie spłacić całe zadłużenie. Dwa dni później miał już odpowiedź.
Brzmiała ona:
Drogi Andrzeju!
Poczekam te dwa miesiące. Radzę jednak, by była to prawda.
Major Rodion Wasiliew
Udało się zatem. Podpis „Major" prawdopodobnie odnosił się do używanego przez Sosnowieckiego stopnia kapitana w jego liście. W sumie nie było dziwne, że przez paręnaście lat Dżagojew awansował. Nie miało to jednak znaczenia dla pana Andrzeja. Ważne było, że wszystko szło zgodnie z planem. Gawron odebrał pieniądze i instrukcje. Należało już tylko czekać i zająć się swoimi interesami. Jeżeli plan miał się powieść, to i firma wyszłaby z dołka.
31. Maja 1935
Minęła już godzina piętnasta, a Gawron jeszcze nie wrócił. Poza tym wszystko wyszło jak najlepiej. Mścibor-Sosnowiecki włamał się w nocy do swojego domu wyniósł cenne antyki i niemal natychmiast je sprzedał. Musiał trochę zejść z ceny. Widocznie nabywca wyczuł ciężkie położenie pana Andrzeja. Jednakże osiągnięta kwota była zadowalająca. Drugie tyle powinno wpłynąć z tytułu ubezpieczenia i wszystkie problemy powinny się skończyć. Tylko, że sobowtór nie wracał. O siedemnastej Sosnowiecki był już zmartwiony. Pojechał do miasta i z budki telefonicznej zadzwonił do hotelu, w którym Gawron miał spędzić noc.
- Czy mogę rozmawiać z panem Mścibor-Sosnowieckim? Miał u Państwa przebywać. Moje nazwisko Kręcina. – powiedział do słuchawki.
- Niestety pan Mścibor-Sosnowiecki wymeldował się dziś przed południem. – odparł głos hotelarza.
- Szkoda. Bardzo dziękuję. – odpowiedział pan Andrzej i odłożył słuchawkę. Ulgą było to, że Gawron chociaż był w Warszawie. Tylko czy zrobił wszystko, o co go poproszono? Dziwne, że nie zjawiał się po drugą połowę zapłaty. Być może to tylko bałagan na kolei albo spóźnienie na pociąg powstrzymały sobowtóra przed powrotem do Poznania. Pan Andrzej postanowił wrócić do domu i czekać. O dziewiętnastej zadzwonił jednak na policję.
- Mówi Andrzej Mścibor-Sosnowiecki. Chciałem zgłosić włamanie do mojego domu. – powiedział tonem jakby ukrywał zdenerwowanie, po czym podał adres. Piętnaście minut później w jego domu zjawili się policjanci.
Obejrzeli drzwi, zbitą szybę, zbadali ślady, które udało im się znaleźć. Następnie spisali zeznania pana Mścibor-Sosnowieckiego.
- I co dalej? – zapytał przedsiębiorca starszego stopniem z funkcjonariuszy.
- Gdyby dostarczył Pan jakieś zdjęcia skradzionych przedmiotów to ułatwiłoby nam to pracę. – odpowiedział spokojnie policjant.
- Tak. Nie będzie z tym problemu. Zdjęcia powinny być u ubezpieczyciela. Mają tam całą dokumentację. Powinienem ich zresztą powiadomić. – powiedział trochę nieobecnym tonem gospodarz.
- Z naszej strony to na razie wszystko. Czy ma Pan jakieś bilety do Warszawy i z powrotem? – przypomniał sobie śledczy.
- Musiałem je wyrzucić. Co za głupota! Akurat kiedy są potrzebne. – złapał się za głowę. Wydawało się, że dobrze wczuł się w rolę igraszki losu. Rolę, która miała stać się czymś więcej.
- Na pewno jakoś da się potwierdzić, że Pan tam był. – zachęcał go policjant.
- A tak, oczywiście. – gospodarz odetchnął i podał nazwę hotelu, nazwisko niedoszłego biznesowego partnera oraz znajomego. Było w tym niewielkie ryzyko jeżeli Robert Gawron nie zastosował się ściśle do instrukcji. Ale Mścibor-Sosnowiecki nie widział powodu, dla którego miałoby tak być.
- Sprawdzimy wszystko i pewnie się jeszcze odezwiemy. Proszę nie wyjeżdżać bez uprzedzenia. – rzucił na pożegnanie starszy stopniem policjant, który zresztą wziął na siebie większy ciężar rozmowy.
Zaraz po wyjściu funkcjonariuszy pan Andrzej zadzwonił do firmy ubezpieczeniowej. Jednakże z uwagi na późną porę, a była już godzina dwudziesta pierwsza, rzeczoznawca miał się zjawić dopiero następnego dnia. Ustalono godzinę dwunastą. Następnie poznański przedsiębiorca zadzwonił do swojego znajomego z Warszawy, który miał mieć, według planu, niedoszłe spotkanie z sobowtórem.
- Dobry wieczór! Mówi Andrzej Mścibor-Sosnowiecki. Czy zastałem pana Adama Miśkiewicza? – zaczął rozmowę standardowo.
- Przy telefonie. – odparł głos w słuchawce – Szkoda, że wczoraj tak wyszło. Co się właściwie stało? Ten hotelarz nie był zbyt dokładny. – powiedział z zainteresowaniem pan Miśkiewicz. To znacznie wszystko ułatwiło. Sosnowiecki dostał od razu wszystkie informacje, których potrzebował. Gawron wykonał tę część zadania.
- To chyba jakieś zatrucie pokarmowe. Człowiek idzie do porządnej restauracji, a tu i tak jakieś niespodzianki. Pech to pech. – wymyślił zadowolony w duchu pan Andrzej.
- Jeszcze będzie okazja. Ale teraz nie mam za bardzo czasu. Zostawiłem czajnik na gazie. Muszę się pożegnać. – powiedział pospiesznie Warszawiak.
- Oczywiście. Przepraszam, że tak wyszło. – powiedział uprzejmie Poznaniak.
- Nie ma sprawy. Dobranoc. – powiedział lekko jego rozmówca.
- Dobranoc. – zakończył rozmowę pan Andrzej. Odetchnął po raz kolejny. Wyglądało na to, że Robert Gawron zrobił wszystko jak należy. Sprawdzanie warszawskiego biznesmena byłoby już według Sosnowieckiego zbędne. Dlaczego zatem sobowtór nie wrócił po pieniądze? O ile było to dziwne, o tyle nie martwiło pana Mścibor-Sosnowieckiego. Oznaczało powodzenie planu i oszczędność. Noc przespał więc spokojnie.
Rano zwyczajowo się ogolił. Poprawił swój wąs, zjadł pożywne śniadanie i pojechał do biura. Jednak przebywał tam tylko do wpół do dwunastej, gdyż musiał wrócić na spotkanie z pracownikiem firmy ubezpieczeniowej.
Punktualnie odwiedził go niewysoki, łysiejący mężczyzna w garniturze raczej do biura niż na kolację, czyli odpowiednim.
- Kontaktowałem się już z policją. Odebrałem od nich listę skradzionych przedmiotów. Proszę mi teraz pokazać, gdzie się znajdowały. – powiedział bez owijania w bawełnę gość Sosnowieckiego.
- Naturalnie. – odparł zwyczajnie gospodarz i wskazał kolejno miejsca dawnego przebywania figurek, obrazów i innych cennych staroci.
- Spotkało Pana szczęście w nieszczęściu, jeśli mogę tak to ująć. Dobrze, że Pan to wszystko ubezpieczył. – napomknął siwiejący mężczyzna.
- Wolałbym jednak nie zostać okradziony. – odpowiedział lekko wyniośle przedsiębiorca.
- Oczywiście. Nie chciałem niczego sugerować. Tylko szukałem pozytywów. – gość powiedział tonem wycofania.
- Przepraszam, wiem, że nic nie miał Pan na myśli. Po prostu sytuacja jest nieprzyjemna. – odparł podobnie Andrzej Mścibor-Sosnowiecki. Udali się zaraz do drzwi frontowych, okna, którym włamywacz lub włamywacze mieli się dostać do środka i spędzili tam chwilę.
- Oczywiście będę polegał na zdaniu policji w tej sprawie. Lubię jednak sam wszystko obejrzeć. – wyjaśnił pracownik firmy ubezpieczeniowej.
- Proszę się nie tłumaczyć. To Pana praca. – odarł wyrozumiale Sosnowiecki. Gdy już mieli wracać do środka, usłyszeli za sobą kroki. Obrócili się i zobaczyli jednego policjanta w mundurze i towarzyszącego mu prawdopodobnie drugiego, w cywilnym ubraniu.
- Pan Andrzej Mścibor-Sosnowiecki? – zapytał ten ubrany po cywilnemu. Był to komisarz Podhalański.
- To ja. – przyznał gospodarz. Zdziwił go powrót policjantów. Nie spodziewał się postępu w sprawie włamania.
- Komisarz Podhalański. – powiedział oficer – Jest Pan aresztowany. – dodał stanowczo.
- Aresztowany? – Sosnowiecki był absolutnie zbity z pantałyka. Jak plan miał się nie powieść? Miał świetne alibi. Był w Warszawie.
- Tak. Pod zarzutem morderstwa Henryka Turkiewicza trzydziestego maja tego roku w Warszawie. – powiedział zdecydowanie komisarz. Wszystko stało się wtedy jasne dla pana Andrzeja. Oszczędzone pieniądze nie były żadną pociechą. Jego zaskoczenie było pierwszą naturalną reakcją w kontaktach z policją od początku sprawy.
Czerwiec 1935
- To w zasadzie wszystko. – powiedział Mścibor-Sosnowiecki na zakończenie swojego długiego i nietypowego zeznania. Komisarz Podhalański zdawał się nie być przekonany.
- Pierwszy raz słyszę takie wytłumaczenie. Wszystkie dane wskazujące na Pana przedstawił Pan jako czynniki uniemożliwiające popełnienie tego przestępstwa. – powiedział z lekkim rozbawieniem – Powiem Panu szczerze, to bardzo zła linia obrony. Istnienie sobowtóra, co prawda wydaje mi się możliwe, ale cała ta historia jest mocno naciągana. I albo nie rozumie Pan swojej sytuacji albo mówi Pan prawdę, ale w tym wypadku i tak nie ma możliwości udowodnienia tej opowieści dopóki nie znajdzie się ten Robert Gawron. – dodał kręcąc głową. Miał zresztą rację, pomyślał pan Andrzej. Historia nie była w stanie go obronić.
- Pana pobyt w Warszawie potwierdzają pracownicy hotelu, człowiek, z którym był Pan na biznesowym spotkaniu, oraz czterech świadków, którzy widzieli jak oddala się Pan z miejsca zbrodni. To wygląda bardzo źle. Ja rozumiem logiczną spójność Pana historii. Chciał Pan być widziany w Warszawie, żeby się okraść w Poznaniu. Tylko uwierzenie w tego sobowtóra jest dla mnie za trudne. A nawet gdybym Panu uwierzył, to nic nie mógłbym z tym zrobić. Dowody są przytłaczające. – ciągnął Podhalański z czymś pomiędzy politowaniem a współczuciem w głosie.
- Właśnie, te dowody są aż za mocne. Czy Pan myśli, że planowałbym morderstwo i upewniał się, żeby nie mieć alibi? – Sosnowiecki odwołał się do logiki komisarza.
- I tutaj też jest luka. – Podhalański mlasnął wyrażając niezadowolenie – To nie musiało być zaplanowane. A po drugie nie miał Pan biletów kolejowych. Jakby jednak chciał Pan się wyprzeć wyjazdu do stolicy. Gdyby je Pan miał, może pomyślałbym, że dowody są zbyt przytłaczające. A tak, w sumie nie są. Widział Pana tylko biznesmen, którego wcześniej Pan nie widział. Hotelarz, który widzi dziennie wiele osób. Świadkowie, dla których nie był Pan znany i rozmawiał Pan z sekretarką, a nie samym znajomym. Czyli w zasadzie potwierdzają to osoby bezstronne. Idealnie pasuje do historii z sobowtórem, która na tym poziomie jest wręcz genialna. – uśmiechnął się po tych słowach – Jednak jej podstawowym mankamentem jest jej niewiarygodność. Jeżeli mówi Pan prawdę to bardzo mi Pana szkoda, ale wydaje mi się, że próbuje Pan udawać wariata. – zakończył.
- Słucham? – Mścibor-Sosnowiecki był oburzony mimo zrozumienia toku myślenia policjanta.
- Wyślę Pana na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Może coś z tego wyjdzie. Może zyska Pan trochę czasu. To wszystko, co mogę zrobić. – powiedział z westchnieniem oficer policji.
- Może Pan jeszcze pozwolić mi zadzwonić do adwokata. Będzie mi potrzebny. – powiedział Sosnowiecki prawie bez wyrazu.
- Tak, mogę zrobić jeszcze to. – przytaknął Podhalański i podał podejrzanemu telefon. Ten bez wahania wybrał numer Ignacego Stefańskiego. Jeszcze była jakaś nadzieja. A dopóki była, należało walczyć. Stawką było w końcu życie pana Andrzeja. Rozmowa była krótka i konkretna. Pół godziny później adwokat został wpuszczony do celi Mścibor-Sosnowieckiego.
- Jak to się stało? – zapytał prawnik na samym wstępie. Nawet zanim usiadł na pryczy obok swojego klienta.
- Nie sądzę, żeby mógł Pan w to uwierzyć. – westchnął pan Andrzej, ale mimo wszystko opowiedział pokrótce przebieg zdarzeń.
- Nie wygląda to dobrze. Tym bardziej, że prawo karne nie jest moim konikiem. Dobrze Pan o tym wie, w końcu zajmowałem się sprawami handlowymi przez cały okres mojej kariery. – Stefański pokręcił prawie niezauważalnie głową, odchylając ją bardzo powoli na bardzo niewielkie odległości.
- To fakt, ale problem jest większy. Jedyna szansa to przyprowadzenie tu mojego sobowtóra. – dopowiedział rozsądnie, ale i uniesionym głosem podejrzany.
- Mogę znaleźć najlepszego adwokata od spraw karnych, jeśli Pan sobie życzy. – zasugerował prawnik.
- Nie zaszkodzi, proszę to zrobić. – zgodził się pan Andrzej, ale myślami był gdzie indziej – Jak już mówiłem, jedyna nadzieja w znalezieniu prawdziwego mordercy, Roberta Gawrona. – wrócił do swojej wcześniejszej myśli już z większym zaangażowaniem.
- Nie mamy żadnej pewności, że tak się nazywa? – zapytał sceptycznie Ignacy Stefański.
- Najprawdopodobniej mnie oszukał. Nie sprawdzałem jego dokumentów. – przyznał ze wstydem przedsiębiorca.
- Możemy założyć, że nie trafił do Pana przypadkiem. Później miał sporo czasu, żeby albo zaprosić ofiarę do Warszawy albo tylko umówić wizytę. Pana zdjęcie pewnie nieraz pojawiało się w ogólnopolskiej prasie. Tylko po co miałby Pana szukać? Skąd wiedział, że otrzyma jakąś propozycję? – zastanawiał się adwokat.
- Więc może to jednak był przypadek? – pomyślał Andrzej Mścibor-Sosnowiecki – Nie potrzebował mnie znać, żeby kogoś zabić. Chociaż cały mój rzekomy pobyt w Warszawie obciąża mnie znacznie bardziej niż wygląd. – przyznał niezdecydowanie.
- Jeżeli założymy, że potrzebował mocnych dowodów przeciw komuś innemu to prawdopodobnie miał sensowny motyw do zabójstwa. I pewnie dość łatwo podejrzenie padłoby na niego jeśli nie Pan. – prawnik kontynuował rozważania.
- Może nie będzie problemem go namierzyć jeśli znał ofiarę. – Sosnowiecki się uśmiechnął – Wreszcie dobra wiadomość. Dlatego znajdzie Pan najlepszego możliwego detektywa, który ustali to powiązanie i znajdzie mojego sobowtóra. – powiedział zupełnie zdecydowanie Andrzej Mścibor-Sosnowiecki. Promyk nadziei zmienił całe jego zachowanie.
- Oczywiście. Tak zrobię. – odparł posłusznie prawnik prostując jednocześnie plecy.
- Proszę nie liczyć się z kosztami. Nie mam nic do stracenia. – pan Andrzej wstał w czasie wymawiania tych słów. Był w lepszym nastroju.
- Potrzebne mi będą pełnomocnictwa. Będę musiał na chwilę Pana opuścić. Muszę je przygotować przy biurku. – powiedział praktycznie Stefański i wyszedł z celi, którą zaraz za nim zamknięto. I rzeczywiście po dziesięciu minutach wrócił do swojego klienta. Pan Andrzej złożył podpisy nawet nie czytając.
- Zajmę się wszystkim natychmiast. Proszę być dobrej myśli. – rzucił na odchodne. Pan Andrzej był wtedy dobrej myśli.
Następnego dnia Andrzej Mścibor-Sosnowiecki został przeniesiony do zamkniętego ośrodka na badania pod kątem zaburzeń psychicznych. Dziwaczne pytania, testy i obserwacje dały tylko jeden wniosek. Jedyny możliwy. Andrzej Mścibor-Sosnowiecki był całkowicie zdrowy na umyśle. Jeżeli popełnił poważne przestępstwo był świadom swoich poczynań. Odpadła jedna linia obrony. Jednak pan Andrzej wcale nie chciał być uznanym za wariata. To oznaczałoby zamknięcie go w ośrodku, lepsze niż śmierć, ale kto wie czy tam by właśnie nie zwariował.
Mimo słów komisarza Podhalańskiego wydawało się, że pan Andrzej nie zyskał na czasie dzięki badaniom psychiatrycznym. Rozprawa miała się bowiem odbyć już trzy dni po jego powrocie do aresztu. Sprawność wymiaru sprawiedliwości w ogóle nie ucieszyła poznańskiego przedsiębiorcy. Domyślał się, że jeżeli do czasu rozprawy prywatny detektyw nie odnajdzie Roberta Gawrona, wyrok może zapaść tylko jeden. Tym bardziej tak musiało się stać, gdyż porady znanego karnisty nie były przyjmowane do wiadomości przez pana Andrzeja. Założył, że powie prawdę. Nie widział innej możliwości. Jeżeliby skłamał, a na rozprawie apelacyjnej pojawiłby się detektyw z prawdziwym mordercą, Sosnowiecki musiałby zmienić zeznania. A czy sąd by mu wtedy uwierzył? Były dwie drogi, to było jasne. Bronić się jak tylko można, wywalczyć dożywocie, a później może skrócenie kary za dobre sprawowanie, albo mówić prawdę i liczyć na skuteczność detektywa. Wybrał drugą opcję choć było to zagranie va banque. Jednak nie mógł się pogodzić z myślą, że miałby zostać skazany za morderstwo i przyznać się do winy. Tego nie mógł zrobić. Wiedział, że sfingowanie kradzieży, handel zabytkami i nieuczciwość w śledztwie w tej sprawie były niewątpliwie moralnie naganne. A jednak w sprawie morderstwa nie potrafił się posunąć do takiej samej nieuczciwości. Pewność siebie opuszczała Mścibor-Sosnowieckiego z każdym dniem, w którym nie otrzymywał informacji o śledztwie. To samo działo się z jego nadzieją na wyjaśnienie sytuacji. Mimo to trwał przy swoich postanowieniach.
W końcu, dzień przed rozprawą w sądzie, w jego celi zjawił się Ignacy Stefański.
- Jakie wieści? Już odchodzę od zmysłów w tej celi. – powiedział podekscytowany, zdenerwowany i wystraszony zarazem, pan Andrzej.
- Spokojnie, Panie Andrzeju. Wieści są budujące. – adwokat obdarzył klienta uśmiechem. Po czym usiadł i zrelacjonował czego się dowiedział.
- Wynająłem prywatnego detektywa. Nazywa się Feliks Sowiński. Dość Łatwo ustalił, że ofiara pochodziła z Konina. Pojechał więc tam i podjął się poszukiwań pańskiego sobowtóra. Z osobami należącymi do kręgów zamordowanego udało mu się przeprowadzić kilka rozmów. Udało mu się ustalić, że pański sobowtór tak naprawdę nazywa się Józef Wkrzański i jest zięciem ofiary. Parę miesięcy temu obaj panowie mieli większą sprzeczkę i od tego czasu Wkrzański nie widział się z Turkiewiczem. Sowiński dowiedział się, że Wkrzański był winien ofierze duże pieniądze. Turkiewicz miał mu dać czas na spłatę. W wypadku niepowodzenia miał wydziedziczyć swoją córkę, a żonę Wkrzańskiego. To od niej Sowiński wyciągnął najwięcej informacji. Również nie widziała męża od kilku tygodni przed morderstwem. Mówił jej, że znalazł pracę we Wronkach. Twierdził, że kiedy się dorobi sprowadzi ją do siebie. Prawdopodobnie już wtedy Pana obserwował i planował zabić teścia w Poznaniu. Jak się okazało, gdy już Pan go wynajął, zaprosił teścia do Warszawy na trzydziestego maja. Co najgorsze podał się za Pana. Niestety jest to informacja ustna i nie mamy listu, który po analizie grafologicznej ujawniłby fałszerstwo Pana podpisu. Turkiewicz nie spodziewał się spotkać w stolicy swojego powinowatego, który pojechał tam w jednym celu. Bliski związek z zamordowanym był oczywiście powodem do przesłuchania go przez policję. Niestety mocne dowody przeciwko Panu sprawiły, że nie szukano go zbyt poważnie. Na szczęście pan Sowiński nie szczędził środków ani pomysłów i dowiedział się kilku ważnych rzeczy. Pan Wkrzański nigdy nie pracował we Wronkach. Udało się ustalić, dzięki również ogłoszeniom w gazetach i osobistym podróżom detektywa, że Józef Wkrzański trafił do portu w Gdyni, a dzięki dalszym dociekaniom wyszło na jaw, że pana Sobowtór znajdował się na pokładzie statku do Sztokholmu. Sowiński wybrał się więc do Szwecji i prowadzi dalsze poszukiwania. – płynnie opowiedział pan Stefański.
Andrzej Mścibor-Sosnowiecki był zadowolony z pracy detektywa. Jednakże miał pewne wątpliwości, czy uda mu się do czasu złożenia apelacji sprowadzić Wkrzańskiego z powrotem i nakłonić go do złożenia zeznań.
- To bardzo dobre wieści. – powiedział z uśmiechem do prawnika ukrywając swoje wątpliwości.
- Zgadzam się. Myślę, że w Szwecji łatwiej będzie go namierzyć niż w Polsce. Będzie się wyróżniał. – powiedział budująco Ignacy Stefański. Jednak nie podbudował nastroju swojego klienta. Sosnowiecki bał się jednej ważnej rzeczy. Skoro udało mu się wyjechać do Szwecji, to czemu nie dalej, do Anglii czy USA. Zaliczka powinna mu na to pozwolić.
- Jutro rozprawa. Przekażę Pana obrońcy raport Sowińskiego. Może będzie chciał go wykorzystać. – Stefański wyrwał go z zadumy.
- Nie zaszkodzi. – przytaknął Sosnowiecki. Może sąd to uwzględni.
Nie uwzględnił. Andrzej Mścibor-Sosnowiecki został uznany winnym zabójstwa Henryka Turkiewicza, dnia trzydziestego maja 1935 roku w Warszawie. „Winny", „przedstawiona linia obrony nie była w stanie podważyć dowodów świadczących o winie oskarżonego" siedziało mu w głowie. „Mimo nieprzesłuchania świadka, Józefa Wkrzańskiego, na co obrona wskazywała jako okoliczność uniemożliwiającą poprawne zbadanie okoliczności popełnienia przestępstwa, sąd uznaje, że zgromadzony materiał dowodowy jednoznacznie stwierdza o winie oskarżonego Andrzeja Mścibor-Sosnowieckiego" było odpowiedzią na ich deskę ratunku. „Uznaję za winnego i skazuję na karę śmierci przez rozstrzelanie" było tym czego się spodziewał od początku, a jednak dopiero teraz te słowa zabrzmiały z pełną grozą nieodwołalności. Do tej pory był to logiczny wniosek. Prawdopodobne zakończenie całej afery, ale w sali sądowej stało się groźbą, nieuniknioną i nieodwracalną karą za przestępstwo którego nie popełnił. Za to, że tak dobrze przemyślał swoje mniejsze przewinienie, iż nie miał teraz żadnych argumentów, by wyprzeć się poważniejszego. Porównał się na wyrost do Edypa, który aby uniknąć okropnego przeznaczenia wypełnił je zupełnie nieświadomie. Andrzej Mścibor-Sosnowiecki zapewnił sobie żelazne alibi na okoliczność włamania do swojego domu. Alibi które stało się dowodem jego winy, zabicia człowieka. Odpowiedź na każde pytanie, która miała mu dać dodatkowe pieniądze z ubezpieczenia, spokój od Dżagojewa i powrót przedsiębiorstwa do dawnej prosperity. Odpowiedź ta stała się karabinami i kulami, które miały ostatecznie pozbawić go możliwości do obrony, możliwości do zabrania głosu, możliwości do zaczerpnięcia oddechu.
Obrona oczywiście zapowiedziała apelację, ale nawet gdyby została przyjęta, należało sprowadzić Józefa Wkrzańskiego przed sąd. Liczył się tylko czas. Wszystko było w rękach Feliksa Sowińskiego.
Mijały dni, czas na złożenie apelacji niebezpiecznie się skracał, ale pan Andrzej twardo zabraniał jej wniesienia bez nowych poszlak. Obrońca nalegał, ale jego klient był nieuległy. Wyglądało na to, że znany karnista nie wierzy w sukces. Chciał złożyć apelację. Taki miał obowiązek, ale widocznie nie wierzył, że znajdą się nowe dowody. Czekał tylko w ramach litości nad człowiekiem, który miał wkrótce zginąć.
Apelację wniesiono w ostatnim możliwym terminie, jednak bez żadnych nowych poszlak. Jedyną nadzieją było to, że życie pana Andrzeja było na tyle poważną stawką, że sąd zdecydowałby się rozpatrzyć sprawę ponownie.
Termin na odpowiedź upływał, a wciąż nie było żadnej informacji od Feliksa Sowińskiego. Andrzej Mścibor-Sosnowiecki zaczął się oswajać z myślą o byciu straconym. Zastanawiał się jak powinien się zachować. Stać niewzruszenie, zachować zimną krew do końca. Tak właśnie powinien zginąć. Jednak łatwo było mówić o takich sprawach czysto teoretycznie. W praktyce sama myśl paraliżowała. „Jak mogę nie żyć? Żyję odkąd pamiętam i nie znam innego stanu. Jak można pogodzić się ze śmiercią?" Myślał sobie. Po chwili się opanował. To wszystko było nie tak. Nie powinien ginąć z rąk katów. To usprawiedliwiało jego śmierć. Rozstrzelany w majestacie prawa stawał się zabitym w sposób całkowicie usprawiedliwiony. Jego nieprzyznanie się do winy niczego nie zmieniało. W gazecie pojawi się wzmianka „Wykonano wyrok na znanym przedsiębiorcy". I tyle. Bez echa. Morderca. Tak zostanie zapamiętany. A nie chciał na to pozwolić. Kierował się na co dzień etyką. Wspierał lokalną społeczność. Opłacał kursy dla nauczycieli prowadzone przez profesora Kostrzewskiego. Dał na remont kościoła. Popełnił jeden większy grzech, a miał zostać zapamiętany jako jeden z łotrów. I to ten zły, który nie okazał skruchy. Tylko jak miałby tego uniknąć? Wiedział, ale czy potrafił się zdecydować. Czy to rzeczywiście było konieczne? Mógł poczekać. Jakiś postęp musiał nastąpić prędzej czy później. Od uprawomocnienia do wykonania wyroku też musiało minąć trochę czasu. A jednak. Jeżeli miało się nie udać? Jaką różnicę miały stanowić kolejne dni spędzone na oczekiwaniu na być może niemożliwe. Wkrzański mógł znowu zmienić nazwisko, zniknąć w klasztorze, nie żyć. Może lepiej byłoby umrzeć na choć trochę narzuconych przez siebie warunkach. Po raz ostatni przejąć inicjatywę. Oszczędzić temu państwu trochę krwi na rękach, ulżyć sumieniom katów. Czy byłoby lepiej?
O siódmej rano następnego ranka Ignacy Stefański stawił się u komisarza Podhalańskiego.
- To sprawa niecierpiąca zwłoki. – powiedział głośno w progu.
- O co chodzi? – zdziwił się oficer.
- Dostałem list. Prawdziwy zabójca jest w drodze do Polski. Uda się uratować Sosnowieckiego! – pod koniec aż krzyczał radośnie.
- Poczta przyszła o tej porze? – policjant zdziwił się po raz kolejny.
- Niezupełnie. Gdzieś się zawieruszył i przeczytałem go dopiero przed chwilą. – wyjaśnił adwokat – Że też pan Andrzej musiał się martwić jeszcze jedną noc ze względu na bałagan w mojej kancelarii. Nie chcę tego jeszcze przedłużać. Proszę mnie do niego wpuścić. – mówił pospiesznie, ale i z podekscytowaniem.
Razem z komisarzem i strażnikiem poszli pod celę pana Mścibor-Sosnowieckiego, ale gdy drzwi się otwarły zastał ich straszny widok. Pan Andrzej wisiał na pętli z prześcieradła zawieszonej na kracie w oknie.
- Jezus Maria! – wykrzyknął Ignacy Stefański.
Podhalański ani strażnik nie odezwali się ani słowem choć było to dla nich zupełne zaskoczenie.
- Jak Wy ich pilnujecie! – krzyknął gniewnie adwokat, po czym opadł na ziemię i na siedząco zapłakał.
- To moja wina! – łkał – Akurat ten jeden raz list się zawieruszył. Gdybym odczytał go wczoraj pan Andrzej jeszcze by żył. – wyrzucił z siebie poczucie winy. Z jednej strony nie mógł sobie niczego zarzucić. Ot, list wypadł sekretarce do innych papierów. Z drugiej niewielki wypadek w biurze zaważył na życiu człowieka, któremu miał za wszelką cenę pomóc je zachować.
- To już nic nie pomoże. – powiedział serdecznie komisarz – Teraz można już tylko oczyścić jego imię. – dodał z większą dozą praktycyzmu niż współczucia.
Adwokat wstał. Wiedział, że policjant miał rację. Należało wziąć się do pracy i zrobić wszystko, by pan Andrzej Mścibor-Sosnowiecki nie został zapamiętany jako zabójca, za którego tak nieszczęśliwie uznał go sąd.
BIBLIOTECZKA