Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Droga

Marcin Orlik

Droga

 

Gdy siedzisz za kółkiem, chęć wysikania się zawsze przyjdzie mniej więcej w połowie drogi. Mnie zaskoczyła w środku burzy piaskowej niczym Kermit Żaba swoje niewinne ofiary. (Jak to, nie wiedzieliście o Krwawym Kermicie? Obejrzyjcie się za siebie...)
Co było robić, stanąłem na poboczu i wyszedłem na zewnątrz. Miliony ziarenek piasku natychmiast zaczęły ciąć moją skórę, ale mi było wszystko jedno. Ściągnąłem kaptur i gogle ochronne, ciesząc się chwilą piaskowej ślepoty. Kawałki piasku wpadały mi do oczu, raniły, rozcinały, raziły. Przestałem widzieć. Może tym razem uda mi się nie trafić z powrotem, może to już...
Gwałtowny podmuch wiatru zbił mnie z nóg; wpadłem na kaktusa. W sumie, wszystko mi jedno, piasek, kaktus, byle się odlać można było. Po chwili zapiąłem rozporek i usiadłem na gorącym piasku, ciesząc się chwilą ciemności. Z żalem przyjmowałem coraz słabsze podmuchy gorącego wiatru, coraz mniejszą ilość piasku szarpiącą każdy fragment odkrytej skóry. Każdy ma prawo tęsknoty za swoimi małymi przyjemnościami, co nie?
Burza minęła, a ja odzyskałem wzrok. Byłem nie dalej niż dwadzieścia, może trzydzieści metrów od samochodu. Szlag. Następnym razem będzie lepiej, obiecałem sobie w myślach.
Powoli, szurając butami po piasku, poszedłem w stronę samochodu. Nie potrzebowałem do niego kluczyków - drzwi otworzyły się same. Siadłem za kierownicą i poprawiłem lusterko.
- No co tam, Lasz? Razem z Veritą tęskniliśmy za tobą. Burza cię nie zabrała? - odezwał się przymilnym tonem Szponder.
- Wal się na ryj, Szponder - rzuciłem na odczepne.
- Uuuu, widzę, że dopadły cię te ciężkie dni w miesiącu, co? - zakpił.
- Szponder, jeśli zaraz nie zamkniesz mordy, zakryję cię i nie odezwę się do ciebie przez rok - zagroziłem.
Podziałało. Szponder zrobił obrażoną minę, ale przynajmniej zamknął jadakę. Nienawidziłem tego cholernego gada od kiedy po raz pierwszy odezwał się do mnie z lusterka. Wtedy był to dla mnie szok. Skręciłem i władowałem się prosto w drzewo. Nie miałem pasów, więc wyleciałem przez przednią szybę i rozmazałem się na drzewie. Drugi szok przeżyłem, gdy okazało się, że mimo tego po piętnastu minutach byłem już w stanie jechać dalej. Trzeci, gdy zauważyłem, że nie wiem gdzie jestem. Jedyne co mogłem dostrzec, to tony żółtego piasku i czarna, prosta droga prowadząca niewiadomo gdzie.
Myślałem, że mam zwidy. Wsiadłem wtedy do, o dziwo, nieuszkodzonego pojazdu i na próbę postanowiłem odezwać się jeszcze raz.
- Ummm, halo? - powiedziałem, zapinając pas.
- Uch, stary, ale wali ci z ryja. Czego? - odezwało się moje odbicie.
- Eh, hmmm, masz jakieś imię?
- Szponder jestem - odpowiedział radośnie. - Trochę z Veritą pobędziemy razem, więc zacznij się do mnie przyzwyczajać! - powiedział z uśmiechem.
Nie miałem najmniejszej ochoty tego robić. Z całej siły trzasnąłem lusterko pięścią. Niespodzianka! Złamałem trzy palce, a jemu nic się nie stało.
Próbowałem szczęścia na wiele sposobów. Wyciągnąłem z bagażnika linę holowniczą. Zaczepiłem ją o najbliższy kaktus, przywiązałem do kryjówki Szpondera i wcisnąłem gaz. Nic się nie stało.
- Verita nie pojedzie, jeśli nie ma na to ochoty - podpowiedział mi Szponder usłużnie, ja dowiedziałem się co czuje kojot, któremu po raz kolejny nie udało się dopaść strusia.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - warknąłem.
- To, że ja jestem częścią Verity. A ona nie da ci się, ot tak, uszkodzić - powiedziało moje odbicie złośliwie szczerząc zęby.
Postanowiłem odpuścić. Wtedy silnik, tak jakby Verita rozpoznała moje intencje, zaskoczył.
- No i co Szponder, gdzie ja mam niby jechać? To środek pieprzonej pustyni - mruknąłem.
- Jedź przed siebie - powiedział. - Zatrzymasz się, gdy będziesz musiał się zatrzymać.
No i jechałem. Pierwsze trzy dni wiały monotonią. Dla odmiany zacząłem nosić gogle i strój pustynny, który znalazłem na tylnim siedzeniu. Po dziesięciu dniach było mi wszystko jedno. Potem straciłem poczucie czasu.
Wtedy wpadł mi do głowy pomysł, żeby się zabić. Wysiadłem z samochodu zostawiając uruchomiony silnik, a torbę, którą miałem w bagażniku położyłem przy pedale gazu. Przywiązałem do niej linkę holowniczą, naciągnąłem ją, położyłem się przed samochodem i puściłem. Verita przejechała po mnie, słyszałem trzaskające kości, czułem ciężar samochodu na plecach, łapałem błogosławioną ciemność... i nic. pozostało wrażenie, że moje próby wyzwolenia się bawią moją wesołą samochodową parkę, więc po kilku próbach dałem sobie z tym spokój. Przynajmniej mogę sobie dopisać do CV „siedemdziesięcioośmiokrotny samobójca" przy rubryce „szczególne osiągnięcia". Choć ta liczba na pewno wzrośnie w najbliższym czasie.
- Poczekaj na Burzę, przyjacielu - powiedział mi kiedyś Szponder i to był jedyny raz, kiedy był poważny. - Burza załatwi to za ciebie.
Od tamtego momentu wychodziłem na każdą burzę piaskową, mając nadzieję, że się zgubię, zginę i nie będę już miał nic wspólnego z tym piekielnym samochodem, tonami piasku i dupkiem w lusterku. No ale cóż, jak dotąd bez większych sukcesów, nawet w postaci zadrapań. Wszystko goiło się w trymiga.
Przymknąłem oczy i pomyślałem „w drogę". Silnik zapalił, a ja złapałem za kierownicę i wcisnąłem pedał gazu.
Kilka godzin jazdy później dostrzegłem w oddali zabudowania. Taka zmiana w krajobrazie zdarzała się raz na kilka tygodni, i zwykle szarpałem się w pasach, naciskając hamulec do oporu. I tak nic się nie działo, ale przynajmniej miałem poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dzisiaj, mając paskudny humor po porannej burzy, postanowiłem olać sprawę i nawet nie próbowałem zwolnić. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, gdy Verita zaczęła robić to za mnie.
Kierownica w moich dłoniach poruszyła się, skręcając na pobocze i wjechaliśmy w piasek. Po chwili znalazłem się na podwórzu; silnik zgasł.
- Kurwa, na co ty czekasz Lasz, na kwiaty, czy powitanie chlebem i solą? Dupę mają ci miodem posmarować, żebyś się ruszył? - wściekł się Szponder.
Szponderowi wiele można zarzucić, ale jedno trzeba mu przyznać - potrafił zadziałać jak kubeł zimnej wody. Kwestią otwartą do dyskusji pozostaje, czy to aby na pewno pozytywna cecha.
Wysiadłem z samochodu i ruszyłem w stronę odrapanych drzwi. Cały dom wyglądał, jakby się miał zaraz rozlecieć, miał pełno dziur w dachu, a farba odłaziła ze ścian płatami. Mimo to stojąc przed progiem czułem się podekscytowany. Uderzyłem kilka razy kołatką i, dla pewności, nacisnąłem dzwonek.
Usłyszałem kroki i drzwi stanęły otworem. Ujrzałem kobietę o błyszczących, niebieskich oczach i zielonych włosach.
- Oj, kochanie, jak dobrze że jesteś - ucieszyła się. - To już pora obiadu, a dzieci głodne - powiedziała, wciągając mnie do środka.
Powiesiłem płaszcz na wieszaku, kątem oka dostrzegając trójkę straszliwie wychudzonych dzieci. Ich oczy świeciły czerwonawo w półmroku korytarza.
- Witaj - powiedział chłopiec stojący najbliżej mnie. - Chodź, zaprowadzimy cię do kuchni.
Wychudzone rączki delikatnie, jakby z obawą chwyciły mnie za rękę. Kompletnie zbaraniały, dałem się zaprowadzić.
W kuchni unosiły się kłęby pary. Na starej, podrdzewiałej kuchence gazowej stał gigantyczny garnek. Sądząc po zapachu, załapałem się na rosołek. Dzieci posadziły mnie przy stole i nalały mi zupy. Po chwili w kuchni zjawiła się zielonowłosa kobieta. Wtedy zdałem sobie sprawę, że skądś znam imiona dzieci.
- Tomuś, a wy czemu nic nie jecie? - zapytałem najmniejsze z nich.
- Przecież tylko ty możesz nalać nam naszą porcję - odpowiedział, smarkając w palce.
Zawstydzony, że o tym nie pamiętałem, nalałem im porcje i sprawiedliwie podzieliłem coś, co wyglądało na mięso z kurczaka między kolejne cztery talerze. Postawiłem je na stole, wyciągnąłem sztućce i po chwili, niczym rodzinka w niedzielne popołudnie, wcinaliśmy rosół. Po obiedzie poszedłem zajrzeć do Verity i Szpondera.
- I co? - zapytał Szponder. - Załatwiłeś sprawę, którą masz załatwić?
- O co ci, do ciężkiej cholery chodzi? Jaką sprawę? Co ja niby mam tutaj do załatwienia? - wybuchłem.
- Ech - westchnął w odpowiedzi. - Verita, miałaś rację, ten tutaj jest beznadziejny.
Silnik zamruczał z dezaprobatą.
- Wracaj na miejsce i nie pokazuj się tutaj, póki nie zrobisz, co do ciebie należy - syknął Szponder, a Verita zawtórowała mu, wchodząc silnikiem na wyższe obroty. To chyba jej odpowiednik groźby, pomyślałem.
No to wybrałem się z powrotem. Dzieci skończyły jeść i gdzieś pobiegły, a niebieskooka Jati stała przy odrapanym zlewie i myła naczynia.
- To co dobrego u was słychać? - zapytałem z głupia frant.
- Będzie dzisiaj burza piaskowa - odpowiedziała. - Może lepiej, żebyś został na noc... Burze bywają niebezpieczne. - powiedziała z troską.
- Może lepiej - odpowiedziałem.
Po raz pierwszy od kiedy znalazłem się na tym przeklętym pustkowiu spałem w łóżku. Przykryłem się moimi starymi rzeczami nasłuchując, jak piasek uderza w ściany, a dzieci przemykają korytarzem przy moim pokoju. Raz po raz widziałem ich czerwone oczka wpatrujące się we mnie. W końcu poruszyłem się, chcąc do nich wyjść, jednak niczym małe, przestraszone zwierzątka uciekły do swoich pokojów. Zamknąłem drzwi i położyłem się z zamiarem jak najszybszego wpadnięcia w ramiona Morfeusza. Jednak coś nie dawało mi spać, gdzieś, w najciemniejszych zakamarkach umysłu czułem niepokój, choć nie wiedziałem kompletnie o co chodzi.
Co ja niby mam tutaj do zrobić? Jest trójka dziwnych, bo dziwnych dzieciaków, przemiła gospodyni i rozsypujący się domek. Jaką sprawę mógłbym mieć tu do załatwienia?
Problem spędzał mi sen z powiek. Zamknąłem oczy i zacząłem liczyć uderzenia wichru w ścianę.

Obudziłem się wypoczęty i w świetnym humorze. Pieprzyć Szpondera i Veritę, mogę przecież zostać tutaj. Jest jedzenie, towarzystwo, które mnie nie obraża i w miarę solidne łóżko. Czego można chcieć więcej?
Zadowolony, zszedłem na dół po schodach. Jati, razem z gromadką dzieciaków, już siedziała przy stole. Z przyjemnością napełniłem im talerze i przystąpiliśmy do posiłku.
Z czasem zacząłem mieć wrażenie, że umyka mi coś bardzo ważnego. Znów gdzieś, w zakamarkach podświadomości, czaił się niepokój. Siadałem przy stole w kuchni i zastanawiałem się, a Jati z dzieciakami wychodziła, zapewne chcąc dać mi chwilę dla siebie. Otóż wyobraźcie sobie, że wydawało mi się, że nie zawsze mieszkałem w tym domu. W pamięci wyrył mi się obraz długiej, czarnej kreski zatopionej w morzu żółci. Nie bardzo mogłem sobie przypomnieć, co to właściwie było, ale nie dawało mi to spokoju.
W końcu, myjąc się w zlewie w kuchni któregoś ranka zauważyłem swoje odbicie. Moment, w którym zdałem sobie sprawę, że nie rozpoznaję tej twarzy był jak kopniak dla umysłu. Uciekać! Wiać, byle do Verity, wsiąść, zapiąć pasy i odjechać czym prędzej! Ubrałem się pospiesznie i skierowałem się w stronę wyjścia. Drogę, niewiadomo jak, zastąpiła mi Jati. W ręce trzymała nóż, i, wierzcie lub nie, nie wyglądała na najprzyjaźniejszą istotę pod słońcem.
- Nie dam ci zostawić mnie i dzieci po raz kolejny! - zawyła, wymachując nożem. - Myślisz, że możesz po prostu wsiąść i odjechać, zostawić nas na pastwę piasku? - zapytała już ciszej, a po policzkach spłynęły jej brunatne łzy. Było mi strasznie głupio.
- Zostań! Jesteśmy głodne! Nie jedź! - rozwrzeszczały się dzieciaki, które pojawiły się niewiadomo skąd. - Prosimy! - krzyknęły desperacko, ciągnąc mnie w stronę kuchni.
Natychmiast po przekroczeniu kuchennego progu w mojej głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza. Coś się nie zgadzało, coś było nie tak jak zawsze... Zrozumiałem co mi się nie podobało, gdy Tomuś, zamiast zaprowadzić mnie do garnka, ugryzł mnie w ramię. Za jego przykładem poszły kolejne dzieci. To nie były zwykłe, dziecięce ugryzienia. Szarpały jak dzikie zwierzęta, dławiąc się kawałkami mięśni i skóry. A ja - ja czułem ból. Po raz pierwszy od kiedy znalazłem się na pustyni.
- A żebyście się udławiły i zdechły! - wrzasnąłem, gdy Tomuś złamał mi nogę.
Dzieci, jakby z namysłem, przestały żuć. Czerwone oczy wyszły im z orbit, każde chwyciło się za gardło i kolejno, jedno po drugim, upadały na drewnianą podłogę. Nie do końca rozumiejąc co się stało, zacząłem się czołgać w stronę wyjścia. Przy drzwiach wejściowych odpocząłem chwilę i udało mi się wstać. Obejrzałem się. Jati, stojąca w głębi korytarza, uśmiechnęła się i cisnęła nożem. Poczułem jak ostrze przeszywa moje serce i wytoczyłem się na zewnątrz, na piasek.
- A niech was piekło pochłonie! - zdążyłem jeszcze powiedzieć.
W ostatnich przebłyskach świadomości zobaczyłem, jak twarz Jati wykrzywia się w grymasie strachu, jak błyskawicznie rusza biegiem do wyjścia, otwiera drzwi...
Dom zniknął. Tak po prostu. Jedyne co przypominało o tym, że ktoś tutaj żył to ręka Jati, która leżała na piasku niedaleko mnie. Zdążyła przełożyć ją przez próg, pomyślałem i straciłem przytomność.
Obudziłem się obolały. W prawej ręce znalazłem nóż, widać zdążyłem go jeszcze wyciągnąć. Włożyłem go do kieszeni i poszedłem do Verity.
- No no no - zagdakał Szponder jak tylko usiadłem za kierownicą. - Kto tutaj do nas przyszedł? Muszę powiedzieć, że jestem zdumiony, sądziłem, że te dzieciaki wykończą cię zanim zdążę beknąć na zawołanie. Ale, jak widzę, udało ci się odkryć co możesz im zrobić - zarechotał. - Miot zlikwidowany, gratulacje! Ateraz, jak się obejrzysz, zobaczysz swoją nagrodę - pokazał mi palcem tylnią szybę.
W moją stronę gnała najczarniejsza chmura, jaką w życiu widziałem. Burza. Przerażony wlepiłem w nią wzrok, a ona była coraz to bliżej... i bliżej... Zamknąłem oczy i wrzeszczałem w myślach „JEDŹ! JEDŹ! JEDŹ!", ale Verita nie chciała mnie słuchać. Chciałem otworzyć drzwi, ale ani szarpanie za klamkę, ani próba wybicia okna nic nie dały. Nie mogłem nawet odpiąć pasów!
- Co jest, nie podoba się nagroda? - zapytał kpiąco Szponder.
Odwróciłem się i przywaliłem pięścią w lusterko. Jednak zamiast spodziewanego trzasku łamanych palców poczułem chłód, a po chwili uderzenie w coś miękkiego. Moja ręka zanurzyła się w lusterku po łokieć, a Szponder wypluwał swoje przednie zęby. Ten widok dodał mi otuchy. Machnąłem ręką, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robię i lustrzane krople przeleciały przez tylnią szybę, by rozwiać Burzę. Położyłem rękę na kierownicy i warknąłem:
- Jedź.
Moja rękę jakby kopnął prąd, a silnik zaskoczył. Ruszyłem w stronę drogi, patrząc, jak przerażony Szponder próbuje wstawić sobie z powrotem zęby. Teraz mam zamiar wrócić tam, skąd przybyłem. Ta sama droga, to samo drzewo na pustyni. Burza mnie nie zabije. Kermit dorwał ofiarę, a Kojot wcina strusinę.
- No, robaczki - powiedziałem do Szpondera i Verity, uśmiechając się upiornie. - Pora na małą zamianę ról.
I wcisnąłem gaz do dechy.

 

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial