Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Liść Na Wietrze

Piotr Pochuro

 

Liść Na Wietrze

 

Cóż po nas zostanie? Tylko niektórym uda się wejść do kart historii i przetrwają w zbiorowej pamięci. Kilku artystom, kilku politykom. Może jeden lub dwóch generałów się załapie, jeśli akurat gdzieś będzie jakaś wojna. Większość z nas, zwykłych, szarych zjadaczy chleba zniknie w mrokach niepamięci. Zaganiani, zajęci codziennym młynem naszych zajęć, wciąż w kółko robiący to samo, do znudzenia, przeminiemy. Nie mamy czasu przyjrzeć się, jak drzewo rosnące tuż za naszym oknem, po zimie okrywa się młodym liściem. Jak te liście ciemnozielenieją, dorodne w pełni lata. Jak później zdobią drzewo w pełnej barw krasie jesieni. Po to, aby opaść przed zimą robiąc miejsce na nowe liście. O starych nikt już nie pamięta. Jesteśmy, jak te liście. Wciąż i wciąż robimy to samo. Od zarania świata, aż po jego kres. Co po nas zostanie? Napis wyryty w kamieniu z imieniem i nazwiskiem, liczbą przeżytych lat. To wszystko.

 

Znów to samo. Jak to dobrze już znał. Młyn, młyn bez końca. I bez początku. Wciąż i stale to samo. Przespał się ledwie cztery godziny po kolejnej dwutygodniówce. Każdy dzień po szesnaście, dwadzieścia godzin. A dwie ostatnie doby, to praktycznie bez przerwy. A teraz znowu to. Sam sobie takie życie wybrał. Znów był w tym samym pokoju, który tak niedawno opuścił. Uświadomił sobie, że całe jego życie związane jest z tym pokojem. Tu je, śpi, pracuje. No i samochody. Oprócz tego pokoju, były jeszcze samochody. Spojrzał na zegarek. Była za dwadzieścia szósta. Jest czas, aby zrobić sobie kawę i przygotować się. Otworzył ciężkie drzwi szafy pancernej, która opornie okazała swoje zapapierzone wnętrze. Pomału wyciągał ekwipunek. Najpierw wyjął dużą, czarną torbę. Otworzył zamek błyskawiczny i wyciągnął z wnętrza kamizelkę. Była to sporych rozmiarów, choć lekka kamizelka. Na materiałowych ramiączkach zwisały dwie duże płyty, obszyte takim samym czarnym materiałem. Te płyty dosyć dobrze chroniły pierś i plecy od ciosu nożem a nawet kuli pistoletowej kalibru 9 milimetrów. Wiedział to, bo na strzelnicy w ramach treningu czasami stawał w takiej kamizelce i dodatkowo zabezpieczającym głowę hełmie kewlarowym naprzeciw kolegi. Jego zadanie było stosunkowo proste. Musiał po prostu stać. Zadanie kolegi było trochę trudniejsze. Musiał do niego strzelić tak, aby trafić w kamizelkę. Ale miał zaufanie do kolegów, wszyscy dobrze strzelali. Tylko za pierwszym razem czuł takie dziwne mrowienie w jądrach, jakie pojawiło się wskutek przyśpieszonej produkcji adrenaliny wtłaczanej do krwi jego organizmu. Ale to z powodu braku zaufania do kamizelki, jaką miał na sobie. I na skutek pewnego wspomnienia. Adrenalina pulsowała w krwi, organizm był gotów do normalnej reakcji – uciekaj lub walcz. Ale wiedział, że musi się opanować. Stał nieruchomo, gdy partner przeładował i wymierzył broń. Musiał wtedy mocno zacisnąć zęby, napiąć wszystkie nerwy i opanować się by stać nieruchomo. To przecież dla własnego dobra. Jeśli się poruszy kula pójdzie nie tam gdzie powinna. Niekoniecznie wtedy zakończy swój bieg na kamizelce. Ogłuszający huk nieco wytłumiony przez słuchawki i szturchnięcie w ramię, jakby ktoś mu zrobił „mukę". Tylko lekko się wtedy zachwiał. To wszystko. A nastawił się na kopnięcie konia. Potem można było nieco drżącymi rękami wyjąć rozpłaszczoną kulę z płyty kamizelki. Stwierdził, że chyba nie jest do końca normalny, bo strasznie lubił jak adrenalina dawała kopa. Nic tak nie kręci jak adrenalina. Bał się i jednocześnie lubił stawać w takiej kamizelce pomiędzy dwiema tarczami imitującymi terrorystów. On imitował zakładnika. Stał i czekał, wpatrując się w ciemne wnętrze strzelnicy w kierunku, w którym zazwyczaj stawali normalni ludzie. On nie był normalny. Nagle otwierały się drzwi pomieszczenia i biegiem wpadała cała ekipa. Tak jak w przypadku prawdziwych bojowych działań. Z daleka widział przykurczone sylwetki biegnące wężykiem, jeden za drugim. Wąż nagle skręcał i widział tylko pierwszego, prowadzącego. Prowadzący miał lufę skierowana w jego kierunku, na jego ramionach wsparte były lufy kolegów. Czasami była to broń długa, gładkolufowa, czasami krótkie, policyjne pistolety maszynowe typu „Glauberyt" lub zwykłe pistolety, a czasami miał naprzeciw siebie tarczę kuloodporną, a zza niej, jak za ruchomej fortecy wystawały lufy. Albo w zależności od wariantu treningu wbiegał pojedynczy policjant. Ale efekt był ten sam. Głośne krzyki i błysk huk i dym z luf. Wrażenie było mocne. Słyszał świst kul i ich łoskot, gdy uderzały o tarczę i traciły impet na kulochwycie. A potem cisza. Można było się ruszyć. Miał wtedy ochotę fruwać, był gotów przenosić góry. Po takim czymś musiał się porządnie spocić na siłowni, lub biegając. Musiał spalić ten gejzer pulsujący mu w żyłach. Czasami sam strzelał. Inaczej strzela się do tarczy, a inaczej do tej samej tarczy, jeśli obok stoi kolega. Ta świadomość powoduje, że zazwyczaj pewne dłonie drżą. Ale o to chodzi. Ci, co strzelają muszą umieć się w ułamku sekundy opanować, skupić na celu. Tylko na celu. Ten, co stoi naprzeciw gradu ołowiu lecącego w jego kierunku musi się opanować, opanować instynkt nakazujący mu UCIEKAĆ, UCIEKAĆ,UCIEKAĆ. Nie wolno uciekać trzeba stać i patrzeć w błyski luf. Wytrzymać. Gdy jest naprawdę gorąco, gdy stawka idzie o życie własne lub życie innego człowieka, ręka już nie drży. Działa się jak automat. Gdy na ulicy ktoś do ciebie strzeli, nie sparaliżuje cię ze strachu. Będziesz mógł normalnie działać. Taka sytuacja nie będzie już obca. To będzie już rutyna. Wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na sprzęt trzymany w ręku. Dobre są te kamizelki, ma do nich zaufanie. Materiał ich jest szorstki w dotyku, pod nim wyczuwa się twardość płyty wykonanej z jakieś sztywnego, ale dosyć plastycznego materiału. Tak, że noszenie ich nie było zbyt uciążliwe. Można było bezpiecznie usiąść, a potem szybko wstać. Miało to znaczenia w przypadku konieczności szybkiego wyskoczenia z samochodu i późniejszego biegania w niej. Ta kamizelka nie krępowała zanadto ruchów. Obok kamizelki, na biurku wylądowały kajdanki, siedemnastostrzałowy pistolet Glock, dwa magazynki wypełnione amunicją. Następnie wszystko to na siebie włożył. Docisnął boczne paski kamizelki zapinając je z przodu na rzepy. Za lewy taki pasek zatknął pistolet. Był tam bezpieczny. Wiedział, że może teraz zrobić nawet salto, a broń i tak nie wypadnie. A jak by co, wystarczy sięgnąć pod kurtkę a kolba pistoletu sama trafia w dłoń. Ale pomału zaczynał mieć tego dość. Dobiegał czterdziestki, włosy, te, które jeszcze nie wypadły, pomału zaczynał pokrywać szron siwizny. Czuł się zmęczony. Zmęczony takim życiem. Wszystko mu spowszedniało. Te wszystkie pościgi, pogonie, zasadzki. Tyle lat ciężko pracował. I nigdy na nic czasu. Żywił się w podrzędnych barach, albo tym, co na biegu udało mu się kupić w przygodnych sklepikach. Jakieś bułki, kaszanki, mielonki. To wszystko. To cud, że jego organizm jeszcze nie zaszwankował, ze nie powiedział „dosyć". Jeszcze się trzymał. Ale jak długo? Jeszcze rok i idę na emeryturę – postanowił. Już dawno osiągnął staż pracy umożliwiający odejście na wcześniejsza emeryturę. Miał za sobą siedemnaście lat służby. Po piętnastu latach każdy policjant nabywał prawa do emerytury. Co prawda tylko czterdzieści procent od podstawy pensji, ale nawet te kilka stów, co miesiąc przynoszone przez listonosza na ten kieliszek chleba wystarczy. Resztę można sobie dorobić w jakiejś cywilnej firmie. Nie ma problemu. To moja ostatnia akcja – znów postanowienie. Widocznie miał dzień na postanowienia. Przyjmie propozycję dawnego współpracownika z dawnych lat, przejdzie znów do Komendy Rejonowej. Zostanie tym Naczelnikiem. Na rok, a potem emerytura. Siorbnął spory łyk z nieco pękniętego kubka, ale za to z jego własną podobizną i z dedykacją od kolegów z wydziału. Dostał ten kubek w prezencie cztery lata temu, gdy odchodził z wydziału kryminalnego do tutejszego wydziału. Pęknięcie a właściwie rysa nie była duża, ale lubił ten kubek. Objął go dłońmi, chciwie łapiącymi ciepło. Spojrzał na napis „Pawłowi Maciejakowi w dowód pamięci lat spędzonych razem koledzy z wydziału" dalej daty i w trzech kolumnach drobnym drukiem imiona i nazwiska. Każde przypominało konkretną osobę, wydarzenia. Wspólne kłótnie, spory, balangi. Twarze. Wiedział, że nie powinien, ale zrobił to. Przeczytał to nazwisko. Te jedne, jedyne, którego nie powinien. Z większością pozostałych, pomimo upływu lat wciąż utrzymywał kontakt. Z tym jednym już nie. Krzysztof Celiński. Dostał wezwanie i stanął przed sądem. Ostatecznym. W zeszłym roku, zamknął się w swoim pokoju, opróżnił magazynek ze wszystkich pocisków oprócz jednego. Włożył lufę do ust i pociągnął za spust. Dlaczego? Któż to wie. Wiadomo było, że ostatnio coś nie układało się między nim a żoną. Były jakieś kłótnie, rozstania i powroty. Do tego stres wciąż towarzyszący w pracy. Jakaś panienka złożyła doniesienie w prokuraturze, że Celiński ją napadł i okradł. Zanim to zrobił, rzekomo przedstawił się z imienia i nazwiska a nawet pokazał legitymację służbową. A potem wyrwał jej torebkę i zniknął. Ewidentna podpucha. Aby było śmieszniej, szybko ustalono, że panienka jest dziewczyną jednego z podrzędnych bossów z dzielnicy. A Celiński dwa miesiące wcześniej zamykał tego gościa. Gość wyszedł z aresztu i nagle pojawia się panienka w prokuraturze z kosmicznym zawiadomieniem. Ale to prokuraturze wystarcza. Zaczęło się śledztwo, nagonka hycli z biura spraw wewnętrznych. No i nie ma Celińskiego. Pieprzony świat. Maciejak ze złością odstawił naczynie na biurko. Kubek jakoś niefortunnie trafił na kant stołu, osunął się z niego i walnął o ziemię rozchlapując wzorzysty wachlarz kawy i pękając na trzy części.
- Jezus, Maria Celiński mnie wzywa – przemknęło mu przez głowę. Ale za moment sam się z tego śmiał, z głupich zabobonów. Pozostała złość po stracie ulubionego kubka, po stracie pamiątki. Niech to szlag. Pieczołowicie zebrał skorupy, może się jeszcze uda je skleić. Starannie i sumiennie wycierał plamę z podłogi, mając na dzieję, że stara Wojciechowa, sprzątaczka, wyładuje swoją złość, na kim innym. Już ją widział, jak wchodzi ze swoim kubłem, mopem i ścierką, stoi w drzwiach i zacznie dunderować i pomstować na tych wszystkich głupich chłopów, flejów i brudasów zatraconych, co po nich przez całe życie musi sprzątać. Nie zwracała uwagi, na to, co kto akurat robił. Rozmawiał z podejrzanym, pilnował zatrzymanego czy dłubał przy komputerze. Wywalała ze swoich pokojów zarówno pracowników jak i naczelników. Ona musiała swoją robotę zrobić i już. Wszyscy potulnie stali na korytarzu ćmiąc papierosy i posłusznie czekając, aż Wojciechowa skończy. Ale lubili ją, a ona lubiła ich. Energicznie machał ścierą. Uświadomił sobie, że równo siedemnaście lat temu dokładnie tak samo zaczynał swoją służbę. Od jazdy na szmacie. Był wtedy młody i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Wszystko było takie banalne. Szare. Skończy szkołę i co dalej? Zwykłe, codzienne zarabianie na chlebek? Marzyło mu się inne życie. Świat stał otworem. Pod jednym warunkiem, że się miało kasę. Chciałby podróżować, zwiedzać świat. Poznawać ludzi, inne kultury, obyczaje. A tu szara rzeczywistość łapie za gardło. Te upierdliwe rachunki za światło i gaz. Rodzice ledwo przędli ze swoich pensin, ścibolili grosz do grosza, aby tylko synuś się uczył. Ale on chciał sam na siebie zarobić, jakoś ulżyć staruszkom. I z dnia na dzień rzucił w diabły uczelnię i zgłosił swój akces do służby. W komendzie powiedzieli, że musi mieć za sobą służbę wojskową. Chyba, że odbędzie zastępczą w policyjnych Oddziałach Prewencji. I co on na to? Jeszcze miał w pamięci czołgi na ulicach, gryzący zapach gazu łzawiącego wypełniający ulice i uliczki jego miasta. Pamiętał widok pałowanego dziadka przez młodych byczków w zielonych mundurach. Pamiętał, jak sam, na trzeci dzień zamieszek postanowił wypełnić patriotyczny obowiązek każdego Polaka i stanąć do walki z imperium zła. Miał wtedy piętnaście lat, gdy jako wątły nastolatek natknął się w drzwiach na wracającą matkę. Nie było mu wtedy pisane zmierzyć się ze znienawidzonymi zomowcami. Skutecznie spacyfikowała go własna rodzicielka. Pozostało mu tylko ukradkowe rzucanie z balkonu zgniłymi pomidorami w kolumny okratowanych, milicyjnych suk lub samotnie zmierzających w rejony walk drużyn ZOMO. A może to były zgniłe jabłka? Taki był jego wkład w walki o wolność i demokrację. A teraz pytają się go, co on na to, aby do tychże oddziałów wstąpił. Niby ustrój już inny, nazwa inna, ale ludzie ci sami. Do diabła z tym. Poszedł. Tydzień później przekraczał bramę jednostki, gdzie wszystko się zaczęło. A zaczęło się normalnie, jak wszędzie. Sprawdzanie listy i całe to zamieszanie przy tego typu okazjach. A potem wyczytywanie nazwisk i kolejne grupki młodych mężczyzn podążały za umundurowanymi przewodnikami gdzieś w nieznane. Przyszła jego kolej. Z tym, że jego grupa kilkudziesięciu chłopaków została zapakowana na budy policyjnych Starów i ruszyli przez miasto. Patrzył na znajome ulice przez okratowane szyby pojazdu. Niby ten sam, znajomy krajobraz, a jakiś inny. Jakby nagle między nim a jego ukochanym miastem wyrosła jakaś niewidoczna ściana. I ten tłum za oknem też już nie był swojski, tylko inny, obcy. Należący do innego, zaprzeszłego życia. A oni stłoczeni w środku, nadrabiający miną a tak naprawdę przestraszeni, nie byli jeszcze swoi. Jeszcze. Ale to się wkrótce miało zmienić. A zaczęło się tuz po przybyciu do jednostki, czekali już tam na nich kaprale. Szybko pokazali, kto tu rządzi. Odtrącili dłonie wyciągnięte na powitanie i zaczęli się drzeć. Ich wrzask towarzyszył mu przez najbliższe trzy miesiące. Mniej więcej po tygodniu się do tego przyzwyczaił, ale pierwszy dzień był szokiem. Resztę dnia spędzili pastując i froterując podłogę na swojej kompanii. Pastowanie i froterowanie, pastowanie i froterowanie. Nie wolno było klęczeć, stać, tylko w kucki. Nie wolno było rozmawiać. Nie wolno było przestać. Jak dofroterowali do końca korytarza wracali na początek. I znów pastowanie i froterowanie. Każde wykroczenie kwitowane było wrzaskiem kaprali. I karne pompki, lub tak zwane skoki żabek. Pierwszy dzień to dziesięć godzin spędzony w kucki z oczami utkwionymi w szmatę. I dziś, siedemnaście lat później znów szmata. Najpierw kubek, teraz szmata, czy to jakiś znak? Nagle rozeźlony poszedł do łazienki, wypłukał szmatę, wrócił do pokoju. Co go dziś napadło? Wszędzie widzi jakieś znaki. To z przemęczenia. Spojrzał na zegarek, jeszcze kilka minut do odprawy. Ale myśli, jak nakręcone znów wróciły w przeszłość. Do koszar, gdzie przywitany wrzaskiem, spędził półtora roku swojego życia. Dopiero na trzeci dzień dostali mundury, bieliznę, pasty do zębów. Przez te trzy dni chodzili w swoich prywatnych łachach. Dostali też żyletki, badziewiaste pędzle, przeterminowany krem do golenia. Zapamiętał przemowę szefa kompanii, jaką do nich strzelił. Otóż szef powiedział, że ci, co mają prywatne maszynki, mogą z nich korzystać. Pozostałym z całego serca współczuje i życzy powodzenia. Ci pozostali, to była cała kompania. Stu dwudziestu chłopa stojących karnie w dwuszeregu. Wszyscy uwierzyli zapewnieniom kadrowców rekrutujących ich na komendach, że z domu nie muszą brać nic, bo wszystko, co niezbędne ojczyzna im da. Szef popatrzył chwile na nich w milczeniu, po czym gromkim głosem wrzasnął:
- KOOOOOMPANIAAAA BACZNOŚĆ – wszyscy zamarli w postawie zasadniczej, wyprężeni.
- KOOOOMPANIAAA SPOCZNIJ – jednoczesne szurnięcie nóg.
- PRZYGOTOWANIE KOMPANII DO GOLENIAAA!!! CZAS: NIE MA CZASU !!! WYKONAAĆ !!!
W ciągu tych pięciu minut działy się rzeczy straszne. Stu dwudziestu chłopa runęło do szesnastu umywalek, a przy nich rozpętała się bezpardonowa walka. Lustra natychmiast pokryły się parą, jeden drugiego odpychał nie bacząc, że nieszczęsny kolega właśnie ciągnie tępą żyletą po kilkudniowym zaroście. Uderzony przez kamrata zacinał się boleśnie. Krew tryskała na wszystkie strony. Z tej operacji cało nie wyszedł nikt. Potem było jeszcze weselej. Całodzienne musztry w zimowym umundurowaniu w trzydziestostopniowym upale w kurzu i pyle trawiastego boiska, lub na twardym asfaltowym placu apelowym i krwawiących, poobcieranych do mięcha piętach. Musztra wojskowa i musztra policyjna. Rozwinięcie się z szyku marszowego w szyk bojowy, Nauka obsługi broni palnej i sprzętu do rozpraszania tłumu. Wykłady teoretyczne z prawa karnego, taktyki i techniki interwencji, etyki, psychologii i diabli wiedzą, z czego jeszcze. Nocne alarmy. I pompki, żabki, czołganie się i bieg, bieg, ciągły bieg. Trzy miesiące trwało to szaleństwo. A potem przysięga. I wejście do normalnych służb na mieście. Po służbie bieganie lub siłownia. Jakieś książki z biblioteki. Jakoś trzeba było zapełnić czas wolny. Po półtora roku wyszedł o piętnaście kilo cięższy. I nie przybył mu ani jeden gram tłuszczu. Przyszedł jako chłopiec, a wyszedł jako potężny mężczyzna. Te trzy miesiące na samym początku nauczyło go działać w stresie. Gdyż odtąd stres stał się nieodłącznym jego towarzyszem. Wiedział, że kocha to życie. I że będzie to trudna miłość.
Co go dziś napadło? Zebrało mu się na wspominki. Za pięć szósta. Zamknął szafę na klucz, zamknął pokój i ruszył do gabinetu naczelnika. Zebrał się tu spory tłumek. Paweł witał się ze wszystkimi ściskając dłonie. Dostrzegł kilku kolegów ze swojej sekcji, całą sekcję gospodarzy, czyli osób odpowiedzialnych za niewyspania się Pawła dzisiaj, kilka osób z innych wydziałów zajmujących się wykrywaniem innego rodzaju przestępczości, załogę mundurową, oraz grupę realizacyjną ubranych i uzbrojonych jak na wojnę. Paweł pomyślał sobie z przekąsem, że kierownik zaprzyjaźnionej, drugiej sekcji lubi akcje z rozmachem. Jak zwykle ściągnął do swoich działań całą armię ludzi. Pewnie znowu napompował naczelnika bajkami o tym, że dziś przejmą w czasie transakcji pięć kilo czystej heroiny. A znajdą pięć gram u zwykłego ćpunka. Albo, że nakryją magazyn broni grupy przestępczej. A znajdą jakieś zardzewiałe łuski u zestrachanego małolata. Ale tak to już było. Jego sekcja robiła swoje po cichu swoimi siłami, a druga robiła głównie zamieszanie odciągając innych od pracy. A stary łykał wszystko jak głodny pelikan. Uwagę Pawła przykuła młoda, ładna dziewczyna, stojąca przy starym. Niezła, pomyślał Paweł. Klasa dziewczyna, wszystko na miejscu, biust, płaski brzuch, zgrabne nogi. Rewelacja. Patrzył na nią i pofolgował swojej wyobraźni. Widział siebie i ją, spleconych w miłosnych chwytach. Och, jakżeby pięknie wyglądała ta śliczna buźka okolona rozwianymi blond włosami, jakżeby rozkosznie było widzieć przygryzione z rozkoszy te śliczne wargi ... Oj, Pawle, Pawle wypędź te kosmate myśli – skarcił sam siebie.
Inna twarz.
Leżał wtedy na szpitalnym łóżku. Musiał leżeć na boku, bo na plecach miał opatrunek. Taki sam opatrunek miał też na piersi. Pomiędzy tymi opatrunkami, na wskroś Pawłowego ciała biegł otwór, niby jakiś tunel. To był szlak, jaki wybiła sobie kula. Głupia sprawa. Już od dwóch lat jeździł w patrolu. Był dobrym i doświadczonym policjantem. A tak dał się zaskoczyć. Włączyli się do pościgu. Słyszeli przedtem przez stacje, że ich kolegom ucieka samochód. Nie zatrzymał się do kontroli, pędził z szaleńczą prędkością przez miasto. To była w ogóle ciężka noc. Dochodziła czwarta nad ranem. Kacper, jego starszy kolega właśnie oświadczył, że dziś już nic się nie wydarzy. Na jego nos już mają luz do rana. Zsunął czapkę na oczy i umościł się na fotelu wyraźnie szykując się do drzemki pomimo uwierającej nieco w brzuch kierownicy. I wtedy stacja zagdakała, nagle, ochryple. Dowiedzieli się, że był napad na podmiejską willę. Padły tam strzały, jest ofiara śmiertelna i dwie osoby ranne. Sprawcy zbiegli. Jak zwykle w takich chwilach w eterze zagotowało się. Stacja wykrzykiwała sprzeczne komunikaty i polecenia. Ktoś gdzieś pędził, inny gdzieś ruszał. Radiooperator ochrypły z emocji usiłował zapanować nad tym wszystkim powiększając zamieszanie. Kacper usiadł w fotelu, pogłośnił stację usiłując cokolwiek logicznego z tej kakofonii dźwięków wychwycić. Doszli do wniosku, że to za daleko od ich miejsca postoju. Nie ma sensu się tam pchać i tak zresztą za późno. Kilka minut później usłyszeli komunikat o pościgu za podejrzanym samochodem. Załoga Wieśka i Ryśka gna za nim, choć zgubili go z oczu. Nadali komunikat, podali kolor i markę uciekającego samochodu. Paweł i Kacper dostrzegli go w tym samym momencie. Siedli mu na ogon, zaczęła się szaleńcza jazda. Senną ciszę uśpionych ulic rozrywał ryk silników pędzących maszyn. Kacper prowadził, skupiony i uważny. Paweł na bieżąco podawał komunikaty przez stację o ich położeniu. Ścigany samochód kilka razy wpadał w poślizgi, w pewnym momencie jego tył uciekł w bok z głośnym trzaskiem uderzając w zaparkowane na poboczu samochody. Łoskot, jakaś fruwająca blacha, brzęk tłuczonych szyb samochodów, które niczym klocki domina uderzały jeden o drugi. Pisk hamulców ich radiowozu i nagle rosnący w oczach ścigany samochód w plątaninie labiryntu innych pojazdów uszkodzonych i przemieszczonych przez zderzenie. Mamy ich! Pomyślał Paweł wypychając ramieniem drzwi, gotów biec. Z drugiej strony Kacper robił to samo. Tylne drzwiczki w ściganym samochodzie otworzyły się, wyskoczyła z nich jakaś postać i popędziła w noc, w głąb podwórek osiedlowych. Paweł już był gotów gnać za nim, gdy zobaczył, że ścigany samochód znów rusza. Ze strzaskanym bokiem, bez zderzaka i błotnika, okaleczony, ale nadal sprawny ruszył ponownie z piskiem opon! Paweł dostrzegł, że za uciekinierem przez chodniki pomknął drugi radiowóz. Decyzja była prosta-Naprzód! Pędzili na złamanie karku. Za nimi gnały dwa inne radiowozy migając niebieskimi światłami na dachu, w wizgu syren i własnych motorów. Paweł wiedział, że zakończenie pogoni jest kwestią czasu. Ze wszech stron zjeżdżały się pozostałe radiowozy. Ścigany nie miał już szans na wyrwanie się z matni. Gnany szaleństwem i nadzieją wyskoczył jeszcze z bocznej uliczki na główną, trzypasmową. Liczył być może, że zawrotną szybkością na prostej wyrwie się pogoni. Ale jego losy przypieczętowały nadjeżdżające z naprzeciwka radiowozy. Ścigany kierowca zrozumiał, że jest w potrzasku. Gwałtownie wyhamował i wjechał na chodnik taranując żywopłot. Nie zauważył betonowego klombu na kwiaty. Zmiażdżony przód uniemożliwił dalszą jazdę. Wyskoczyli równocześnie, Paweł, Kacper oraz pozostali koledzy i z innych radiowozów. Zaroiło się od ludzi w mundurach, wszyscy biegli w kierunku uszkodzonego pojazdu z bronią gotową do strzału. W tym czasie drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się gwałtownie. Kierowca chciał biec, ale okrzyki policjantów powstrzymały go. Wszyscy się darli jeden przez drugiego, przekrzykując się nawzajem, ryk wciąż włączonych syren.
- Na ziemię, na ziemię – darli się. Oszołomiony chłopak, kierowca uciekającego wozu uniósł obie dłonie do góry, w geście poddania. Kacper dopadł go pierwszy. Zdążył schować broń do kabury, wykręcił chłopakowi sprawnie ręce zmuszając do położenia się na ziemi Szybko i sprawnie nałożył mu kajdanki. Paweł ubezpieczał kolegę, cały czas trzymając uciekiniera na muszce, dopóki nie szczeknęły zapinane na nadgarstkach. Dopadli go. Był ich. Pamiętał przerażone oczy tamtego, gdy grupa kilku policjantów zawlekła go w ciemny kąt podwórka i tam, niewidoczni dla ciekawskich oczu mieszkańców zwisających z okien bloków, dali upust swojej frustracji. Ciało uciekiniera wydawało głuchy odgłos pod gradem pięści i ciężkich policyjnych buciorów. Właśnie dokonywało się niepisane prawo ulicy. Paweł i kilku policjantów zostało na miejscu. Ktoś krzyknął – sprawdź samochód. Paweł widział otwarte drzwiczki od strony kierowcy. Usiłował coś dostrzec w głębi, oślepiony zapalonymi reflektorami i migającymi światełkami na dachach radiowozów. Widział, jak kolega ostrożnie skrada się do tylnych drzwiczek. Wymownie spojrzał na Pawła a ten bez słowa ponownie wyjął broń. Tamten gwałtownym ruchem pociągnął za zamek otwierając drzwiczki. Paweł dostrzegł trzy ogniki wypryskujące w jego kierunku raz za razem. Poczuł lekkie szarpnięcie, jednocześnie sam kilkakrotnie nacisnął spust. Czasami w snach nawiedza go ta twarz. Wykrzywiona w grymasie bólu, z krwawą dziurą zamiast lewego oka. Potem, już w szpitalu dowiedział się, że w tym samochodzie znaleziono łupy z obrabowanej willi. A broń, z której został ranny posłużyła wcześniej do zabójstwa jednej i ciężkiego poranienia dwóch innych osób. Lekarz prowadzący Pawła powiedział, że kula przeszła o włos z mysiej piczy obok serca. Taki był lekarz – wesołek. Powiedział, że Paweł miał szczęście i że urodził się po raz drugi. A świeżo upieczony noworodek leżał na jednym boku. Każdy ruch sprawiał mu potworny ból. Każdy oddech palił żywym ogniem. Wiedział, że postąpił słusznie. Ale sumienie go gryzło. A nawet teraz, po latach czasami śnił mu się ten pościg i jego koszmarny epilog. Wtedy, w tym szpitalu po raz pierwszy ją zobaczył. Była piękna. Długie, kruczoczarne włosy w wężowych splotach opadały jej aż na kształtne, jędrne pośladki. Nie mniej ślicznie prezentowały się wypukłości z przodu. Ale najbardziej urzekły go czarne jak heban oczy schowane ze firanką rzęs. I z za nich obrzucała Pawła powłóczystym spojrzeniem. I uśmiechała się przy tym nieznacznie ukazując śliczne, perłowobiałe zęby otoczone karminem ust. O Boże, jaka ona była piękna! Gdy się na nią patrzył, jak nachylała się nad łóżkiem leżącego obok Pawła ojca, poprawiając mu kołdrę i poduszkę Paweł czuł, że wraca mu ochota do życia. Szczególnie, że przy tym poprawianiu poduszek niezwykle ponętne krągłości migały przed znękanymi oczami Pawła, a jego nozdrza napełniał rozkoszny zapach jej ciała i perfum. A radość życia rozpierała Pawła. Jego problem polegał na tym, że był zcewnikowany. Ten fakt i żałosny woreczek dyndający akurat po jej stronie z żałosną, żółtą zawartością powodował, że Paweł cierpiał katusze. Oprócz zdawkowego dzień dobry nie zamienił z piękną nieznajomą ani słowa. Ten worek, gdyby nie ten worek. To on go tak upokarzał. A piękna nieznajoma poprawiała te poduszki ojcu zawzięcie. Czasem, mimochodem obracała się lekko w kierunku nieszczęsnego młodzieńca. Na ułamek sekundy ich spojrzenia krzyżowały się. Ale szybko uciekała ze wzrokiem, a twarz rozjaśniała się w uśmiechu. Ścigał ją wzrokiem. Gdy pochwycił jej spojrzenie, przenikał go dreszcz. To było niesamowite. A najbardziej cierpiał, gdy jej spojrzenia były absolutnie obojętne. Nawet cień uśmiechu nie pojawiał się na jej twarzy. A Paweł zastanawiał się, czy to, co widział wcześniej było tylko jakąś zjawą, ułudą? Jeśli wcześniej planował odezwać się do niej, to w takich chwilach obojętności natychmiast tracił rezon. A czas mijał na tym wzrokowym kontredansie. Rana Pawła goiła się, usunięto sączki. Właściwie to Paweł mógłby iść do domu. Ale lekarz chciał go jeszcze jakiś czas przytrzymać, bo rentgen wykazał, że kula ukruszyła kawałek kości z jednego z kręgów kręgosłupa. Krąg jako taki był w porządku, ale lekarz chciał Pawła poobserwować i zrobić trochę badań neurologicznych. A tymczasem ojciec pięknej nieznajomej wychodził do domu. Był smutny i przygnębiony, bo oznaczało to, że więcej tej ślicznotki nie zobaczy. Jakiś żal go ogarnął, rzewność. No dobra, trudno. W końcu nie pierwszy i nie ostatni raz zauroczyła go jakaś spódnica. Czas szybko zaleczy rany na cudem ocalałym sercu. Tak sobie myślał. Ale był smutny. Przymknął oczy, przynajmniej w marzeniach była tylko jego. Właśnie brał ją w ramiona, gdy owinął go znany mu i jakże pożądany zapach. Przez chwilę pomedytował nad siłą ludzkiej wyobraźni, gdy poczuł jakiś ciężar gniotący łóżko i przygniatający pierś. Ostry ból przeszył mu płuca, w oczach stanęły ćwieczki. Ale gdy ujrzał, kto go tak urządził te cierpienia stały się nic nieznacząca fraszką. To była ona. Zalała go potokiem słów przepraszając za swą niezdarność. Mówiła, ze się potknęła, że jej przykro. Powiedziała, że ma na imię Andżela. Poleciała po siostrę, która zaaplikowała Pawłowi jakiś środek przeciwbólowy, poprawiła mu poduszki – o niebiańska rozkoszy – jednym słowem troszczyła się o niego. Czyli wszystkim, a w szczególności pielęgniarkom dawała jasny i czytelny sygnał – ten chłop jest mój i wara wam od niego baby! Choć Paweł wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale właśnie wtedy został wzięty w posiadanie przez Andżelę. Ona doskonale widziała, z jakim słodkim wzrokiem przychodziły do Pawła wszystkie te piguły, aby zmienić mu opatrunek lub podać leki. Ale on tego nie widział. To Andżela sprawiła, że to właśnie JĄ dostrzegł. Oznaczyła terytorium. Pawłowi wydawało się, że poderwał Andżelę jakieś dwa miesiące później. O odwieczna, kobieco mądrości! Następnego dnia przyszła z ciastem na przeprosiny, a potem już tak wpadała pogadać. A potem Paweł wyszedł ze szpitala i zaprosił ja do kina. Po kinie wylądowali u niego. Tej nocy Paweł nie zapomni nigdy. Już Andżela się o to postarała. A pół roku później wzięli ślub.

 

- Witam państwa, możemy zacząć? – stary rozpoczął odprawę. Tłum ludzi z parującymi kubkami kawy, szukający sobie miejsca aby przysiąść, lub chociaż wygodnie oprzeć o ścianę. Ten tego zahaczył dyndającym karabinem, ten myślał, że się zmieści, ale nie wziął pod uwagę zwiększonych przez kamizelkę gabarytów. W końcu, po chwili wszystko ucichło.
- Na początku pragnę wam przedstawić naszą nową koleżankę, naszego rodzynka – tu stary wskazał na nową dziewczynę, która nieco speszona uśmiechała się powitalnie. Nowa, błyszcząca kabura z wielgachnym pistoletem wystawała z pod lewej pachy stercząc pod dziwnym kątem, ale za to ślicznie odcinała się na tle śnieżnobiałego sweterka. Sweterek, cudownie obcisły podkreślał też inne, kształtne i krągłe walory jej figury. Tak jak obcisła spódnica. Długie, zgrabne nogi. A na nich szpilki. Paweł nie nic przeciw szpilkom, ale zakładanie ich na akcję?
– Przedstawiam wam komisarz Kamilę Wilczyńską. Ukończyła właśnie szkołę oficerską w Szczytnie i dostała przydział do nas. Trafiła pani pięknie w pierwszy dzień pracy – stary wyszczerzył się cały w uśmiechu. A Kamila nieco speszona coś tam bąknęła o tym, że postara się sprostać, że jest dumna i tego typu kawałki. Paweł zamyślił się. Wilczyńska. Czy nie jest córką starego Wilczyńskiego? Inspektora ze sztabu doradczego Komendanta Głównego? No, no. To by tłumaczyło, skąd trafia zielona, niczym szczypior na wiosnę śliczna panienka z okienka do ich wydziału. Gdzie każdy, kto tu trafił miał za sobą lata praktyki na ulicy. To stanowiło o sile ich wydziału. No, ale na układy, nie ma rady.
- Zanim przejdziemy dalej, do nakreślania zadań na dzień dzisiejszy, chcę jedną ważną sprawę powiedzieć – kontynuował Stary – Pani Kamila jest z nami pierwszy dzień. Nie ma żadnego doświadczenia w tej pracy. Nie mogę puścić jej samopas. Z drugiej strony dobrze, gdyby, choć trochę popatrzyła, z czym to się je, na czym będzie polegała jej praca. Dlatego przydzielę panią do specjalnej załogi – Stary znów błysnął krzywymi kłami w uśmiechu – Maciejak!
- Jestem
- Jesteś odpowiedzialny głową za panią Kamilę. Ty, pani Kamila i Tereszyński w dniu dzisiejszym jesteście w odwodzie. Zabezpieczycie tych, którzy będą działać w pierwszej linii. Słowom starego towarzyszył głośny pomruk aprobaty wszystkich mężczyzn w tej sali, którzy w ten żartobliwy sposób dawali znać, że równie dobrze, a nawet lepiej daliby sobie radę z tym zadaniem.
- I jeszcze jedno. Maciejak, żadnych wygłupów, zrozumiałeś?
- Tak jest, panie naczelniku
- No. Zapamiętaj sobie. Jesteś w odwodzie. Odwód. Jak znowu mi coś wykombinujesz, to nie wiem, co ci zrobię!
Czyli miał robić za niańkę. Dobrze, przynajmniej sobie pogada z piękną Kamilą. Jak już wszyscy zbójcy będą spętani, podjedzie, pokaże jej miejsce akcji. Może jakieś przeszukanie zrobią, albo odkonwojują zatrzymanego do aresztu. Taka tam wykończeniówka. Spacerek. Odwód. Nieźle to sobie Stary wykombinował. Ale czemu młodej nie dał wolnego? W jakiś bardziej normalny dzień można by zacząć wdrażać ją do pracy. A tak dziewczynę niepotrzebnie naraża na stres i odciąga dwóch gliniarzy od roboty, osłabiając resztę ekipy. Nie pchaj się w kłopoty! Dobre sobie. Tu każdy pcha się w kłopoty. Balansuje na krawędzi. Inaczej się nie da. A niby, dlaczego go Stary tu ściągnął? Znali się od lat. Współpracowali jeszcze w czasach służby Pawła w pododdziale antyterrorystycznym. Gdy Paweł wyszedł ze szpitala po zagojeniu się rany, w miarę szybko wrócił do służby. Miał obawy, czy sprosta psychicznie, czy nie będzie się bał podchodzić do kontroli samochodów. Ale nie. Wypadek nie odcisnął żadnych trwałych śladów na psychice. Jedynym śladem, jaki pozostał mu po tym wydarzeniu, była jego gwiazda szeryfa. Tak nazywał pieszczotliwie swoją ranę na piersi. Tam, gdzie kula weszła w ciało, rozerwała skórę na kształt gwiazdy. Miał taką ranę na piersi i nieco większą na plecach, gdzie pocisk opuścił ciało. Podczas pobytu w szkole podoficerskiej zaprzyjaźnij się z takim jednym koleżką antyterrorystą. Wspólnie biegali i chodzili na siłownię. Tamten też miał za sobą patrolówkę i namawiał Pawła do przejścia do ich jednostki. Po szkole Paweł złożył raport, przeszedł stosowne badania i rozpoczął służbę w nowej jednostce. Andżela początkowo nie była zadowolona. Przez kilka dni chodziła z zapuchniętymi od płaczu oczami. Pytała, co z dzieckiem? Paweł uspokajał ją, że taką ma pracę. Będzie robił to samo, co do tej pory. Tylko będzie bardziej wyspecjalizowany. Andżela pytała ironicznie, czy na pewno uważa, że grupy antyterrorystyczne robią to samo, co policjanci z patrolu. Patrol, to patrol. Ma pogodzić zwaśnionych małżonków i wlepić mandat kolesiowi żłopiącemu piwo „pod chmurką". A antyterroryści chyba, czym innym się zajmują. Paweł długo i cierpliwie tłumaczył, że przecież jako antyterrorysta będzie inaczej wyposażony niż policjant z patrolu. Po za tym, w odróżnieniu od patrolówki zawsze będzie wiedział, z czym ma do czynienia. Nie jedzie w ciemno. A właśnie taka jazda w ciemno jest najgorsza. Sama wie, poznała go w szpitalu, właśnie przez taką sytuację. Nie zagrzał jednak długo miejsca w nowej pracy. Po intensywnym szkoleniu przyszedł czas na akcje. Rutyna. Zatrzymywali ludzi na ulicy, w samochodach i w domach. Wchodzili razem z drzwiami w huku i błysku petard, sprawnie blokowali jadące ulicą samochody. Szybcy, sprawni i zgrani. Każdy wiedział, co ma robić, tam nie było miejsca na improwizację. A pomiędzy akcjami trening, trening i jeszcze raz trening. Aż pojechali na kolejną akcję. Kryminalni z jednej z komend wytropili podejrzewanego o zabójstwo i brutalnego gwałtu gościa. Facet był uzbrojony. Zorientował się, że jest obserwowany. Zamknął się w swoim domu. Wychylił przez okno i krzyczał, że zabije każdego, kto do niego wejdzie a ostatnią kulę przeznacza dla siebie. Jako zakładniczkę wziął gosposię. Dowódca szykował grupę do szturmu. Dowódcą był ten sam krzywozęby gość prowadzący teraz odprawę. Sytuacja była groźna, szczególnie dla zakładniczki. Szturm musiał skończyć się tragicznie. Paweł nie wytrzymał. Zdjął i odrzucił hełm, upuścił karabin, odpiął kamizelkę i śmiało wszedł na podwórko obleganego. Stary dostał wtedy piany, darł się, że postawi Pawła pod sąd, że ma natychmiast wracać! Paweł olał go. Szedł w stronę budynku. Widział desperata celującego do niego z pistoletu przez okno na pierwszym piętrze. Stanął pod tym oknem i krzyknął: „Idę do ciebie, nie mam broni, chcę pogadać!" Nie zważając na krzyki z tyłu za sobą nacisnął klamkę drzwi. O cudzie, były otwarte. Wszedł w ciemne wnętrze. Zanim odrzucił ekwipunek, zdążył dyskretnie włożyć z tyłu za spodnie przeładowany pistolet. Co chciał zrobić? Nie wiedział do końca, zdał się na instynkt. Wiedział, po prostu wiedział, że jeśli weszłaby cała grupa, zakładniczka przypłaciłaby to życiem. Może źle zrobił, może popełnił błąd w ocenie sytuacji. Wtedy zginie. Ale nie mógł się wycofać. Czuł, że ten zdesperowany człowiek, zaszczuty w swoim domu, w głębi ducha nie chce umierać. Chce znaleźć wyjście z matni, w jakiej się znalazł, tylko nie wie jak to zrobić. To była szansa. Paweł pomału postanowił nogę na stopniu schodów wiodących na piętro. U ich szczytu w półmroku korytarza dostrzegł tego mężczyznę. Szczelnie zasłaniał się opierająca się tęga kobieta koło pięćdziesiątki. Jej obfite, rozlazłe kształty ułatwiały mężczyźnie zadanie. Chował się za nią, jak za tarczą.
- Spokojnie nie mam broni, chcę pogadać
- Zamknij drzwi na klucz
- Posłuchaj ...
- Zamknij, mówię! Bo ją zabiję!
- Spokojnie, dobrze, dobrze. Zamykam.
- Czego chcesz?
- Pogadajmy. Mam na imię Paweł, a ty?
- Nic ci do tego! Zabiję ciebie i ją
- Co ci to da? Jeśli teraz wyjdziesz ze mną, będzie to okoliczność łagodząca
- Gówno wiesz! I tak będę odpowiadał za zabójstwo! Jedno więcej, jedno mniej, co za różnica. Wolę zginąć z bronią w ręku!
- Wyjdźmy razem
- Przestań. Nie pójdę siedzieć. Nie pójdę. Za nic!
- To wypuść tę kobietę, a zostaw sobie mnie. Do mnie ta ekipa nie będzie strzelać. Zadrży im ręka. Jestem jednym z nich. Jestem ich kolegą
- Nich się to skończy, niech się to skończy! – wrzeszczał mężczyzna. Oczy błyszczały niezdrowym blaskiem, łzami i szaleństwem. Przerażona zakładniczka, zaczęła się szarpać, krzyczeć spazmatyczne. Mężczyzna wrzaskiem nakazał jej spokój, nic nie pomogło. Paweł patrzył z przerażeniem jak tamten przykłada lufę pistoletu do jej skroni. Nie ma czasu! Paweł błyskawicznie ocenił sytuację. Jednocześnie sadził po schodach w górę i płynnym ruchem wyciągnął broń. Tamten zorientował się, skulił się za swoją żywą tarczą tak, że nawet ubranie nie wystawało za obręb oszalałej ze strachu kobiety. Jednocześnie tamten kierował broń w stronę Pawła. Nie zdążę, nie zdążę – tłukło mu się po głowie. Miał jedną szansę. Jedna na tysiąc. Wycelował i błyskawicznie strzelił. Kobieta wrzasnęła z bólu, tuż pod lewym obojczykiem wykwitł szkarłat przybierając kształt przedziwnego kwiatu. Kobieta osuwała się, a mężczyzna kryjący się za nią kompletnie zgłupiał. Puścił swojego więźnia, pozwalając bezwładnemu ciału osunąć się na ziemię a sam dłonią zbrojną w pistolet przyciskał swoją ranę. Kula przeszła na wylot przez kobietę i utkwiła w ciele zamachowca. Ta chwila dekoncentracji przeciwnika wystarczyła Pawłowi. W ułamku sekundy dopadł go, powalił na ziemię, sprawnie wytrącając broń z ręki. W tym samym momencie głośny huk wstrząsnął domem wywalając w chmurze dymu i kurzu drzwi wejściowe, wszystkie szyby na parterze prysły tęczowymi, migotliwymi błyskami. Tuż za nimi wpadły do domu przykulone czarne postacie przytulone do kolb swoich karabinów i sprawnie opanowały dom. Stary natychmiast był przy Pawle. Kilku jego kolegów zajęło się rannymi. Paweł wiedział, że kobiecie nic nie będzie. Rana, jaką jej zafundował nie była śmiertelna. Wiedział, co robi. Inaczej zginęłaby a on razem z nią.
- Nic ci nie jest? - Spytał stary.
- Nie, w porządku.
- Chwała Bogu – odparł Stary. To był ułamek sekundy. Paweł nie zauważył ciosu, który zwalił go z nóg.
- Kretynie – darł się dowódca – naraziłeś nie tylko kolegów, ale i cywilną osobę! Co ty sobie wyobrażasz?
- Myślałem...
- W mordę, ty nie jesteś od myślenia. Tu jest praca zespołowa, a nie czyjeś indywidualne wyskoki! Jesteś skończony, rozumiesz? Skończony! Módl się, abyś tylko wyleciał z hukiem, a nie wylądował w pierdlu!
Potem było zawieszenie w czynnościach i śledztwo zakończone postępowaniem sądowym. Zawieszenie trwało pół roku a postępowanie sądowe ciągnęło się przez sześć lat. Ostatecznie Paweł został uniewinniony. Przez czas zawieszenia Paweł imał się różnych zajęć. Rozwoził między innymi Pizzę oraz pracował jako ochroniarz w nocnym klubie. Stary zachował się wtedy w porządku. To on wynalazł mu tę robotę w nocnym klubie, załatwił adwokata i generalnie wspierał Pawła. Gdy minął okres zawieszenia i Paweł został przywrócony do służby, stary wezwał go do siebie. Powiedział, że osobiście lubi i ceni Pawła. Docenia jego odwagę. Ale nie może tolerować osoby o tak wybujałej indywidualności w zespole. Dał mu ultimatum. Albo Paweł sam odejdzie, albo stary znajdzie pretekst, aby go karnie usunąć. Paweł powiedział mu, gdzie go można pocałować i na co naskoczyć, po czym wyszedł trzaskając drzwiami. Ale życie samo rozwiązało ten problem. Uległ kontuzji podczas treningu. Ćwiczyli skoki ze śmigłowca. Maszyna zniżała lot, zawisała nieruchomo nad ziemią, a oni wyskakiwali. Czy pilot zawiesił śmigłowiec ciut za wysoko, czy też Paweł niefortunnie upadł, skończyło się na bolesnym skręceniu nogi. Po zdjęciu gipsu i rehabilitacji lekarze orzekli, że może nadal pracować w pododdziałach antyterrorystycznych, ale nie w sekcji bojowej. Siedzenie na tyłach nie było tym, co Paweł lubił najbardziej. Wtedy znowu przyszedł do niego Stary. Powiedział, że jest miejsce, gdzie tacy jak on są bardzo potrzebni. I tak Paweł wylądował w wydziale kryminalnym jednej z warszawskich komend rejonowych. W sekcji do spraw zabójstw i napadów. A naczelnikiem tego wydziału bardzo szybko został Stary. Odtąd szli ze sobą krok w krok, dowódca i jego podwładny. Razem z komendy rejonowej po kilku latach trafili do komendy głównej, do jednostki zwalczającej przestępczość zorganizowaną.
- Kontynuujmy naszą odprawę. Przekazuję teraz głos sprawcy całego zamieszania, komisarzowi Paleckiemu – Stary umilkł, wyraźnie zmęczony. A Palecki zaczął się produkować.
- Proszę państwa, spotkaliśmy się dziś z powodu tych panów – wyjął plik fotografii i rzucił na stół. Zdjęcia rozeszły się po całej sali w mgnieniu oka. Mamy informację, że ci dwaj sympatyczni panowie mają spotkać się z jakąś ekipą z Gdańska. Nie wiemy, z kim. Wiemy, gdzie i kiedy. Ma dojść do przekazania dziesięciu kilogramów amfetaminy
- Czy ci figuranci są w jakiś sposób kontrolowani, czy też będziemy tkwić przez cały dzień w tym „znanym miejscu" czekając nie wiadomo, na co?- głos z sali rozbawił zebranych, bo właśnie tak wyglądała poprzednia realizacja Paleckiego.
- Nie, nie – Palecki nieco zaczerwieniony gorąco zaprzeczył – figuranci są cały czas pod naszą kontrolą. Mamy na podsłuchu ich telefony stacjonarne i komórkowe. W ich samochodach mamy zamontowane GPS-y. Wewnątrz ich grupy mamy informatora.
- Tere fere – mruknął do siebie Maciejak.
- Wiemy też, gdzie jest umiejscowiona fabryczka amfetaminy. Po zatrzymaniu naszych figurantów podczas transakcji przekazania narkotyków, natychmiast wkraczamy do laboratorium.
- Ładny gips – pomyślał z niechęcią Maciejak. Jeśli to prawda spędzimy na tej robocie najbliższe czterdzieści osiem godzin. Perspektywa spędzenia tylu godzin na nogach wcale, a wcale mu się nie uśmiechała.
- Plan jest następujący. Dwa samochody podskoczą pod Mcdonalda przy wylotówce na Gdańsk. Jeśli uzyskamy jakieś informacje o Gdańszczaninach, załogi te obejmą ich obserwacją. Następne dwie załogi pojadą o tu - Wskazał palcem na mapie – rozlokują się tak, aby być niewidoczni. Właśnie tam dojdzie do przekazania narkotyków. Zadaniem tych załóg oraz tych z trasy gdańskiej w swoim czasie będzie zatrzymanie uczestników transakcji. Reszta załóg przemieszcza się o tu, do tej miejscowości – wskazał palcem miasteczko znajdujące się o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od granic ich miasta – Dziesięć kilometrów dalej, w tej wsi znajduje się laboratorium – Następnie wyjął ręcznie narysowany szkic przedstawiający plan wsi z zaznaczoną trasą dojazdu do będącej wyraźnie na uboczu posesji
- W chwili obecnej wytwórnia jest obserwowana przez moich ludzi. Z tego, co wiemy właśnie kończy się cykl produkcji narkotyku. Zaraz amfa będzie gotowa. Naszych gości spodziewamy się koło dziesiątej, jedenastej. O ósmej wszystkie załogi znajdują się na pozycjach wyjściowych. Łączność za pośrednictwem radiostacji i telefonów komórkowych. Czytam skład załóg. Paweł przecisnął się w stronę Kamili.
- Witaj. Jestem Paweł. Cieszę się, że przyjdzie spędzić mi ten dzień w towarzystwie tak pięknej kobiety.
- Przestań czarować, czarusiu – błysnęła zębami w uśmiechu
- Widzisz tego gościa z czarnymi włosami? – wskazał palcem w kierunku Tereszyńskiego stojącego przy wejściu – on będzie naszą przyzwoitką. Podejdź do niego, wejdźcie do mnie do pokoju. Ja zaraz przyjdę- skinął ręką Kamili, kiwnął do Tereszyńskiego. Sam podszedł w kierunku Starego i Paleckiego. Chciał wziąć od nich plan sytuacyjny wsi. Stary, gdy go dostrzegł, położył mu rękę na ramieniu.
- Pawełku, pamiętaj, jesteś w odwodzie. Gdybyś nie wiedział, co to znaczy, sprawdź w słowniku znaczenie tego wyrazu.
- Dobra, dobra, nie pitol – gdy rozmawiali sami, bez osób postronnych, Paweł pozwalał sobie na poufałość. W końcu byli przyjaciółmi – nie będę się w nic pchał. Jestem zmęczony. Pasuje mi ten układ z odwodem. Muszę ci coś powiedzieć
- No?
- Będę chciał odejść. Jestem już zmęczony.
- Gdzie? na emeryturę?
- Myślałem o tym. Ale przyjmę propozycję Karola
- Borzęckiego?
- Tak
- On zdaje się jest komendantem?
- Tak. Proponuje mi objecie stanowiska naczelnika wydziału kryminalnego.
- Znowu wrócisz na rejon?
- Na to wygląda..
- Masz rację. Swoje lata masz, jesteś doświadczony. Gdy będziesz odchodził na emeryturę, zawsze parę groszy więcej.
- Nie masz nic przeciw?
- No co ty. Cieszę się, że podjąłeś taką decyzję. Będziesz dobrym szefem
- Jak wrócę do fabryki, złożę raport o przeniesienie
- A ja go natychmiast poprę. Powodzenia. To lepsze niż ten twój ostatni pomysł.
- Jaki?
- Ten z wyjazdem do Iraku.
- Za pośrednictwem amerykańskiej firmy ochroniarskiej? Szukają fachowców, dają naprawdę dobrą kasę. Wreszcie mógłbym odłożyć parę groszy...
- Jasne – Stary odezwał się z przekąsem – szukają najemników, mięsa armatniego, kulochwytów. Dałbyś sobie spokój chłopie. Dwa razy byłeś ranny.
- Do trzech razy sztuka
- Jak Andżela, dzieciaki?
- Dzięki w porządalu.
- Mówiłeś jej o tym, że chcesz zasiąść na cieplutkim, naczelnikowskim fotelu? Że nie będziesz już z wywieszonym ozorem latał?
- Jeszcze nie. Dzisiaj dopiero tak sobie to wszystko przemyślałem
- Ty i myślenie? Myślałby, kto. Chłopie, a może ty chory jesteś, zaziębiłeś się, czy jak?
- Przestań się nabijać. Mam juz swoje lata. Nie mam tylu sił, co kiedyś. A po za tym... wiesz, Andżela ma rację. Czas, abym wydoroślał. Dzieciaki dorastają, potrzebują męskiej ręki. A mnie nigdy w domu nie ma.
- Po tygodniu maratonu po dwadzieścia godzin dziennie to nie dziwota, że sił nie masz. Koń by padł a co dopiero człowiek. I nie narzekaj na wiek, niejednego dwudziestolatka byś przeskoczył. No, dobra. Pogadamy, jak wrócisz. Ucałuj Andżelę ode mnie.
- Zrobię to na pewno
Stary nachylił się konspiracyjnie do Pawła i wyszeptał namiętny głosem.
- Ucałuj ją tam, gdzie najbardziej lubi ...
- Idź prosiaku, bo cię stuknę
- O co ci chodzi, skąd wiesz, gdzie chcę ucałować twoją żonę
- Bo wiem, gdzie najbardziej lubi
- Trzymaj się Paweł. Będzie mi ciebie brakowało, wariacie.
Uścisnęli sobie ręce. Paweł chwilę się pokręcił po sali odpraw i wyszedł na korytarz. Zobaczył Kamilę opartą o ścianę otoczoną wianuszkiem adoratorów. Patrzył na jej śliczną, okoloną jasnymi włosami twarz.
- Ma piękny uśmiech – pomyślał rozmarzony. Podszedł bliżej, Kamila dostrzegła go, pomachała ręką.
- Nie poszliście do pokoju ? – zagaił Paweł
- Nie, ten młody kolega powiedział, że pójdzie do siebie, a ja jeszcze nie wiem, gdzie mam przydzielone biurko, nie wiedziałam, gdzie mam pójść.
- Zapraszam – wskazał ręką kierunek – chodź i rozgość się.
- Herbata, czy kawa? – spytał po chwili, gdy przebyli drogę do jego „apartamentu" jak nazywał żartobliwie swoje lokum.
- Kawę proszę. Jeśli można to taką sypaną.
- Z cukrem, ze śmietanką? - Dopytywał
- Z cukrem, bez śmietanki
- Chwała Bogu, bo śmietanki nie mam.
- To twój pokój? – spytała rozglądając się ciekawie po wnętrzu. Nic szczególnego. Dwa biurka zestawione razem stojące pod oknem, po ściana stolik z komputerem, naprzeciw zwalista bryła szafy pancernej.
- Tak, ja tutaj urzęduję
- Sam? – wskazała brodą na pusty blat jednego z biurek.
- Tak, kolega odszedł na emeryturę.
- To może naczelnik tutaj mnie przydzieli?
- Chciałabyś?
- A ty? – spojrzała mu prosto w oczy, z figlarnym uśmiechem. Paweł poczuł, jak przenika go lube ciepełko. Kobieca kokieteria, czy tez naprawdę wpadł jej w oko? Jakże niewiele mężczyźnie trzeba. Jeden uśmiech, chwila zainteresowania i już sobie niesamowite rzeczy wyobraża! Pawle, Pawle, bądź dorosły! Sam siebie karcił w myślach.
- Dziewczyno, dla ciebie w ogień skoczę, smoka gołymi rękami zabiję, obsypię cię klejnotami, tylko bądź ze mną ...
Zaśmiała się perliście. Kobieta, ech znowu kobieta ... same utrapienie z nimi. Bez nich świat byłby prostszy. Ale jakże nudny i pusty!
Zanim poznał Andżelę, miał kilka przygód z kobietami. Zresztą wszystkie traktował na luzie, z przymrużeniem oka. Na studiach łatwo było o takie luźne znajomości. Jakaś balanga, dyskoteka, głośna muzyka. Wystarczył jeden błysk oka, zarzucenie włosów i już krew zaczynała żywiej krążyć. Rano budził się w objęciach tej, czy tamtej. Z niektórymi był dłużej, z innymi tylko się przyjaźnij, a niektóre pojawiały się i znikały jak meteory na firmamencie jego życia. Potem, gdy rozpoczął służbę w policji tamte kontakty i znajomości jakoś porwały się. A w nowym miejscu dawał się odczuć duży deficyt na płeć piękną. A po służbie jakoś nie chciało mu się chodzić na imprezy, czy dyskoteki. Odkrył wtedy uroki innej, zupełnie bezproblemowej, niewymagającej żadnego zaangażowania miłości. Płatnej miłości. Bez tych wszystkich fochów i dąsów. Zupełny luz. Aż poznał Andżelę, jego Andżelę, najwspanialszą i najlepszą Andżelę. Przy niej żywiej biło mu serce, pragnął z nią być, patrzeć, jak rano czesze sobie włosy, jak je, jak się uśmiecha. Kochał ja miłością pierwszą, miłością szaloną. Ślub, dzieci i tak zwana proza życia nie zabiły tej miłości. Z biegiem lat stawali się sobie coraz bardziej bliscy, jak para przyjaciół. Paweł podziwiał jej wiotkość, subtelność i kobiecość. Ona podziwiała go tak, jak kobieta powinna podziwiać faceta. Imponowało jej, że jest taki twardy, silny a jednocześnie delikatny. Cieszyła się, że jest dobrym mężem i ojcem. Jak każda kobieta martwiła się o niego. Nie widział tego, ale gdy wychodził z domu, czasami płakała w poduszkę. Bała się o niego. Była wściekła, gdy niby pytał, a tak naprawdę oznajmiał, że właśnie chciałby zmienić charakter swojej pracy. Zawsze zmieniał z niebezpiecznej, na bardziej niebezpieczny. Gdy była młoda, to jej imponowało. Teraz wolałaby czasami, aby jej Paweł był takim sobie zwykłym misiem. By chodził do jakiegoś biura i tam wypełniał niezwykle ważne kwity a potem wracał do domu. By, jak większość facetów w jego wieku, zasiadł w bamboszach przed telewizorem i z mądrą minął pokomentował omawiane w dzienniku tematy, nie mając o nich zielonego pojęcia. Ale Paweł rzadko kiedy wkładał bambosze. Nosiło go. Andżela, Andżela, piękna Andżela... Z nią chciał dzielić swoje życie do końca, przy niej się zestarzeć. Paweł kochał ją z całego serca. Była najpiękniejsza, najwspanialsza. Ale nie jedyna. Kilka razy zdarzyło mu się zapomnieć. Znajdował rozkosz w ramionach innych, ale nigdy nie znalazł ukojenia. Nigdy też nie robił swoim kochankom żadnych nadziei. Przygoda, owszem. Ale nic więcej. Nigdy nie wychodził pierwszy z inicjatywą. Kobiety ... Dziwne, ale odkąd poznał Andżelę przestały bawić go zupełnie odarte z uczuć związki. Musiał coś do kobiety czuć. A to groziło zawsze zbyt głębokim zaangażowaniem. Spotykał wiele atrakcyjnych kobiet, które, po za estetycznymi, nie wzbudziły żadnych uczuć. A czasami trafiało się takie brzydkie kaczątko o zbyt wydatnym brzuszku, lub nieco dziobatej cerze, ale o ślicznym uśmiechu i już miękł. Niewiasta musiała mieć w sobie to nieuchwytne coś ... Czasami żałował, że nie ma już wielożeństwa. Z drugiej strony, jak sobie pomyślał, jakie piekło potrafi zrobić jedna kobieta w domu, to jakby ich miało być dwie lub więcej, to może dobrze, że jest jak jest. A teraz pojawiła się Kamila. Miła, ciepła, roztaczająca wspaniałą aurę, o głębokim, pełnym tajemnic spojrzeniu Kamila. Może faktycznie trzeba zagadać, ze starym, aby Kamilę przydzielił do niego? Zobaczymy. Trzeba zobaczyć, czy nadaje się do tej roboty. Bo jak nie, to tylko będzie się z nią męczył.
- Hej, jesteś już? – Kamila figlarnie przypatrywała się jego twarzy – zdaje, sie, że byłeś bardzo daleko.
- Przepraszam, trochę się zamyśliłem.
- Masz wtedy takie oczy...
- Pełne tajemnych głębi, jak ocean?
- Nie, zupełnie maślane
- Dziękuję za komplement
- Drobiazg
- No, dobra, moja kusicielko. Pij kawę i spadamy. Masz kamizelkę?
- Nie, nie mam
- Niedobrze, poczekaj, pójdę do chłopaków obok, powinni mieć jedną wolną. Akurat Kurnicki jest na urlopie.
- Dzięki, za troskę.
- Tylko jest jedno ale... – Paweł wyraźnie się zafrasował – Kurnicki, to kawał chłopa, a ty to taka kruszynka-ptaszynka jesteś.
Złożyła usta w ciup, zrobiła słodka minkę i przyjęła pozę niewinnej naiwnej pensjonarki.
- Jak to się mój ochroniarz o mnie martwi...
- Żarty, żartami, ale co by nie było jedziemy na poważne działania
- A co nam się może stać. Będziemy w odwodzie. Sam naczelnik tak powiedział
- Nigdy nic nie wiadomo. Lepiej mieć, niż nie mieć. To nie jest zabawa.
- Tak, rozumiem. Nie wiem, czy w tej kamizelce będzie mi do twarzy, ale przynieś ją
- Tak na marginesie, jeśli masz pracować w naszym wydziale, nie przychodź w szpilkach
- Masz rację. Po prostu wyobrażałam sobie, ze mój pierwszy dzień trochę inaczej będzie wyglądał.
Przymierzyła kamizelkę. Mało się w niej nie utopiła. Paweł musiał trochę pomocować się z zapięciami i ramiączkami i jako tako udało mu się przystosować kamizelkę do jej rozmiarów. Choć efekt nie był zadowalający. Kamizelka była po prostu za duża. Kamila przypatrywała się jego zabiegom z zainteresowaniem. Pokazał jej, jak umocować broń. Po prostu chłonęła każde jego słowo.
- Tak naprawdę, to na kamizelkę kuloodporną trzeba założyć drugą, materiałową tak zwaną taktyczną – perorował – ona ma ponaszywane różne kieszenie, w których wygodnie chowasz oporządzenie i broń. To wszystko jest tak pomyślane, że to, co trzeba masz pod ręką.
- Długo pracujesz w policji? – spytała
- Długo
- Żałujesz?
- Że długo, czy że w policji?
Roześmiała się.
- Nie, właściwie tak, no wiesz, o co mi chodzi
- Zrozum, człecze kobietę
- Lubisz swoją pracę?
Zamyślił się. Ile razy na to pytanie odpowiadał. Każdy, nowoprzybyły zadawał to pytanie, każdy znajomy. Czy lubił? Czy można lubić ciągłe ryzyko, ciągłe życie w zagrożeniu? Czy można lubić pracę, jeśli spędza się w niej praktycznie całe życie, jeśli własna rodzina czasami jest bardziej odległa niż koledzy z sekcji? Jeśli większość czasu spędza się z nimi, a jeśli jest w domu, to, co chwila zerka na telefon myślami będąc w pracy?
Chwilę milczał, zajęty poprawianiem jej oporządzenia.
- Po prostu robię, to, co robię i już
- Nie odpowiedziałeś
- To nie jest takie proste. Sama zobaczysz.
- Weźmiesz mnie? – Twardo spojrzała mu w oczy
- Nie teraz, musimy już jechać. Po za tym jestem żonaty. Jeśli ci to nie przeszkadza, to czemu nie – uśmiechnął się do niej
- Nie o to mi chodzi, wariacie. Mam na myśli, czy weźmiesz na szkolenie.
- Nie jestem instruktorem
- Chciałabym, abyś to ty uczył mnie roboty. Dużo o tobie słyszałam
- Jestem gwiazdą i nic o tym nie wiem?
- Naczelnik dużo mi o tobie opowiadał
- Cholerny gaduła, jak wrócimy z roboty, utnę mu ten jęzor.
- Wasz wydział jest sławny, macie dużo osiągnięć, dużo o was słyszałam. Interesowałam się tą tematyką... a może uważasz, że się nie nadaję?
- Skąd mam to wiedzieć. Ledwo się poznaliśmy
- A może sądzisz, że kobiety nie nadają się do tej roboty?
- Przestań Kamilo. Do tej roboty trzeba, być wyjątkowo twardym. Niewiele osób nadaje się, aby robić to, co robimy. Płeć nie ma tu nic do rzeczy.
- A co?
- Osobowość, predyspozycje...
- A ja je mam?
- Niewątpliwie masz gadane, duży urok i wiesz, czego chcesz. Zobaczymy, na razie nie mówię nie. Chodźmy już. Wszystko wzięłaś?
W chwilę później siedzieli w radiowozie. Tereszynski prowadził, Paweł usiadł obok, Kamila z tyłu. Paweł grzecznie przeprosił dziewczynę, ale, jak się wyraził, chwilowo będzie nieobecny. Wyciągnął się na rozłożonym fotelu i ukołysany ruchem samochodu zapadł w drzemkę. Przekimał całą drogę. Czasami się budził i leżał nie otwierając oczu, aby po chwili znów przysnąć na kwadrans. Gdy zasypiał śniła mu się Andżela. Albo Kamila. Sny o Andżeli były spokojne i kojące. Sny o Kamili... Gdy budził się z tych słodko – gorących majaków leżał nie otwierając oczu. Słyszał, jak Kamila i Tereszyński prowadzą jakąś zdawkową rozmowę, ale słowa ich zamieniały się w jakiś niezrozumiały szmer, były jak głos radia sączący się pomału z cicha. Leżał i myślał. O swoim dotychczasowy życiu, o swoich planach, o postanowieniach. O tym, co wyszło, a co poszło nie tak. Postanowił, że dziś powie Andżeli o swojej decyzji o odejściu z pierwszej linii. Wiedział, że się ucieszy. Od dawna o tym marzyła. On też, niby chciał, niby miał dość, ale jakoś z tym odejściem szło mu niesporo. Tyle lat, to nie jest takie proste, ot tak, powiedzieć, koniec. Jak będzie wyglądało to nowe życie? Jak sobie ustawi pracę, podwładnych? Tylu rzeczy będzie się musiał nauczyć. Ale wiedział, że sprosta. Myślał, czy po napisaniu raportu pójść na urlop, czy też normalnie chodzić do pracy. Ale chyba pójdzie na urlop. Trzeba będzie parę razy spotkać się z Borzęckim, dobrze by było gdyby mógł spotkać się z przyszłymi współpracownikami, porozmawiać, zapoznać z problemami. Zaczął snuć i układać plany na przyszłość. A może wstrzymać się z tym przejściem miesiąc, lub dwa. Miałby okazję poznać się bliżej z Kamilą. Stanęła mu przed oczami Andżela. Zaczął prowadzić z nią wyimaginowany spór, tłumaczył jej, że jego zafascynowanie Kamilą nic nie znaczy, nie jest żadnym zagrożeniem dla niej, dla ich małżeństwa. To tylko przygoda, miłostka, chwila radości – tłumaczył się, jak by było z czego. Nie, nie, żadne takie. Raport, urlop, przejście na komendę rejonową. A potem rok, lub dwa i emerytura. Starczy tego szarpania się. A może uda się na jakiś tydzień z dzieciakami gdzieś się urwać? Andżela nie będzie mogła wziąć teraz urlopu. Znowu przysnął. Zobaczył jakąś postać, cos krzyczała. Postać zaczęła się powiększać, nie to nie była postać, to była głowa, olbrzymia głowa... to przecież... nie, to nie może być ona, coś krzyczy... UWAŻAJ! Głośny krzyk obudził go, wzdrygnął się, usiadł.
- Co się stało? – spytał na wpół przytomnie zajętych rozmowa Tereszyńskiego z Kamilą.
- Nic, coś ci się śniło. Chrapałeś – z wyrzutem stwierdził Tereszyński
- To był ładny sen? – pytała Kamila
- Nie pamiętam – odparł. I już wiedział czyja to była twarz. To był Celiński.
Po jakimś czasie osiągnęli wyznaczony cel. To było urokliwe miasteczko. Życie toczyło się tu spokojnie. Trochę pojeździli, trochę pochodzili, cały czas pilnie słuchając stacji. Na razie nic się nie działo. Postanowili, korzystając z ładnej pogody, wyskoczyć za miasto. Stacje i telefony mieli włączone, cały czas śledzili na bieżąco rozwój wydarzeń. A właściwie ich brak. Pospacerowali po lesie. Sosny pięknie pachniały, słoneczko rozleniwiało. Spokój. Zabrzęczał telefon w kieszeni Pawła. Chwilę posłuchał, powiedział „dobra" i rozłączył się.
- Nasi gdańszczanie już jadą. Mają być na miejscu, za jakieś dwadzieścia minut. Zbieramy się.
Za chwilę byli z powrotem w miasteczku. Wszystkie pozostałe załogi oczekujące na sygnał do wejścia do laboratorium zebrały się na rynku. Tam ruch był i tak spory, więc nie zwracali na siebie większej uwagi. Rozmawiali, śmieli się, zabijali czas. Po czym w napięciu słuchali stacji. Pojawił się komunikat, że figuranci pojawili się w wyznaczonym miejscu. Ktoś wzywał załogi stojące u wylotu miasta o pilny powrót w rejon spotkania. Stacja gorączkowo wypluwała z siebie komunikaty, o tym, że ktoś ich widzi, inny dopytywał się gdzie, bo jest dokładnie naprzeciwko i tu są pustki. Inny wyzywał go od baranów i kazał mu natychmiast z stamtąd spadać. Ktoś dopytywał się, czy było przekazanie, czy było przekazanie? Następnie stacja meldowała, że nie wie, ale gdańszczanie szykują się do odjazdu, chowają jakąś torbę do bagażnika. Jaką? A skąd, cholera można wiedzieć. Czy mieli ja wcześniej, czy mieli wcześniej tę torbę? Nie wiadomo, chyba nie. Uwaga, odjeżdżają, odjeżdżają, co robimy, jaka decyzja? WCHODZIMY, POWTARZAM, WCHODZIMY! Za chwile słychać było, jak ktoś komuś każe zajechać mu przodu. Chwila ciszy. Po czym stacja triumfalnie obwieściła – MAMY ICH. Ktoś się dopytuje, czy jest towar? JEST, W TORBIE W BAGAŻNIKU, BINGO. Skąd wiesz- pytała stacja. Meldunek: biały proszek i śmierdzi jak należy. Tak na oko z dziesięć kilo. TRAFIONY.
Paweł i jego załoga słuchał tych komunikatów spokojnie. Już wiele, wiele razy słyszał takie rozemocjonowane głosy. Miał wrażenie, jakby wciąż robił to samo, tylko zmieniały się ludzie w samochodach i krajobraz za oknem. Trafili, jednak im się udało. To dobrze, to nie będzie zmarnowany dzień. Przez ten czas, gdy trwała akcja z zatrzymaniem dilerów w trakcie przekazania towaru ich wszystkie załogi otrzymały polecenie przemieszczenia się w pobliże wsi, gdzie miała być zlokalizowana wytwórnia. Po zatrzymaniu handlarzy, przyszła kolej na ich grupę. Dostali polecenie opanowania posesji wraz ze znajdująca się tam wytwórnią. Kilka samochodów wjechało na teren działki, Paweł ze swoją zatrzymali się przy bramie wjazdowej. Paweł skinął przyzwalająco Tereszyńskiemu, który pomknął naprzód, by być w centrum. Tam zawsze mogło być gorąco. A sam Kamilą został na zewnątrz. W końcu był w odwodzie. Po chwili nad sennym wiejskim podwórkiem, znów zapanowała cisza, po przejściu tajfunu w postaci kilku grup uzbrojonych mężczyzn wdzierających się do wszystkich pomieszczeń. Oszalały ze strachu od huku petard łańcuchowy bryś schował się w najciemniejszym kącie swojej budy, rozgdakane przed chwilą kury, podfruwające z oburzeniem i gubiące pierze, wróciły do spokojnego dziobania klepiska. Po chwili spokojnym krokiem podszedł do nich Tereszyński.
- Jest laborka. W tej szopce – wskazał ręka na pomieszczenia – śmierdzi, jak sto pięćdziesiąt. Dwóch gości mamy zatrzymanych przy produkcji. Wszystko jak należy, weszliśmy podczas ostatniego cyklu produkcyjnego. Jest towar, są retorty, są współczynniki do produkcji. Malinka.
- A w domu?
- Jacyś starsi ludzie. Twierdzą, że wynajęli tę szopkę jakieś pół roku temu. Mają umowę. Rzekomo nie wiedzieli, co się u nich robiło
- Może mówią prawdę – stwierdził Paweł
- Może. Czas pokaże. Na razie będą zatrzymani do wyjaśnienia.
- No, to mamy, co robić przez resztę dnia i najbliższej nocy. Oględzinki zajmą nam co najmniej dobę. Kamilo – Paweł zwrócił się zapłonionej z ukrywanej emocji koleżanki – zapraszam do zwiedzenia laboratorium.
- Nie zatrzemy śladów?
- Spokojnie, idziesz z fachowcem.
Rozwalająca się szopa, jakich wiele w każdym wiejskim gospodarstwie. Sama linia produkcyjna wyglądała niepozornie. Kilka szklanych retort, jakieś baniaste naczynie. Wszechobecny, chemiczny, przenikający wszystko fetor. Kamila szybko wyszła na dwór. Przyjechała ekipa do zrobienia oględzin. Paweł z lekkim ironicznym uśmiechem przyglądał się, jak chłopcy ubierają się w specjalne ochronne ubrania, zakładają maski przeciwgazowe. On doskonale pamiętał oględziny, które wykonywane były bez tych gadżetów. Ale pochwalał ten sposób działania. Kiedyś mniej liczył się człowiek i jego zdrowie. Ekipa przystąpiła do oględzin i zabezpieczania śladów, pozostałe załogi po zrobieniu przeszukania na terenie całej posesji i wypisania stosownych protokołów, odjechali z zatrzymanymi. Paweł i jego załoga dostała za zadanie zabezpieczenia miejsca do czasu zakończenia czynności. Czyli mieli wynudzić się, jak mopsy. Cóż mieli robić. Z zebranych naprędce patyków urządzili ognisko, Tereszyński zrobił zakupy – kiełbaski, chleb, dodatki. Siedzieli, sobie przy ognisku i gadali. Mijała godzina za godziną. Zapadł zmierzch. Uwagę Pawła przykuły dwa samochody wjeżdżające wolno na teren posesji. Nie widział dokładnie, co to za samochody, ale coś mu się nie spodobało w ich powolnej jeździe. Krzyknął ostrzegawczo do Tereszyńskiego:
- Wołaj wsparcie! Kamila, chowaj się! Natychmiast! – coś było w jego głosie, co kazało dziewczynie skierować w stronę zabudowań. Paweł obserwował idącą Kamilę, łączącego się przez krótkofalówkę z dowodzącym akcją Tereszyńskiego. Sam skierował się czujnie za pryzmę drewna porąbanego w szczapki i ułożonego w zmyślny kopiec na podwórku. Stanowczo, coś było nie tak. Paweł zobaczył wysiadających ze świeżo przybyłych pojazdów młodych mężczyzn. Było ich około siedmiu, ośmiu. Już chciał do nich podejść, by ich wylegitymować, gdy dostrzegł w ich rękach znajome sprzęty. Mieli broń.
- Kryj się, kryj się! – wrzasnął. W tym momencie usłyszał charakterystyczny terkot. Poszły serie z pistoletów maszynowych. Paweł widział gejzerki piasku wybuchające tuż przy nim, jakaś drzazga odłupana kulą zraniła go w policzek. Napastnicy ruszyli szybkim krokiem cały czas strzelając. Paweł wyszarpnął broń, błyskawicznie przeładował i oddał dwa strzały w ich kierunku. Znów to samo -pomyślał ze złością, jakie to jest nudne. Jeden z napastników zwalił się na ziemię. Paweł strzelał celnie. Odniosło to pożądany skutek, napastnicy zatrzymali się, przykucnęli, szukali schronienia, dwóch usiłowało odciągnąć rannego lub martwego kolegę do tyłu, w kierunku samochodów. Paweł kątem oka ostrzegł Kamilę, miała otwarte z przerażenia oczy, rozwiane włosy, siedziała w kucki za rogiem budynku wpatrując się błędnie w Pawła. Na razie bezpieczna – ocenił w myślach. Dostrzegł Tereszyńskiego wykrzykującego coś do stacji. Odwrócił się do napastników, ochłonęli, znów ruszyli naprzód. Za chwilę obejdą go z boku. Najlepiej by było schronić się w budynku. Ale zostałaby wtedy Kamila, teraz absolutnie sparaliżowana ze strachu. Musiał ją chronić. Znów posłał kąśliwe dwie kule, wrzask bólu i przewracające się cielsko zwalistego mężczyzny. Dobrze. Ale tamci już ochłonęli. Cała siła ognia poszła w kierunku kryjówki Pawła. Szczapki drewna nie mogły dać zbyt dobrej osłony. Kamila uciekaj, uciekaj – zaklinał dziewczynę w myślach. Na nic, tylko coraz większy obłęd maluje się w jej oczach. Już są. Niedobrze. Mieli kałasznikowy. Bardzo skuteczna broń. O małym kalibrze i dużej sile przebicia. Kamizelka nie sprosta tej kuli, przejdzie przez nią jak przez masło. Następny strzał, niecelny, przeciwnik przypadł do ziemi, inny zachodzi z prawej, obrót strzał. Wytrzymać, za chwilę Tereszyński i grupa od oględzin powinni go wesprzeć, jeszcze chwila. Kamila nadal tkwi za murem, z oczu płynął łzy, z ust wydobywa się mimowolny, wibrujący na wysokich tonach pisk i krzyk. Uciekaj, dziewczyno, schowaj się! Ból. Znowu ból, zakaszlał i splunął krwią. Nie wytrzymam, otoczyli mnie. To koniec. To tak wygląda? Miałem iść w środę do dentysty – absurdalna myśl przemknęła przez głowę. Słyszał łoskot swojego serca, łup-łup, łup-łup, łup-łup, widział napastników. Strzelali w jego kierunku, on też strzelał raz za razem.
- Zdrowaś Maria łaskiś pełna Pan z Tobą, błogosławionaś ty między niewiastami – powtarzał w myślach starą modlitwę. Ostatni raz zmawiał ją razem z matką, gdy był małym chłopcem. Nie przestawał strzelać. Czuł, jak coraz więcej kul przenika na wskroś jego ciało
- błogosławion owoc żywota Twojego...
- O Jezus! Jak boli, jak boli – darł się jeden z tamtych. Chyba dostał jeszcze jednego, przed oczami miał coraz większą ciemność, opadł na kolana, coraz bardziej ciężkie ręce podnosił przed siebie i strzelał na oślep do wszechobecnych napastników.
- Święta Maryjo... - kolejna kula uderzyła w Pawła. Nie miał już sił. Broń wypadła z bezwładnych dłoni. Padając dostrzegł jeszcze Tereszyńskiego. Zdołał przybyć z odsieczą ze schowanymi dotąd w głębi budy policjantami. Wszystko trwało kilka sekund. Kilku napastników zdołało uciec. Większość została na placu. Paweł leżał na wznak. Czuł, że wstrząsają nim dreszcze, a nogi w niekontrolowany sposób kopią w ziemię.
- To tak wygląda... – wyszeptał – i w godzinę śmierci naszej...
- Paweł, Pawełku, spokojnie, wszystko będzie dobrze – twarz Tereszyńskiego wykrzywiona przerażeniem i jego głos dochodzący z coraz większej oddali... zdołał obrócić głowę, Kamila nadal tam była, obejmowała się ramionami i zanosiła głośnym łkaniem. Paweł chciał jej powiedzieć, że to nic, nic takiego. Wszystko będzie dobrze. Jest już bezpieczna. Kamila jest bezpieczna... bezpieczna. Nagle nastała ciemność. Słyszał, że ktoś z bardzo daleka go woła. Tereszyński? Nagle znalazł się w domu. Zobaczył Andżelę krzątającą się po kuchni. Chciał jej powiedzieć, żeby się nie martwiła. To była ostatnia akcja. Odchodzi z pierwszej linii. Ale Andżela go nie słyszała. Tylko ulubiony kot Sulejpasza, wygiął się w łuk i zaczął prychać na Pawła. Co jest, nie poznał go? Znów ciemność. Zobaczył jakąś postać idącą w jego kierunku. Męczyły go te krzyki i szarpania. Czuł ból i niepokój. To była kobieta, o pięknych, choć pełnych melancholijnej zadumy twarzy i pustych, nieobecnych oczach.
- Chodźmy – powiedziała. Dziwne, ale nie ruszała przy tym ustami
- To ty – bardziej stwierdził, niż spytał Paweł
- Pójdziesz ze mną?
- Nigdy nie odmawiam prośbom pięknych kobiet – odparł szarmancko. No cóż, był gotów
Uśmiechnęła się, przybliżyła i położyła rękę na jego ramieniu.
- To ukoi twój ból – powiedziała i pocałowała go w usta. Poczuł, że ogrania go spokój. Otworzył oczy, dostrzegł Tereszyńskiego fachowymi ruchami uciskającego jego klatkę piersiową. To stąd szarpanie. Niepotrzebnie, już dobrze, już dobrze. Ostatni raz głęboko, spazmatycznie westchnął. Znów ciemność i czekająca go, kobieca, świetlista postać.
- Choć już – powiedziała – muszę cię przeprowadzić. Wszedł za nią do długiego tunelu, na jego końcu majaczyło światełko. Poszedł. Nie miał już żadnych problemów. Przeminął, jak nieskończona rzesza przed nim i po nim. Przeminął, jak ostatni, jesienny liść powolnie opadający kołysząc się na wietrze.

 

Warszawa, 20.10.07 r.

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial