Irena Brojek
Zbrodnia na Psich Budach
Fasady kamieniczek stojących przy staromiejskiej uliczce zacierały się w zapadającym zmroku, który nienachlanie rozpraszały nieliczne latarnie.
Po wypiciu kilku piw Jan wracał z Rynku przez ulicę Ruską. Wszedł na podwórko, którego część zajmował plac zabaw, czyli wyłysiały trawnik i stojące na nim: oberwana huśtawka, połamana ławka, kosz do gry i piaskownica..
Zasady korzystania z tych wspaniałości określał umieszczony na słupku „Regulamin placu zabaw". Pod nim wisiała połowa tabliczki z przekreślonym wizerunkiem psa i napisem „Zakaz wypr".
Mężczyzna zatoczył się i usiadł na niegdyś białym fotelu za którym, stała pompa z napisem „woda niezdatna do picia". Czy zdatna do mycia nie podano.
Obok były pojemniki na śmieci. Widocznie nie wszystkie odpadki lubiły śmierdzące towarzystwo dlatego rozłożyły się wokół pompy.
Janowi, w tym momencie, było wszystko jedno. Długie nogi w wytartych dżinsach wyciągnął przed siebie nieco się osuwając się. Przygładził rzednące włosy i zapadł w drzemkę.
Z otwartego okna na parterze wyskoczył łaciaty pies i czarny kot. Pies poszedł swoją stałą trasą wąchając, pozostawione przez kolegów, wiadomości. Kot powoli i dostojnie przemierzał podwórko. W końcu zatrzymał się przed Janem, usiadł i zaczął wylizywać futerko.
Od strony placu Bohaterów Getta powoli szła para. Niewysoka, niemłoda i niepiękna.
On, ubrany jakby nie odróżniał kolorów, ona na przysadzistej figurze miała jaskrawy seledynowy kostium, w dodatku za ciasny.
Szli nieśpiesznie, mężczyzna chodnikiem, kobieta po bruku.
Z okna na drugim piętrze słychać było głośną muzykę.
Po dłuższej chwili w uliczkę weszły dwie osoby, bardzo różniące się wzrostem. Miały na sobie długie szare płaszcze i popielate chustki na głowie. Wyglądały jak dwa cienie oderwane od żywych ciał. Szły pod ścianami budynków zdeterminowane ale odrobinę niepewne. Jakby chciały ale się bały.
- Wejdą do tej bramy z datą 1568, zawsze jest otwarta powiedziała Duża.
- Nie boisz się, że nas rozpoznają?
- Coś ty! Spod peruk, chustek, mocnego makijażu i przy takim nędznym świetle?
- Ale skąd wiedziałaś, że akurat dzisiaj tu będą?
- Podsłuchałam jak rozmawiali na służbowym parkingu, nie widzieli mnie, bo siedziałam w aucie.
- A jeśli coś pójdzie nie tak? – zapytała pełna obaw Mała.
- Daj spokój!
- Ale ...
- Popatrz, wchodzą tam. Duża szarpnęła koleżankę za ramię. – Biegniemy.
Lekko zadyszane, albowiem młodziutkie nie były, dobiegły do bramy. Duża bardziej zdecydowana i przygotowana wyciągnęła spod płaszcza kij bejsbolowy.
Para stała na parterze kłócąc się o coś.
Napastniczka wzięła rozmach i bez litości zaczęła walić oboje po głowach, plecach i ramionach. Raz, drugi, trzeci aż bez jęku osunęli się schody prowadzące do piwnicy.
- Wyciągnij strzykawki – rozkazująco poleciła bejsbolistka sadystka koleżance.
- Ręce mi się trzęsą i rękawiczki przeszkadzają.
- Opanuj się. Nie możemy zostawić śladów.
Kobieta posłusznie wyciągnęła z kieszeni pudełko a z niego dwie jednorazowe strzykawki. Jedną podała Dużej, ta zaś poleciła:
- Wal śmiało i bez przytomności.
- Ale gdzie się mam wkłuć?
- Obojętnie – w rękę, nogę, szyję. Byle do końca nacisnąć tłok.
- Auuu, ukłułam się, ja zaraz umręęę – zajęczała Mała.
- Jak cię kopnę w kostkę i walnę bejsbolem to dopiero umrzesz. A teraz do roboty!
Ale ukłuta zbladła i osunęła się na posadzkę.
- Cholera jasna, wszystko muszę robić sama– powiedziała do siebie wkurzona Duża.
Wstrzyknęła płyn leżącej na schodach parze, schowała sprzęt i zaczęła cucić wspólniczkę mocno bijąc ją po twarzy.
- Nieee bij mnie tak, to booli – poskarżyła się leżąca.
- Bo zamiast mi pomagać toś padła ja zwiędła lelyja. Nigdy już cię nie wezmę ze sobą.
- To masz zamiar jeszcze kogoś zabić? - zapytała, gramoląc się z podłogi, Mała.
- Zobaczymy jacy będą ich następcy. Może też zasłużą.
Duża schowała pudełko ze strzykawkami do kieszeni a kij pod płaszcz, gdzie miała wszyty specjalny uchwyt.
Popchnęła koleżankę na schody prowadzące w górę. Weszły na strych i skierowały się w dwie różne strony. Wiedziały, że klatki schodowe kamieniczek łączą się ze sobą.
Tylko zwierzaki widziały, że do bramy weszły cztery osoby, a wyszły dwie i to ze skrajnych budynków.
Dwie godziny później naćpany i anarchistycznie nastawiony młody lokator z pierwszego piętra wszedł do bramy. Zobaczył leżącą parę, wyciągnął z kieszeni kurtki farbę w aerosolu i coś napisał na ścianie. Potem bardzo z siebie zadowolony poszedł na górę.
Zimny poranek przyniósł ponurą wiadomość. W bramie, na której portalu widniała data 1568, znaleziono dwa trupy.
Kobieta i mężczyzna leżeli bez dokumentów i pieniędzy.
- To zwyczajny napad rabunkowy – wysnuł prosty wniosek inspektor Kluzoń. Od wielu lat perła i brylant wrocławskiej policji nieustannie z papierosem w ustach. Nie zawsze zapalonym. Granatowa kurtka z naderwaną kieszenią, nadłamany ząb na przodzie i lekki zez nadawały mu swoistego charakteru.
Niestety, bystry młody policjant Maciek zauważył na ścianie nad denatami, napis „Gińcie gnoje".
- Pewnie jakaś sekta – pomyślał inspektor.
W tej chwili do bramy wszedł Jan, a za nim kot.
- Czego tu? – uprzejmie zapytał klejnot policji.
- Ja tu mieszkam.
- I co z tego? Każdy gdzieś mieszka – stwierdził policjant z wrodzoną sobie życzliwością dmuchając dymem papierosowym na lokatora.
Jan odsunął się i powiedział:
- Ale ja chcę do domu.
- Panie, ja też bym chciał ale muszę pracować.
Lokator stał niezdecydowany.
- Olać chama, czy dać mu w to głupie ryło? – zastanawiał się.
Podejmowanie decyzji przerwało pytanie:
- Czy zna pan tych ludzi?
Mężczyzna pochylił się, przyjrzał i pokręcił przecząco głową.
- A ten napis? Czy był tu wcześniej? – dociekał funkcjonariusz policji.
- Nie, chyba nie. Nie przypominam sobie.
- Maciek, weź od pana dane i poucz, że nie wolno mu wyjeżdżać z miasta – polecił Kluzoń podwładnemu.
Młody policjant ubrany w kurtkę moro wyciągnął z wewnętrznej kieszeni notes, firmowy długopis i powiedział:
Pański pesel, nip i rozmiar buta – poproszę.
Jana zatkało, oparł się o ścianę i zaczął szczypać w policzek sądząc, że śni.
Obaj policjanci popatrzyli na niego, a Maciek stwierdził:
- Żartowałem, he,he,he.
Kota nie zatrzymano. Spokojnie wszedł do mieszkania otwierając sobie drzwi skokiem na klamkę.
Chwilę potem wszedł Jan.
- O, Marusia – kotku kochany – rozrzewnił się nieco pijacko.
Kotka tylko prychnęła, odwróciła się pokazując tył i poszła na swoje ulubione miejsce za telewizorem.
- Nikt mnie nie kocha – pustemu pokojowi pożalił się pan domu.
- A gdzie Szarik?
Na ulicy rozległo się szczekanie. Jan podszedł do okna, otworzył je i lekko się cofnął. Pies wskoczył na parapet i polizał pana swego umiłowanego po twarzy.
- Piesku, tylko ty mnie kochasz – mężczyzna przytulił zwierzątko i pogłaskał po zmierzwionej sierści.
Następnego dnia policyjny duet przesłuchiwał lokatorów.
Okazało się, że nikt nie znal denatów, nikt nie wiedział kto i dlaczego umieścił napis na ścianie. Nikomu nie były potrzebne do szczęścia ciąganie po sądach i zeznawanie w charakterze świadka.
- Jak ich zabili znaczy, że zasłużyli – pomyśleli mieszkańcy.
Zirytowani policjanci wychodząc z bramy poczuli dziwny zapach niosący się z piwnicy.
Poszli za nim i zobaczyli małą, ale całkiem profesjonalną bimbrownię.
Kluzoń został przy aparaturze, Maciek ponowił wywiadowczą wędrówkę po mieszkaniach.
Inspektor usiadł na tapicerowanym krześle, wziął ze stołu szklankę i nalał sobie trochę bimbru. Napój śmierdział ale smakował. Tylko zagrychy mu brakowało.
Ponowne przesłuchania na nic by się zdały, gdyby nie spragniony obywatel.
Wszedł do piwnicy i powiedział:
- Trzy flaszki dla mnie.
Dzięki ponownym rozmowom, w czasie których stosowano groźby czasem karalne i manipulacje okazało się, ze bimbrownia jest małym biznesem kilkunastu lokatorów. Wszyscy mieszkańcy dzielnicy wiedzieli o melinie, a wielu robiło tam zakupy.
Na ciałach zmarłych znaleziono ślady po ukłuciu igłą. Sekcja wykazała obecność narkotyku . Ale kto ich pobił i poczęstował odlotową dawką– nigdy nie wykryto.
Kim byli zamordowani okazało się dopiero, gdy ich rodziny zgłosiły policji zaginięcie. Mieszkających na ulicy Białoskórniczej denatów - prezesa i jego zastępczyni powszechnie w firmie nienawidzono. Mobbingowanie, poniżanie i obrażanie było ich główną metodą zarządzania. A ulubioną odzywką szefa do podwładnych „puszczę was w skarpetkach". Z czego powstał jego pseudonim „Skarpeta". Wiceprezeska była jeszcze lepsza. Firmę pracownicy nazwali więc „Loch Ness".
- Kto zasłużył, ten ma. Pewnie chcieli się napić i zmienili używkę, która okazała się złotym strzałem – pomyślał Kluzoń zadowolony, że kolejną sprawę ma z głowy. Praca nie była jego pasją.
Żebym ja mógł robić to, na co naprawdę zasługuję – często powtarzał w myślach.
Co by to mogło być nigdy nie sprecyzował.
Ale przecież nie on jeden tak miał.
BIBLIOTECZKA