Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Morderczy Klimat

Piotr Michalik

Morderczy Klimat

 

Falujące powietrze wlewało się przez otwarte okna przy akompaniamencie szumu wielkiego wentylatora, który bezskutecznie usiłował je schłodzić. Topiąc się niczym smalec na patelni, wyczekiwaliśmy piętnastej trzydzieści. Był szósty sierpnia, poniedziałek, godzina dziesiąta.

 

Od samego rana ślęczałem nad kwartalnym sprawozdaniem, wklepując do komputera kolejne porcje cyfr. Środki wydane, przelane, zwrócone; dodać, pomnożyć i zestawić; a wszystko po to, by jakiś ważniak w ministerstwie mógł pochwalić się przed szefem, że plan został wykonany. Niestety, pracowałem w Wydziale ds. Osób Starszych dopiero pół roku i z uśmiechem na ustach musiałem przyjmować każda robotę, jaką mi zlecano.

 

Przy biurku obok Wacław Ignaciuk, pochylony nad wielką płachtą papieru w kratkę, z błyskiem w oku kaligrafował jakieś zestawienie. Nazywaliśmy go „Drukmal" – od ulubionej formułki, którą recytował przy wydawaniu druków: „Druk ma?". Był reliktem minionej epoki, pamiętał zapewne czasy, gdy jeden komputer zajmował całe pomieszczenie, a dinozaury panowały nad światem.

 

Zawsze w garniturze, pod krawatem, dokładnie ogolony i pachnący. Gdy coś poszło nie tak i drżąc czekaliśmy na ochrzan od szefowej, on głosem pełnym angielskiej flegmy stwierdzał: „Bez paniki, chłopcy. Nikt nam głowy nie urwie. Nie takie rzeczy się partaczyło". Miał nieziemską cierpliwość do każdej łajzy wysuwającej absurdalne roszczenia, nawet jeśli pluła mu w twarz i wymyślała od najgorszych. Pytany, jak on to robi, odpowiadał: „A po co krzyczeć na wiatr?"

 

Jeszcze trzy lata temu był szychą, kierownikiem w Urzędzie Wojewódzkim; dziś wydawał druki i przyjmował wnioski na dofinansowania do wyjazdów rekreacyjno-szkoleniowych osób w wieku poprodukcyjnym. W październiku odchodził na emeryturę, co wcale go nie cieszyło.

 

Majewski, nazywany Majka, był negatywem Drukmala w każdym calu. Uważał, że: „Rozmowa z petentem jest jak korrida. Torreador pokazuje czerwoną płachtę, a zwierz taranuje". Majka uwielbiał wcielać się w byka. Gwiazda urzędu i... pupil szefowej, właśnie znęcał się nad zadbaną kobietą po sześćdziesiątce. To była jego ulubiona zabawa.
- Po cóż pani w tym wieku umiejętność gry na pianinie? – Majka zajmował się finansowaniem dokształcania emerytów i rencistów w ramach projektu: „Chcę wiedzieć jeszcze więcej".
- Jakim wieku?! Czy pan się nie zapomina? – nastroszyła się kobieta.
- Tu jest napisane – pochylił się teatralnie nad dokumentami, udając, że musi odszukać rubrykę z datą urodzenia – że ma pani 67 lat.
- Z kobietami nie rozmawia się o takich sprawach.
- Chyba że planują karierę artystyczną na jesieni życia i to nie za swoje pieniądze... – Skrzywił twarz w uśmiechu i załopotał rzęsami. Wyglądał jak klaun, który właśnie przywalił komuś tortem.
- Cham z pana. - Klientka usiłowała odegrać tak zwane arystokratyczne oburzenie, przykładając w teatralnym geście dłoń do skroni.
- Jasne, a do tego prostak, ale wróćmy do pani wniosku. Czy ma pani słuch?
- Przecież rozmawiamy...
- Mówię o słuchu muzycznym. Uważam, że powinna pani dołączyć zaświadczenie od specjalisty, z którego by wynikało, że nie cierpi pani na starcze przytępienia słuchu.

 

Podniosłem głowę znad papierzysków, by nie przegapić tak epokowego zdarzenia jak spoliczkowanie Dariusza przez petentkę. Niestety, nadzieje okazały się płonne.

 

Starsza pani, zamiast walnąć gnoja z plaskacza, złapała się za pierś i jęknęła:
- Moje serce...
- A może kurs aktorski, bo widzę, że ma pani talent?
- Dariusz! – zasyczał Drukmal, robiąc zniesmaczoną minę.

 

Majka zawahał się i zastopował ofensywę.
- Może wody podać szanownej pani, albo zadzwonić po pogotowie?
- Woda wystarczy.

 

Zanim jednak Majka zwlókł się z krzesła, Drukmal, z gracją małego niedźwiadka, podskoczył do dystrybutora z minerałką.
- Pani Mario, proszę – powiedział, wręczając jej plastikowe naczynie.

 

Upiła łyk i odstawiła kubek na biurko.
- Śmiało – zachęcał Majka – wody mamy dużo.
- Dostanę pieniądze czy nie?
- Więc chce Pani grać na pianinie? – zapytał Majka lekko ironicznym tonem. - A może na początek coś łatwiejszego? Flet, cymbałki...
- Chciałabym urządzać recitale w klubie emeryta, to moje marzenie. Pełna sala, oklaski. – Udała, że nie słyszała kpiny w glosie Majki.
- Niestety – uśmiech naszej gwiazdy niezbyt pasował do pełnego ubolewania tonu – nie mamy już pieniędzy, wykorzystaliśmy wszystkie tegoroczne środki. – Wziął z podajnika zadrukowaną kartkę. – Oto pani decyzja odmowna. Proszę się z nią zapoznać i potwierdzić na dole. Otrzymałam, data i podpis.
- Pan nienawidzi ludzi. Nie powinien pan tu pracować. Zgorzkniały bubek! Zazdrość pana zżera, że ośmielamy się mieć marzenia.
- Może łyk wody – wtrącił z uśmiechem – zanim znów coś zaboli.
- Ja do prasy pójdę, telewizji, to skandal! – zapiała pani Maria.

 

Chcę rozmawiać z kierownikiem!
- Szefowa jest na urlopie – odparł, stulając usta w dzióbek i stukając w nie zetkniętymi opuszkami palców, jak gdyby miał zamiar się modlić.
- Kto ją zastępuje?

 

Majka przyczesał włosy dłonią, rozparł się na fotelu i z triumfem w oczach oznajmił:
- Ja.
- Chcę złożyć pisemne odwołanie, może jakaś kompetentniejsza osoba zrozumie moje potrzeby – wysapała staruszka, a po chwili dodała podniesionym tonem: – Oraz skargę na pana chamstwo.
- Proszę bardzo, już drukuję wzór odwołania – odparł spokojnym głosem. – Ale skargę musi pani wielmożna napisać kierując się własną inwencją, bo na to druczku nie mamy – dodał, cedząc powoli każde słowo. Staruszka sięgnęła po kubek z wodą i przytknęła go do ust. Majka pochylił się i pstryknął włącznikiem belki przepięciowej. Monitor zaskoczył z cichym brzękiem, a po chwili dołączył do niego szum jednostki centralnej.

 

Podniosłem głowę, gdyż usłyszałem ostry trzask i kobiecy krzyk. Odbity od krawędzi biurka kubek lądował właśnie na ziemi, strumienie wody rozbryzgiwały się naokoło, a starsza pani, śledzona osłupiałymi spojrzeniami naszej trójki, bezwładnie osunęła się z krzesła i znieruchomiała na posadzce.

 

Niemal równocześnie drzwi pokoju otworzyły się i wszedł przez nie Krzysiek Bartnik z jakimś młodym chłopakiem w okularach.
- A tutaj zbijają gruchy chłopaki z dofinansowań. Milusi pokoik, biurka, szafy, ksero... – paplał jak zwykle bez ładu i składu, dla samego wydzielania słów z paszczy, ot tak, by zachwycić innych swoją wątpliwą elokwencją.

 

Młody człowiek, w odróżnieniu od Krzyśka, nie miał wrażliwości walca drogowego, gdyż jak zahipnotyzowany wpatrywał się w leżącą bezwładnie kobietę.
- Majka, widzę, że w końcu załatwiłeś jakąś klientkę – zaśmiał się Bartnik, gdy spostrzegł, że stracił zainteresowanie okularnika.

 

Słowa te podziałały na nas niczym wystrzał ze startera. Majka, który miał do pokonania najmniejszy dystans, doskoczył do kobiety pierwszy. Kucnął i zaczął nią potrząsać.
- Pani Mario... HALO! pobudka!
- Zostaw... Nie szarp jej, idioto! – zakomenderował Drukmal, który drapiąc się nerwowo po głowie, przyglądał się z góry, jak gdyby zastanawiając się, czy wypada przykucnąć. W chwilę potem dodał: – Zamiast się wydurniać zadzwoń lepiej na pogotowie.
- Moment, momencik... pani zasłabła, a wy od razu drastyczne środki, może wystarczy wodą spryskać i po sprawie – zaczął Bartnik.
- Nie czas na pajacowanie! Dzwonicie czy nie? – Dawno nie widziałem Ignaciuka tak zdenerwowanego.
- A dlaczego ja? – zapytał Majka, rozkładając ręce w obronnym geście.
- Pogotowie? Starsza pani zasłabła... W urzędzie... – Okularnik, nie czekając na rozstrzygnięcie naszych sporów, wrzucał nerwowo słowa do telefonu komórkowego.
- Sprawdzicie, czy ma puls? – zapytał.
Dotknąłem szyi kobiety.
- Nic nie wyczuwam. Majka, przystaw ucho do jej ust – powiedziałem, nie ustając w panicznych poszukiwaniach tętna.
- I co jeszcze? Wystarczy, że musiałem znosić jej oddech siedząc za biurkiem. Czosnek chyba żarła lub cebularza.
- Cholerna młodzież – skwitował Drukmal, klękając. Odepchnął Majkę dłonią i przysunął twarz do jej ust.
- Nie oddycha – stwierdził po chwili.
- Brak pulsu i oddechu – rzucił w słuchawkę młody. – Reanimacja? Znacie się może na pierwszej pomocy?
- Masz na myśli usta-usta i walenie po klacie? – zapytał Bartnik, spoglądając z uśmiechem na Majkę. – Chyba Darek był w tamtym roku na szkoleniu.

 

Na te słowa Dariusz Majewski zerwał się na nogi jak porażony prądem.
- O nie! Za skarby świata, dopiero jadłem.
- I tak upadł mit Casanovy, co żadnej białogłowie nie odpuści – Bartnik bawił się coraz lepiej.
- Tego rocznika nie ruszam – odwarknął z bladym uśmiechem Majka, a następnie wsunął ręce do kieszeni spodni i oparł się o szafę.

 

Majka zazwyczaj był zwyczajnym kretynem, lecz w towarzystwie Bartnika przeistaczał się w króla debili. Z opowiadań wiem, że rywalizują o ten honorowy tytuł od wielu lat.
- Zróbcie miejsce – warknął Drukmal. – Nikt mi jeszcze w urzędzie nie umarł... i nie umrze! – dodał stanowczo.

 

Przekręcił staruszkę na plecy, włożył rękę pod jej kark i odgiął lekko szyję. Gdy głowa kobiety odchyliła się do tyłu, ponownie sprawdził oddech. Westchnął głęboko i przystąpił do działania.

 

Wyglądało to jak na filmie. Przyssał się do jej ust, ścisnął palcami nos i rytmicznie wdmuchiwał powietrze, a następnie dłońmi uciskał rytmicznie klatkę piersiową w okolicach mostka.

 

Majką był wyraźnie zdegustowany, jak gdyby patrzył na spółkowanie człowieka z kozą. Krzysiek uśmiechał się głupkowato, co chwila powtarzając:
 Ja pierdzielę... ja pierdzielę.

 

Po kilku minutach Drukmal zaczął przejawiać oznaki zmęczenia.

 

Zasapał się i spocił się niczym maratończyk po przebiegnięciu linii mety. Nie dawał jednak za wygraną i nie przestawał w wysiłkach, ilekroć stwierdził, że nadal nie ma oznak życia. Wreszcie zaczął rzęzić i prawdopodobnie ległby obok pani Marii, gdybym go nie powstrzymał, łapiąc za ramiona i odwlekając siłą od ciała.
- Wystarczy, zrobił pan, co mógł.
Nie bez oporów, ale zrozumiał. Pochylił głowę i starał się wyrównać oddech, co przypominało odgłos ruszającej lokomotywy.

 

Pogotowie przyjechało kilka minut później. Zleciał się cały urząd, jak na pokaz ulicznej parady. Zadawali pytania - kto to, co się stało? Ja i okularnik odpowiadaliśmy zdawkowo. Stali by tak jeszcze długo, gdyby nie Majka, który odkleiwszy się od szafy wrzasnął:
- To nie prywatka! Wracać do pracy!

 

Ekipa karetki, dwóch sanitariuszy i lekarka, szybko przystąpili do działania i równie szybko je zakończyli. Po krótkich oględzinach oraz kilku uderzeniach impulsem defibrylatora, położyli panią Marię na noszach, przykryli od stóp do głów prześcieradłem i odjechali.

 

Ignaciuk ze spuszczoną głową tkwił w bezruchu za biurkiem. Majka stał nad miejscem, gdzie jeszcze przed chwilą leżało ciało, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nawet Bartnik stracił ochotę na dowcipkowanie Usiadł na brzegu mojego biurka i – co było zupełnie do niego niepodobne – milczał. Młody nieznajomy po prostu stał na środku pokoju, jak gdyby czekał na autobus.

 

By zająć czymś umysł, powróciłem do sprawozdania. Rzędy i kolumny cyferek zagłuszyły na chwilę niepewność i oszołomienie.
- Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie. – odezwał się nagle Drukmal. – Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie... Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie...
- Uspokój się pan! Kobieta kitnęła i tyle, taki los! – krzyknął Majka.
- Bardzo się z tego powodu smucisz – burknąłem, nie podnosząc wzroku znad pliku kartek z cyframi.
- Coś sugerujesz? – zapytał Darek. – A może chcesz być następny, kocie?

 

Nie wytrzymałem. Odepchnąłem się od podłokietników krzesła, aż to pomknęło do tyłu i uderzyło o ścianę, po czym szybkim krokiem podszedłem do Majewskiego.

 

Byłem od niego niższy o jakieś dziesięć centymetrów i musiałem zadrzeć lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy. Stałem tuż przed nim w pozie boksera gotowego do dwunastorundowej walki. Lecz Majka, ten bezmyślny japiszon, nie wyciągnął nawet rąk z kieszeni. Wyszczerzył tylko zęby.
- Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie. – Zdanie rozbrzmiewało bezustannie, niczym mantra szeptana przez pobożnego mnicha.
- Nie sugeruję, lecz stwierdzam fakt. – Żałowałem, że dałem się tak łatwo sprowokować. – Miała złożyć na ciebie skargę – wysyczałem.
- To już nie złoży, co za pech. – Majka przymknął oczy i pokiwał głową. – Wracać do pracy, dzień jeszcze młody! – rozkazał stanowczym głosem i odtrącając mnie barkiem wyminął, by po chwili stukać coś na klawiaturze, jakby nic się nie stało.

 

Rozparłem się dłońmi na jego biurku. Tym razem to ja patrzyłem z góry.
- To jeszcze nie koniec, niech tylko wróci szefowa!
- To co, poskarżysz jej, że się nie rozpłakałem? Zabieraj łapy, bo robisz mi tłuste plamy na blacie.
- Wiesz co... – wysapałem i miałem zamiar dodać, że mnie to G obchodzi, ale wtrącił się Bartnik.
- Chłopaki, w tym całym zamieszaniu zapomniałem przedstawić nowego stażystę. To Lucjan Paprotka. Fajne nazwisko, nie? Kolo jest świeżo po studiach i zabawi u nas pół roku.

 

Majka nie podnosząc tyłka z krzesła rzekł:
- Dariusz Majewski, zastępca kierownika. Ten starszy pan pod ścianą, który najwyraźniej się zaciął jak stara płyta, to Wacław Ignaciuk. – Wskazał na mnie – Kolo rozparty jak szympans to Tomek Kapusta i ma do jutra termin na oddanie sprawozdania – zrobił pauzę – i lepiej żeby go dotrzymał – dodał lodowatym tonem. Zwrócił się do nowego. – Przydzielam cię pod opiekę Kapusty, bo chyba mu się nudzi. Witamy u nas, bierz się do pracy, chłopie. Dziękuję p... – zaczął młody, lecz Majka nie dał mu dokończyć.
- Acha, jeśli powiesz do mnie „proszę pana", to cię wyniosą nogami do przodu, jak świętej pamięci panią Marię!
- To ja już pójdę. Bawcie się dobrze. – Bartnik widocznie doszedł do wniosku, że lepiej zejść Majce z oczu, bo jeszcze zagoni i jego do jakiejś pracy, czego Krzysiek wolałby uniknąć, gdyż nie była to jego mocna strona.

 

Lucek okazał się być pojętny i posłuszny. Dosyć szybko zwaliłem na niego archiwizację ubiegłorocznych akt, a sam zająłem się moją „orką po betonie" przy sprawozdaniu.

 

Drukmal jeszcze przez kilkanaście minut szeptał coś pod nosem, rzucając smętne spojrzenia w kierunku miejsca, gdzie leżała kobieta i wnerwiał wszystkich, stukając ołówkiem o blat biurka. Majka zapytał go, czy może chce iść do domu, odpocząć po przeżyciach dnia. Ignaciuk odmówił. Przestał jednak udawać perkusistę i szeptał ciszej.

 

Wybiła dwunasta. Coraz częściej pielgrzymowaliśmy do dystrybutora z wodą. Powietrze znieruchomiało i można było ulec wrażeniu, że wiatrak ma coraz większe trudności z obracaniem łopatkami. Wszyscy, poza Ignaciukiem, pozdejmowaliśmy marynarki i krawaty. Za oknem pojedynczy ludzie przemykali zacienionymi skrawkami ulicy. Smołowy smród asfaltu, wdzierał się do pokoju, pomimo że byliśmy na pierwszym piętrze. Aura miała też swoje dobre strony, bo przysłowiowy pies z kulawą nogą nie zakłócał nam spokoju.
- Jakie masz wykształcenie, Tomku? – zapytał Lucek. Widocznie znudziło go porządkowanie akt.
- Czarna magia na uniwersytecie hogwardzkim – Sprawozdanie, skwar, ten kretyn Majewski, no i widok martwego ciała. To wszystko skutecznie odebrało mi ochotę do konwersacji.
- A tak serio?
- Tomek to nasz mały filozofek-idealista – Majka ewidentnie chciał mnie znów wyprowadzić z równowagi.
- To lepsze niż cyniczny playboy-fantasta – odciąłem, lecz nie zamierzałem rozjątrzać sporu. – Skończyłem historię filozofii.
- Na drugim roku miałem semestr z filozofii – drążył Lucek. – Wydała mi się zbyt abstrakcyjna i mało praktyczna.
- Nie wszystko musi mieć bezpośrednie zastosowanie, weźmy na ten przykład malarstwo impresjonistyczne. Przecież nie chodzi w nim o to, by odwzorować rzeczywistość, a przynajmniej nie tę zmysłową, od tego mamy aparaty fotograficzne. Sztuka, podobnie jak filozofia, skłania ku głębszemu namysłowi nad światem.
- Ale nic nie mierzy, nie waży, zadaje tylko pytania bez odpowiedzi. To bezcelowe.
- Myślenie polega, miedzy innymi, na zadawaniu pytań. Gdy poprawnie sformułujesz problem, rozwiązanie przychodzi łatwiej. To, że dziś nie znamy odpowiedzi na jakieś pytanie, nie znaczy, że jutro ktoś jej nam nie da. Dlaczego jest coś niż nic? Czym jest dobro? Jak jest natura człowieka? Już sam namysł nad tymi zagadkami, podnosi poziom naszej mądrości. Filozofia to miłość mądrości, poszukiwanie odpowiedzi na odwieczne zagadki.

 

Majka teatralnie zasłonił dłonią oczy.
- Urząd to nie agora, zajmijcie się pracą, do jasnej cholery!
- A nie chciałeś zostać na uczelni? – kontynuował młody, nie zważając na Majewskiego.
- Nie było wolnych miejsc, rozpocząłem co prawda doktorat, ale promotor był bardziej zainteresowany zabawieniem studentek niż rozmową o mojej pracy.
- Boś był głąb – zaśmiał się Majewski.
- Nie zamierzam tu tkwić do emerytury. Rok, może dwa – kontynuowałem.
- A ja zobaczę. Spodoba mi się, to kto wie. Choć wolałbym pracować jako psycholog lub doradca rodzinny.
- Majka, czyż to nie świetnie, że ktoś w końcu zrozumie twoją chorą psychikę? – Nie mogłem sobie darować.
- A co pa... znaczy, Darku, ty ukończyłeś?
- Politechnikę, wydział budowlany.
- I to właśnie nazywam konkretnym zawodem.
- Ta – Majka wyszczerzył zęby i podniósł głowę, uradowany, że rozmowa wpłynęła na znane mu wody.
- Ale też był głąb i wylądował w urzędzie – skwitowałem, gasząc jego uśmiech.

 

Lucek znacząco spojrzał mi w oczy i kiwnął głową w kierunku Drukmala, który w dalszym ciągu siedział osowiały i coś tam mazał długopisem.
- Pan Ignaciuk to inżynier elektroniki. Był kierownikiem w urzędzie wojewódzkim przez wiele lat – odpowiadałem coraz bardziej poirytowanym głosem. Kończył mi się czas, a nie byłem nawet w połowie pracy. – Słuchaj, porozmawiamy jak skończę sprawozdanie.
- Dobra, dobra już, nie przeszkadzam.

 

O dwunastej trzydzieści, gdy przebrzmiały wiadomości w radiu M, do pokoju wpadł z hukiem wysuszony mężczyzna podpierający się na kulach łokciowych. Na głowie miał słomkowy kapelusz, a posiany dziurami garnitur pamiętał zapewne czasy zaborów.
- Który debil mi to przysłał? – zapienił się, skrzecząc jak stare lampowe radio.

 

Majka łypnął spode łba.
- Jak się gdzieś wchodzi, to wypada powiedzieć dzień dobry i proszę bez wulgaryzmów.
- Nie będziesz mnie pouczał, szczylu. Nie było cię na świecie, gdy walczyłem o Polskę. W partyzantce byłem, obóz przeżyłem, a ty co? Siedzisz sobie za biureczkiem i kawkę popijasz.
- Nałęczowiankę, jak już. – Znałem bardzo dobrze ten psychopatyczny grymas Majki, który niewtajemniczonym wydawał się uśmiechem. – Pan usiądzie i powie, o co mu biega.
- O gówno, palancie. – Wyciągnął z brudnego plecaka pomiętą kartkę, zbliżył do oczu, jakby szukał ziarenka piasku, po czym wrzasnął – Który kretyn z was to Majewski?
Zanosiło się na niezłą jatkę.
- Proszę się uspokoić. Rzucając inwektywami nic pan nie zdziała. Zdziwiłem się i podniosłem głowę, patrząc z niedowierzaniem. Czyżby Majka zrozumiał poranną lekcję? W końcu... szkoda tylko, że tak wysokim kosztem. – Mogę wezwać straż miejską i po co panu taki wstyd – dodał, rozwiewając moje złudzenia.
A jednak wojna. Tygrys nigdy nie zmienia prążków, jak to ładnie powiedział Sawyer z Losta.
- A niech przyjdą, mogą mi skoczyć. Posłuchaj mnie, palancie. Chcę, byście mi kupili laptopa i zapłacili za kurs. Dzięki mnie macie ciepłe posadki, sekretarki do pieprzenia i mówicie po polsku.
- A pan zapewne w Armii Ludowej służył? Poznaję po braku ogłady. Pana kolesie chcieli nas zrusyfikować, więc co mi tu pan pierniczy o obronie polskości? A po wojnie gdzie pan pracował, UB czy milicja?

 

Cały Majka - uderzał tam, gdzie bolało najbardziej. Zauważył z pewnością żeliwnego orzełka z symbolami AK, naszytego na plecak dziadka. Oj, zaraz dostanie tą lagą po łbie, albo i gorzej.

 

Dziadek w samej rzeczy uniósł prawą kulę i krzyknął:
- Ty psi bękarcie, jak śmiesz...!
Jednak nie zdołał wyprowadzić ciosu, bo Majka zerwał się i chwycił go za ramię, a drugą ręką przyciągnął do siebie za połę marynarki.
- Nie tak ostro, dziadek, bo się spocisz. Wiesz, że dziś u nas jedna klientka na zawał kojfnęła? Chcesz do niej dołączyć? – wysyczał mu prosto w twarz.
- Majewski, do cholery jasnej, uspokój się – wrzasnął niespodziewanie Wacław Ignaciuk. Nigdy go takim nie widziałem - oczy mu płonęły, twarz nabrała ostrych kształtów.
- Nie wtrącaj się, Ignaciuk – odwarknął Majka, a następnie zwrócił się do struchlałego staruszka. – Chyba ci pomogę wyjść, bo masz problemy z chodzeniem. – Sprawnie odwrócił mężczyznę plecami do siebie i wciąż trzymając w uścisku, zaczął popychać do drzwi.
- Wylecisz za to, Majka – powiedziałem, gdy mijali moje biurko.

 

Szkoda mi było staruszka, pomimo że był agresywny. Miał swoje lata i czuł gniew, bo coraz mniej znaczył, nikt nie pamiętał o jego zasługach. Majka był zbyt głupi, by to rozumieć. Oj, będzie się działo, jak sprawa dojdzie do ratusza. Kombatanci dla władz miasta są jak święte krowy w Indiach. Ciekawe jak Majka się z tego wyplącze? Czy caryca Katarzyna, jak nazywaliśmy szefową, weźmie go w obronę? Czy może poświęci jego głowę z obawy o własny tyłek?
Majka „odeskortował" mężczyznę za próg i dopiero tam wypuścił z ramion.
- Idę wprost do prezydenta, już pan pakuj manatki! – zaskrzeczał weteran.
- A idź do samego diabła, oszołomie! – odparł Majewski i z całej siły trzasnął drzwiami. Uwielbiał to robić, chyba na złość mi, bo wiedział, że każdorazowo podskakiwałem jak po wybuchu petardy.

 

Tym razem, zanim jeszcze do końca wybrzmiało echo trzasku, rozległ się głośny dźwięk tłuczonego szkła, cichy jęk, a w chwilę potem przeraźliwy pisk kobiety.

 

Majka błyskawicznie otworzył drzwi i wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył ducha nieboszczki pani Marii. Kobiecy krzyk przybierał na sile, napełniając nas coraz gorszymi, lecz nie do końca jasnymi przeczuciami.

 

Pierwszy na środek pokoju wybiegł Lucek, przelotnie spojrzał na korytarz i zastygł w równie groteskowej pozie jak Majewski.

 

Gdy do nich dołączyłem, cienki strumyczek krwi wpływał właśnie do pokoju. Budynek nie miał progów w ramach przełamywania barier architektonicznych, by być przyjaznym dla osób niepełnosprawnych, więc krew nie musiała na nim wzbierać. Zacząłem chichotać, zdając sobie sprawę, że to niestosowne, lecz nic nie mogłem poradzić.

 

Na gumowanej posadzce, w powiększającej się kałuży krwi, leżał staruszek. Lewą rękę miał wyłamaną w łokciu - widocznie kula podczas upadku nie wypuściła ramienia. Druga kula odskoczyła pod samą windę, odłupując kawałek tynku. Słomkowy kapelusz leżał kilka metrów dalej, u stóp piszczącej sekretarki.

 

Nie musiałem być Sherlockiem Holmesem, by domyślić się, co zaszło. Po posadzce walały się resztki rozbitej świetlówki. Trzask drzwi musiał wytrącić ją z karnisza i zadała staruszkowi cios w głowę.

 

Krew wyciekała z rany na skroni, pulsowała niczym mały gejzer. Starzec miał szeroko rozwarte oczy, a nogami telepały konwulsyjne drgawki.
- Dwa zero dla ciebie, Majka – zawołałem, ciągle nie mogąc się opanować. Na korytarzu otwierały się kolejne drzwi, rozgorączkowane głosy dudniły niczym w studni. Pani Ela została zabrana z korytarza przez Piotra z księgowości.

 

Drukmal nie ruszył się zza biurka; z głową zatopioną w dłoniach wyglądał jak Cezar, który właśnie stracił imperium.

 

Karetka i policja zjawiły się w przeciągu dwudziestu minut. Stwierdzono zgon, zrobiono kilka zdjęć miejsca wypadku i ciało odjechało do kostnicy.

 

Policjanci przez następne dwie godziny zamęczali nas pytaniami. Zrobiło mi się żal Majki, gdy z przestraszonym spojrzeniem rozmawiał z funkcjonariuszami. Jąkał się i plątał, powtarzał ciągle, zgodnie zresztą z prawdą, że mężczyzna zachowywał się agresywnie, że było gorąco i jeszcze ten poranny wypadek z panią Marią... Zdaje się, że mu wierzyli. Gdy przyszła moja kolej, nie żebym coś zatajał, lecz starałem się tonować, opisując skandaliczne zachowanie Majewskiego. Nie jestem kapusiem, nie mogłem pogrążyć człowieka tylko dlatego, że go nie lubię. Nie jestem mściwy. Praca przy obsłudze klienta potrafi dać w kość i nie wiadomo jak ja się będę zachowywał za te kilka lat.

 

Ignaciuk był zbyt załamany, by wykrztusić choćby słowo. Policjanci nie nalegali, lecz poprosili o stawienie się na komendzie, gdy dojdzie do siebie, najlepiej jutro.

 

Lucek w paru zdaniach opisał to, co widział, nie bawiąc się w detale. Wszedł klient, był wzburzony, zdenerwował Majkę, a ten przesadził z reakcją, zdarzył się wypadek. Policjanci, nim odeszli, zabronili nam opuszczać miasto aż do wyjaśnienia sprawy.

 

W chwilę potem zadzwonił telefon komórkowy Majki.
- Cześć Kaśka... O, już wiesz... – Milczał przez moment, wsłuchując się w krzyki dobiegające ze słuchawki. – To nie moja wina, wypadki chodzą po ludziach... Tak, rozumiem... Nie przesadzaj... – Usłyszeliśmy, jak kierowniczka wrzeszczy: Jesteś kretynem, to jest poważna firma, a nie prywatny folwark!
Potem znów przestaliśmy rozpoznawać słowa, bo nieco ściszyła głos.
- To niemożliwe, wpadł w jakiś letarg. – Majewski skrzywił się, jakby wypił szklankę moczu – Tak, powiem mu... Tak... Tak... Od jutra wezmę urlop, dobra. Słuchaj, ja... – Spojrzał wściekle na telefon i rzucił nim o biurko. Przez chwile milczał, a potem krokiem skazańca podszedł do Ignaciuka.
- Od jutra jestem na urlopie, a ty przejmiesz obowiązki kierownika. Zadowolony?
Drukmal nawet nie spojrzał w jego stronę. Wstał i podszedł do dystrybutora z wodą.
- Znów będziesz przez moment u steru, jak za dawnych dobrych lat –próbował żartować, lecz głos mu drżał. – Ale nie myśl sobie, że to na stałe. Sprawa przyschnie i wrócę.
- Zapomniałeś, że nie złożyłem jeszcze zeznań – burknął Ignaciuk, napełniając kubeczek.
- I co im powiesz, że zabiłem dwóch klientów? Bzdura! Że byłem niemiły? To nie jest karalne.
- Zobaczymy...
- Świętoszkowaty wapniak z kompleksem Boga. Słyszałem, że nie takie numery żeście z kolegami odwalali w wojewódzkim. Ja przynajmniej nie biorę w łapę.
- Majka, daj już spokój, stało się, nikt cię nie wini, idź już do domu i odpocznij. – Nie mogłem patrzeć jak się rozkleja.
- Nie będziesz mi, filozofku, mówił, co mam robić! – odwarknął niemal z łzami w oczach. Nic już nie powiedziałem, bo to nie miało sensu. Ignaciuk chyba uważał podobnie, gdyż wrócił z minerałką do siebie i pochylił się nad gazetą.

 

W ciągu godziny skończyłem robić sprawozdanie. Pozostało tylko posumować kolumny i sprawdzić.

 

Staraliśmy się unikać rozmów, gdyż Majewski przypominał dynamit tylko czekający na iskrę.

 

Tymczasem aura uparła się nas podusić. Termometr wskazywał trzydzieści pięć stopni. Ostatnia godzina pracy wlokła się niczym trabant na ręcznym. Co chwila spoglądałem na wielki naścienny zegar wiszący nad oknem. Przydałby się sekundnik, człowiek chociażby wiedział, że to cholerstwo nadal działa.

 

Sprawozdanie się zgodziło, zawsze się zgadza. Jutro przekażę je do Urzędu Miasta. Ale co teraz robić? Ślęczeć w Internecie, czy może wyjść do sklepu? Zacząłbym rozmowę z Luckiem, ale Majka znów pewnie by się przyczepił.

 

Rozległo się pukanie do drzwi. Klient o tej porze? Po chwili wszedł wychudzony dryblas o zapadniętych, pomimo młodego wieku, policzkach. Mógł mieć z trzydzieści lat. Nie zatrzymał się ani na moment, lecz skierował się wprost do Dariusza Majewskiego. Człowieku! uciekaj, bo zginiesz – przeszło mi przez myśl. Ciekawe, o czym pomyślał, widząc na korytarzu zaschłe plamy krwi i biały obrys ciała? Gdyby tylko wiedział, że krzesło, na którym usiadł było ostatnim siedziskiem dla dwóch osób...
- Dzień dobry, Adam Żytomski, ja w sprawie odmowy.
- Ta... – Majka wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę.
- Czy nie da się nic zrobić? Ja naprawdę chciałbym nauczyć się pilotować samolot.
- Przykro mi. – Kurczę, nie wiedziałem, że Majka zna wyrażenia tego typu. – Nie spełnia pan naszych kryteriów. Jest pan za młody, poza tym przy pana chorobie nie byłoby to rozsądne.
- Rozumiem, ale ja nie chcę być już rozsądny. Całe życie odkładam na potem, a tymczasem choroba się nasila. Normalne, życiowe czynności zaczynają sprawiać mi trudność. Ani się obejrzę, a żadnego „potem" już nie będzie.
- A kto panu obiecywał, że życie będzie łatwe? I co mi z tego, że jestem zdrowy; mam problemy, na które nie ma pigułek.
- Nie wie pan, co mówi – oburzył się mężczyzna – nie docenia tego co ma. Ja boję się, że coś mi się stanie w drodze do sklepu, a czasem żałuję, że to nie nastąpiło. Wyczekiwanie jest najgorsze. Z każdym rokiem czuję się coraz gorzej i gorzej, jestem ciężarem dla rodziny, dziwolągiem, pośmiewiskiem.
- To zupełnie tak jak ja – skwitował Majewski.
- Jest pan głupcem, który nie umie żyć.
- Pan też.

 

Ignaciuk chrząknął znacząco.
- Chrząkaj sobie, chrząkaj, marudo. Zabronisz mi mieć własne zdanie? – rzucił Majewski, rozkładając ręce w geście mówiącym: Spokojne, nie zabiję go przecież. W innych okolicznościach zapewne nikt by go o to nie podejrzewał.
- Dobra skończmy tę głupią licytację. Poszukam pieniędzy gdzie indziej. Do widzenia.

 

Z niekłamaną ulgą obserwowaliśmy, jak chłopak opuszczał pokój. Pierwszy załatwiony, ale nadal żywy petent dzisiejszego dnia. Nawet Drukmal się nieco rozluźnił.
- Ech, znów się wyczerpała – wysapał, spoglądając na swoją archaiczną Nokię 1011. Świetlówki lekko zamigotały, gdy wkładał ładowarkę do gniazdka. – Kiedy oni w końcu naprawą tę instalację?

 

Rozparłem się na krześle i przymknąłem oczy. Jeszcze piętnaście minut i fajrant. Z błogostanu wyrwało mnie skrzypnięcie drzwi.
- Przepraszam bardzo, czy pomógłby mi ktoś zejść po schodach? Źle się czuję, a winda się chyba zepsuła?

 

Budynek miał ponad ćwierć wieku i żaden ze współnajemców nie zamierzał wykładać pieniędzy na naprawy usterek, o zakupie nowej windy już nie wspomnę. Ileż to osób się w niej zacięło; ja już trzy razy siedziałem w niej jak chomik w słoiku i czekałem, aż monter doturla swój gruby tyłek i miotając przekleństwami niczym sierżant, uwolni mnie z pułapki.
- Nie ma problemu – zerwałem się w pełnej gotowości.
- Siedź, Tomek, Majewski to zrobi – powstrzymał mnie Drukmal.
- Ale naprawdę, panie Wacławie, mogę pomóc, a potem pójdę już do domu.
- To idź do domu, a kolega Dariusz pomoże temu panu zejść. – Drukmal patrzył na Majkę, kiwając się na fotelu. – Potem wróci i zostawi w sekretariacie wniosek urlopowy.
- Panowie, nie zachowujcie się jak dzieci, naprawdę jest mi niedobrze – wtrącił pan Adam, lekko chwiejąc się na nogach. Majka bez słowa wstał i podszedł do chłopaka.
- Czy pan sobie da radę, jak już wyjdzie na dwór? – zapytałem. – Może zadzwonić po pogotowie?
- Nie, nie! Brat jest na zakupach, zadzwonię do niego z dołu i po mnie przyjedzie.

 

Zacząłem się pakować, wyłączyłem komputer, uprzątałem dokumenty. Majka wziął Żytomskiego pod rękę i powoli wyszli z pokoju. Schowałem do szuflady kalkulator, czerwony zszywacz oraz garść pieczątek – atrybuty urzędnika.
- Do widzenia, panie Wacławie. Czołem Lucek, do jutra. – Odpowiedziało mi burkniecie dobiegające z okolic szafy. Lucek dalej męczył się z archiwizacją. Właśnie rozleciał mu się stary segregator i musiał przepinać wszystkie papiery do nowego.
- Cześć, Tomaszu – rzucił Drukmal, gdy przekraczałem próg pokoju.

 

Na korytarzu przywitała mnie dyskoteka. Świetlówki chyba oszalały. Jutro trzeba zadzwonić po elektryków. Winda nie reagowała na przycisk, chyba ostatecznie wyzionęła ducha.

 

Mrużąc oczy, ruszyłem żwawym krokiem krętymi, wąskimi korytarzami, omijając krzesła i stoliki. W pewnej chwili usłyszałem podniesione głosy.
- Niech pan mnie nie puszcza! Grr, agrr, pomocy!

 

Zacząłem biec. Gdy pokonałem kolejny zakręt, ujrzałem Majkę szamoczącego się z Adamem Żytomskim. Balansowali na krawędzi schodów. Majka trzymał Adama w stalowym uchwycie, a ten szarpał się jak ryba wyjęta z wody. Całą scenę oświetlały wściekle migoczące świetlówki, które niczym stroboskopy nadawały jej makabrycznego klimatu.

 

Nie wiedziałem co robić. Groza sceny wcementowała mnie w posadzkę. Nim zdążyłem choćby krzyknąć, Majewski rozsunął ramiona, pozwalając chłopakowi wyfrunąć z nich swobodnie niczym ptakowi.

 

Rozległa się seria podwajanych echem przez ściany korytarza jęków, uderzeń i klaśnięć. Po chwili w powietrzu brzmiała tylko cicha wibracja metalowych poręczy, które – jak struny w fortepianie – grały swoje smutne tony, pomimo że pianista już skończył uderzać w klawisze.

 

Nie musiałem podchodzić do schodów, by wiedzieć, na co patrzy Majewski. Nie chciałem się nawet tam zbliżać. Za dużo trupów już dziś widziałem, nie zamierzałem odpowiadać na kolejne pytania policji. Pragnąłem położyć się w łóżku i zapomnieć. Lecz budynek miał tylko jedne schody, a winda nie działała.
- Tomek, to nie ja... on miał atak... uwierz mi... na litość boską! – wykrzykiwał spazmatycznie Majka. – Starałem się mu pomóc... ale spadlibyśmy razem... Boże... Ja już nie mogę...

 

Nie interesowały mnie jego tłumaczenia, chciałem stąd uciec jak najdalej, rzucić się na łóżko i usnąć.

 

Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego zacząłem gonić Majkę, gdy ruszył z obłędem w oczach w dół. Pamiętam tylko, że przeskoczyłem ciało chłopaka, leżące obok kaloryfera, poskręcane w nieludzko strasznej pozie niczym postacie na obrazach Picassa.

 

***

 

Ocknąłem się w białym pomieszczeniu. Nie mogłem poruszyć nogami. Odchyliłem prześcieradło – obie były w gipsie, podobnie jak lewa dłoń.

 

Sala była niewielka – cztery łóżka, telewizor, kroplówki. Leżący obok mężczyzna powiedział, że byłem nieprzytomny przez cztery dni. Gdy zapytałem, dlaczego tutaj jestem, podał mi gazetę, lokalnego brukowca, którego nie wziąłbym w innych okolicznościach do rąk, i powiedział, żebym zajrzał na trzecią stronę.

 

Znalazłem wielkie zdjęcie naszego budynku; a nad nim nagłówek który brzmiał: „Wydział Krótkiej Starości, czyli śmiercionośny urząd".

 

„W miniony poniedziałek w Wydziale ds. Osób Starszych, przy ulicy Kaczej 5, miały miejsce przedziwne zdarzenia, w wyniku których śmierć poniosły cztery osoby. Wszystko zaczęło się w poniedziałek około dziesiątej rano, gdy pani Maria Wac, która przyszła w sprawie dofinansowania do szkolenia, niespodziewanie zasłabła. Pomimo szybkiej reanimacji fachowo przeprowadzonej przez pana Wacława Ignaciuka, petentka zmarła. Sekcja zwłok wykazała, że bezpośrednią przyczyną śmierci było zatrzymanie akcji serca. Zdaję sobie sprawę, że trudno doszukiwać się w tej tragedii sprawcy, ale być może udałoby się jej uniknąć, gdyby ktoś odpowiednio zareagował na agresywne zachowania pana Dariusza Majewskiego, który obsługiwał tego dnia panią Wac.

 

Ten sam pracownik dwie godziny później w skandaliczny sposób potraktował pana Stefana Grzegorczyka, weterana drugiej wojny światowej, więźnia obozu koncentracyjnego. Wybuchła między nimi karczemna awantura, wywołana – jak twierdzi nasz anonimowy świadek – przez arogancję Majewskiego. Doszło do rękoczynów. Majewski, jako młodszy i silniejszy..."

 

Ominąłem fragment, gdyż pamiętałem faktyczny przebieg tamtych wydarzeń.

 

„Być może zawiniła stadna solidarność kolegów z pracy, a może niekompetencja przełożonych. Jest jednak niedopuszczalne, by urzędnicy wyładowywali swoje negatywne emocje na Bogu ducha winnych petentach. Widać chyba wyraźnie, do czego może to doprowadzić?

 

Jednak na tym nie koniec tragicznych zdarzeń. Tuż przed zakończeniem dnia pracy, do śmiercionośnego urzędu zawitał Adam Żytomski, absolwent prawa. Szukał pieniędzy na realizację swojego marzenia. Chciał – pomimo choroby – wzbić się jak ptak ponad cielesne ograniczenia. Niestety, dla takich ludzi jak twardogłowy Majewski nie znaczyło to nic. Petent został wyśmiany i odesłany z kwitkiem.

 

Pan Żytomski cierpiał od urodzenia na epilepsję. Tego dnia upał i przykrości, na jakie naraził go Majewski spowodowały, że źle się poczuł..." – Ominąłem z niepokojem kawałek tekstu, bo dotarło do mnie, że pismak napisał o czterech osobach, które tego dnia zginęły. – „Majewski powodowany urazą zepchnął petenta ze schodów, czego świadkiem był kolega z pracy Tomasz Kapusta.

 

Gdy Majewski próbował zbiec z miejsca przestępstwa, Kapusta zaczął go gonić. Wybiegli na ulicę. Jak opowiadał kierowca czerwonego Opla Corsy, chłopak wyskoczył mu praktycznie przed samą maskę, odbił się od niej jak plażowa piłka i upadł kilka metrów dalej.

 

Tomasz Kapusta z licznymi złamaniami i wstrząsem mózgu trafił do szpitala. Obecnie jest nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny.

 

Majewskiemu udało się uciec, a policja bezskutecznie poszukiwała go przez dwie doby. Dopiero w czwartek odnaleziono go w Parku Centralnym... martwego. Narkotyki w jego krwi zabiłyby słonia – jak to określił jeden z policjantów. – Po prostu zaćpał się na śmierć.

 

Policja w jego biurku znalazła prawie pięćdziesiąt gramów heroiny. Pojawia się pytanie, dlaczego nikt nie zauważył, że Majewski był narkomanem? Dlaczego żaden z pracowników urzędu nie powstrzymał jego agresji, nie próbował mu pomoc? Ta obojętność czyni ich współwinnymi."

 

Zmiąłem gazetę w kulę i rzuciłem na podłogę. Ostatnie zdanie dzwoniło mi pod czaszką jak syrena alarmowa. Jak to się stało, że nic nie zauważyłem? Dolewałem benzyny do ognia, drażniąc Majkę.

 

Podczas obchodu dowiedziałem się, że mam poważne złamania nóg i lekki uraz czaszki. Doktor powiedział, że w najlepszym wypadku będę skazany na poruszanie się o kulach, a w najgorszym czeka mnie wózek inwalidzki. Byłem wściekły i jednocześnie wystraszony. Gdy przyjechali rodzice i siostra, starałem się nic nie mówić, by się nie rozpłakać. Burczałem tylko pod nosem i w końcu zrozumieli, że chcę być sam. Nie chciało mi się jeść ani spać. Wpatrywałem się w sufit, jak gdyby oczekując, że ktoś przyjdzie i powie, że to wszystko nieprawda.

 

Pomimo braku chęci, niepostrzeżenie zanurzyłem się w objęcia snu. Widocznie podano mi jakiś środek nasenny w kroplówce.

 

Następnego dnia, po porannym obchodzie, odwiedzili mnie kumple z Wydziału. Chwała Bogu, była to skromna trzyosobowa delegacja pod przewodem kierowniczki. Ignaciuk tkwił, jak zwykle, w ultra niewygodnym i archaicznym garniturze, kierownik Czarnecka pląsała w zwiewnej sukni z wycięciami gdzie się tylko dało, odsłaniającymi długie nogi i jędrny biust. Bartnik w przepoconym, szarym podkoszulku i jeansach wyglądał przy nich jak pomywacz okien.
- Jak się czujesz, Tomku? – zapytała Czarnecka. Czy musiała zadać tak głupie pytanie?! Oczu nie miała? Miałem ochotę odpowiedzieć, że: „Fenomenalnie", ale się pohamowałem. – Czekamy na ciebie w pracy, nowy grzeje ci krzesło zanim nie wrócisz. Spokojnie zdrowiej.
- Macie nową koleżankę w pokoju. Na miejsce Majki – zaczął Bartnik, ale Ignaciuk zgasił go wzrokiem, co spowodowało, że zamiast dokończyć zdanie rzucił nerwowo – Po co, człowieku, go goniłeś?
- Daj mu spokój – wtrącił się Ignaciuk – niech odpoczywa, wróci to sobie pogadacie.
- O ile wrócę... – wyszeptałem.
- Co ty opowiadasz? – oburzył się Ignaciuk. – Nawet tak nie myśl. I znając ciebie, jak tylko wyzdrowiejesz, będziesz gotowy pobiec za każdym kolejnym Majewskim. Znam cię, nigdy odpuszczasz.
Zaśmiałem się, aż coś zakuło w piersiach i zacząłem kasłać.
- Już sobie idziemy, bo widzę, że jesteś zmęczony. – Czarnecka nie mogła się doczekać, aż to powie. Widziałem to po jej uśmiechu, gdy cofnęła się o krok, wykonując jednocześnie półobrót.
- To idźcie. Spotkamy się w pracy – odparł Ignaciuk. – Ja jeszcze coś powiem Tomkowi.
Gdy już zostaliśmy sami – moi koledzy z sali byli na badaniach – Ignaciuk usiadł na brzegu łóżka i westchnął.
- Niezły bigos, prawda? – zaczął niepewnym głosem.
- Ta.
- Będę się streszczał. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej szarą kopertę. – Napisałem parę słów, przeczytaj po moim wyjściu.
- Ale o czym?
- Przeczytasz, to się dowiesz. – Wcisnął mi list pod zagipsowaną dłoń.
- Ok.
- Pamiętaj. Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, uszanuję ją.
Byłem coraz bardziej zaciekawiony. Na chwilę zapomniałem o zmartwieniach.
- Jasne – odrzekłem.

 

Rozerwałem kopertę, gdy tylko na korytarzu przebrzmiało echo jego kroków. Było w niej kilka kartek w kratkę zapisanych maczkiem.

 

Tomaszu

 

Nie będę owijał w bawełnę. Poczuwam się do ogromnej odpowiedzialności za wszystkie wydarzenia minionego poniedziałku.

 

Chcę Ci wszystko wyjaśnić, bo zasługujesz na prawdę.

 

Zdaję sobie sprawę, że gdyby szefowa nie miała romansu z Majewskim, to być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Chłopak tracił zmysły i dlatego wpadł w nałóg. Traktowała go jak sex-zabawkę, wciąż wabiła i odpychała. Może gdybym gdzieś to zgłosił czy powiadomił jej męża...? Gdybym nie włożył ładowarki do gniazdka, światła na korytarzu by nie oszalały i pan Adam nie dostałby zapewne ataku epilepsji. Gdyby, gdyby, gdyby...

 

Dwa tygodnie temu próbowałem porozmawiać z Majewskim jak starszy kolega i człowiek, który przeżył już swoje. Wyśmiał mnie i powiedział, żebym się odpieprzył od jego życia, bo on sam daje sobie doskonale radę. Gdy zapytałem o narkotyki, przycisnął mnie do ściany i zagroził, że umrę, jeśli komuś o tym powiem.

 

Miałem zamiar porozmawiać z kierowniczką, ale była na urlopie. Postanowiłem poczekać, aż wróci. To był błąd.

 

Majewski, jak pewnie zauważyłeś, zaczął jeździć po mnie jak po burej suce. Przekazał mi obowiązki sekretarki, opieprzał za każdą najdrobniejszą pomyłkę. Czułem się tak jak dwadzieścia lat temu, gdy przyłapałem sąsiada, gołego w mojej szafie. Wybiłem mu wtedy dwa zęby. Do dzisiaj radosny śmiech mojej byłej żony, dochodzący z mieszkania obok, przyprawia mnie o depresję. Czasem żałuję, że ich nie pozabijałem.

 

W sprawie Majewskiego zareagowałem w sposób nieprzemyślany. Podobne jak ciebie, dobijało mnie to jego kłapanie drzwiami. Pewnego dnia zostałem po godzinach, wziąłem drabinę z łazienki i poluzowałem jedną ze świetlówek na korytarzu. Chciałem go przestraszyć. Jednak jak na złość, aż do samego feralnego poniedziałku nie trzaskał drzwiami.

 

Pamiętasz jak najechał na Bartnika, gdy ten spóźnił się o pół godziny? Tego dnia był chyba na głodzie, bo o byle co wydzierał się na każdego, kto mu się nawinął. Staczał się i wcześniej czy później prawdopodobnie doszłoby do tragedii.

 

Gdy w sali konferencyjnej z Bartnikiem – kara za spóźnienie – rozpatrywaliśmy resztki wniosków, wpadł mi do głowy pewien pomysł.

 

Przekonałem do niego Bartnika, oczywiście nie wtajemniczyłem go w cały plan.

 

Powiedziałem Majewskiemu, że naszym zdaniem: „Należy przyznać tej kobiecie dofinansowanie. Proszę mi zaufać, wiem, co mówię. Osoba niedoświadczona mogłaby przeoczyć jej realne potrzeby, ale ja mam dobre oko do takich spraw". Mówiłem o pani Marii Wac.

 

Majewski zareagował tak jak przewidziałem – postanowił mnie jeszcze bardziej upokorzyć. Był zbyt zadufany w sobie i nawalony dragami, by zauważyć podstęp. Kazał mi do niej zadzwonić i wezwać na rozmowę. Przez chwilę nawet łudziłem się, że może źle go oceniłem, że przyzna jej to dofinansowanie.

 

Kobieta cieszyła się jak dziecko, dziękowała mi przez telefon z pięć minut. Ja także się radowałem. Ale mój uśmiech zgasł, gdy zauważyłem na podajniku Majewskiego odmowę dla pani Marii. Zamierzał mi pokazać, jak niewiele znaczę. Klamka zapadła.

 

Cały weekend poświęciłem na przygotowania. W Internecie znalazłem kilka interesujących schematów elektronicznych. Szczególnie zainteresował mnie wzmacniacz pola elektromagnetycznego.
W poniedziałek przyszedłem do pracy jako pierwszy. Stróż nieco się zdziwił wydając klucze, ale powiedziałem, że obudziłem się za wcześnie i nie miałem co ze sobą zrobić. Zrozumiał, bo także mieszka sam.

 

Wlazłem za biurko Majewskiego i zamontowałem wzmacniacz pola magnetycznego wewnątrz listwy przepięciowej. Po włączeniu nieco iskrzyło – aż światła w pokoju i na korytarzu delikatnie mrugały. Ale Majewski nie włączał zbyt często komputera, bo przez narkotyki bolały go oczy od ostrego światła.

 

Plan był taki: z akt dowiedziałem się, że pani Wac ma rozrusznik serca. Więc gdy usiądzie obok biurka Majewskiego, a on włączy listwę, lub ktoś go do tego skłoni – na przykład ja prosząc o wydrukowanie pisma, które jest tylko na jego sprzęcie – monitor wytworzy pole elektromagnetyczne, a wzmacniacz zwiększy jego natężenie.

 

Wiedziałem, że defibrylatory wariują w zbyt mocnym polu elektromagnetycznym. „Myślą", że akcja serca została zatrzymana i generują życiodajny impuls.

 

Pani Maria zasłabnie, Majewski wpadnie w panikę. Mam uprawnienia ratownicze, wiec pomyślałem, że taka reanimacja to dla mnie pryszcz. Niestety, jak wiesz, przeceniłem swoje siły.

 

Chciałem po prostu, by przyznał, że jeszcze się do czegoś nadaję, a może nawet podziękował. Chciałem, by dostał nauczkę, a ja swoją zemstę.
Decyzję, co zrobić z tym listem, pozostawiam tobie. Nie będę miał pretensji, cokolwiek postanowisz.

 

Wacław Ignaciuk

 

Przez chwilę, z zamkniętymi oczami, przyswajałem treść listu. Kolejny bohater okazał się zdziecinniałym starcem. Sięgnąłem na szafkę i podniosłem telefon komórkowy. Wystukałem na nim 997, lecz nie zdążyłem się połączyć, bo zadrżał, a po chwili rozbrzmiał piosenką „I Want to Break Free" Queenu. Nieco się uspokoiłem, gdy usłyszałem w słuchawce głos kierowniczki.
- Cześć, Tomek. Słuchaj, jak cię policja będzie przesłuchiwać, to nie wspominaj ani słowa, wiesz o czym?
- Jak zwykle troszczysz się tylko o swój tyłek. Czy ty nie masz sumienia?
- Nie ja kazałam mu ćpać i fiksować!
- Czy powiedziałaś mu o nas? – zapytałem, gnębiony przeczuciem, że ta jego „sympatia" do mnie mogła mieć jakieś realne podłoże.
- Nie, ale chyba podejrzewał. Znalazł kiedyś pod poduszkami twój krawat, ten wiesz, co się nim bawiliśmy w wiązanego.
- Na miłość boską, mówiłaś, że skończyłaś z Majką!
- Nie rób scen, bo to żałosne. Masz trzymać ryjek na kłódkę. Zresztą i tak wszystkiemu zaprzeczę. – jej głosik już nie był taki miły.
- To przez ciebie zwariował i zamienił firmę w kostnicę – warknąłem.
- Wyluzuj! Majka był dorosłym chłopcem. Sam jest sobie winien.
- Wiesz co? Znajdź sobie innego pieska, ja już nie podaję łapy. – Rozłączyłem się.

 

Jeszcze przez chwilę ściskałem telefon w dłoni. Chyba liczyłem, że ta zimna suka oddzwoni i przeprosi. Pieprzyć ją! – wyszeptałem, drąc list od Drukmala na drobne kawałki. Ten pismak z brukowca miał rację, to była nasza wspólna wina.

 

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial