Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Kosmiczne Wariatkowo

Piotr Michalik

 

Kosmiczne Wariatkowo

 

 

Od czterech godzin tkwiłem za biurkiem, wpatrując się coraz bardziej zmęczonymi oczami w ekran komputera. Jeszcze tylko kilka uderzeń w klawisze i pierwsze sprawozdanie tego roku stanie się wyłącznie niemiłym wspomnieniem. Czasami wydaje mi się, że moja praca to jedno wielkie déjà vu.
Biurowa udręka rozpoczyna się w styczniu od sprawozdania zamykającego miniony rok. Pierwszy kwartał to okres wnioskowy. Ci sami klienci, tylko o rok starsze twarze. Najgorsze są rozmowy, przypominające dyskusję z czterolatkiem.
– Tato, ja chcę cukierka!
– Nie możesz, bo ci się zęby zepsują.
– Ale ja chcę! Nie zepsują się.
– Tata nie ma już cukierków.
– Ale Baśce dałeś?
– Bo jeszcze wtedy były.
– Nie lubię cię. Poskarżę się mamie.
– A to się skarż.
– Maaaaamooo, a tata nie chce mi dać cukierka.
– Czemu nie chcesz dać dziecku cukierka?
– Bo nie może sam zjeść wszystkich naraz.
– Daj mu, bo zaraz będzie ryk i sąsiedzi zaczną znów plotkować, że się znęcamy.
– Ależ kochanie, sama wczoraj mówiłaś, żeby mu nie dawać.
– Daj mu!
– Masz cukierka, synu.
– Dziękuję mamusiu, a ciebie tato nie lubię.
Tata to szeregowy urzędnik, dziecko to petent, matka to kierowniczka, a sąsiedzi to media. I wszystko jasne. I kto ma przerąbane najbardziej?
Doszło do tego, że gdy idę przez miasto, wbijam wzrok w ziemię, by ludzie nie zaczepiali mnie i nie męczyli sprawami, które chcę pozostawić w biurze. Czy tak trudno zrozumieć, że urzędnikiem jestem tylko przez osiem godzin dziennie?
– Czy pan nie pracuje w urzędzie?
– Jestem hydraulikiem.
– O, to przepraszam, pomyliłem z kimś? Korzystając z okazji. Kran mi w domu cieknie, czy mógłby pan?
– To mój przystanek. – Wybiegam z autobusu, nie mając zielonego pojęcia, gdzie jestem. Ważne, by się uwolnić od natręta.
– To może pan zajrzy do tego kranu. Mieszkam o tu, za rogiem. – Cholera jasna, wystarczyło poczekać. Niech to szlag.
Litości! Ile jeszcze dam radę to ciągnąć? A miałem zakotwiczyć za biurkiem tylko na chwilę. Jakim cudem zrobiło się z tego osiem długich lat? Znów rozczulam się jak baba. Być może to ta pogoda. No, ale śnieg w kwietniu; masakra!
– Tomek, widziałeś wczoraj w TV ten program z Dodą? – zapytał Paprotka, wyrywając mnie z dołującego transu.
– Czy ty miałeś jakiś wypadek z prądem, Lucek? Myślisz, że nie mam co robić w domu? Nie oglądam telewizji, dobrze o tym wiesz.
– No, ale Wojewódzki ją tak ślicznie pojechał, że aż miło było posłuchać.
– Nie wylała mu niczego na głowę? Bo chyba kilka lat temu „minerałką" go chlusnęła?
– Ponoć nie oglądasz tv – odparł, poprawiając okulary.
– W necie widziałem – rzuciłem, zezując na Zbyszka Stańczyka, który tkwił schowany za gazetą jak detektyw w starym kryminale, śledzący niewierną żonę klienta.
Kiwnąłem głową w kierunku jego biurka, jednocześnie robiąc ręką gest, jakbym trzymał przy uchu trąbkę. Lucek zachichotał. „Zbychu gumowe ucho" był niczym stacja radarowa. Całe dnie nasłuchiwał, udając, że czyta gazety, czy coś tam robi na komputerze. Hipotetycznie zajmował się kontrolą wewnętrzną oraz obsługą prawną, lecz równie dobrze mógłby mieć w zakresie obowiązków loty na księżyc i byłby tak samo przepracowany.
Caryca Katarzyna przymykała oko na jego nieróbstwo, bo dzięki temu miała najświeższe wieści. Niektórzy twierdzili, że się z nim pieprzyła. Łudziłem się, że miała lepszy gust.
– A jak rozmowa w sprawie doktoratu? Miałeś być wczoraj na uczelni, o ile pamiętam? – zapytał Lucek.
Westchnąłem i udałem, że znów zaabsorbował mnie ekran komputera.
– No powiedz... – nie odpuszczał.
– To nie takie proste – bąknąłem.
– A więc odpuszczasz? A ciągle gadasz, że męczysz się w urzędzie, umierasz każdego dnia, harujesz jak jakiś debil za psie pieniądze.
Na szczęście nie musiałem się tłumaczyć, bo skrzypnęły drzwi i do pokoju wpadło młode dziewczę z blond fryzurą przypominającą ondulację spaniela rażonego podczas deszczowej burzy piorunem. No to spokój diabli wzięli, zdążyłem pomyśleć, nim rozpętało się piekło.
– Jaaaapierdziele, ale wypizd! – krzyknęła Iwona, otrzepując głowę ze śniegu. Gazeta zaszeleściła. Zbychu dawał znak, że nie podoba mu się takie słownictwo. Cholerny bigot!
Dziewczyna strzeliła butami, zamieniając podłogę w błotniste bajorko. Chyba dłuższych i bardziej zawiniętych nosków w butach to nie można mieć. Ukułem sobie nawet taką sentencję: Im większy czubek, tym gorszy czubek. Zwykle się sprawdzało.
– Słuchajta chłopaki, idę sobie po ulicy i padniecie trupem, jak wam powiem, kogo widziałam? Słuchacie mnie?
Wyobraziłem sobie, jak spada na nią z gwizdem wielki fortepian, po czym zapada błoga cisza. Cóż to by była za szczęśliwa chwila. Już widzę te nagłówki w prasie: „Ewolucja górą", „I tylko fortepianu żal".
– ...i ta Magda, gupia cipa – szelest gazet – ona miała na sobie różowy skafander i takie wielkie klipsy, w szkole na nią mówiliśmy klipsiara, bo nie chciała sobie uszu przekłuć i chodziła z takim wielkim grubym kujonem, co mu okulary spadały na nos i ciągle je poprawiał. Pryszcze miał na twarzy i siedział z nosem w książkach. Kujonisko i spaślak. Kiedyś mi dał ściągnąć na matmie, to tróje dostałam, matka się cieszyła jak głupia, ale to przecież nie powód, by mu kanapki oddawać. A kiedyś...
– I co z tą Magdą? – zapytałem, gdyż jak zwykle Iwona miała problemy z trzymaniem się głównego wątku, co groziło bardzo długim, niemożliwym do powstrzymania, słowotokiem, przy którym bzyczenie gromady komarów jest tylko drobną niedogodnością. Jedyna nasza nadzieja w tym, że wyczerpie temat i zamknie się na chwilę. Bardzo krótką chwilę – zanim sobie nie przypomni czegoś zupełnie nieistotnego, co w jej głowie urośnie do mega ważnego zdarzenia, którym będzie zmuszona podzielić się ze wszystkimi.
– Magdą? – zapytała Iwona z miną psa, który się właśnie zorientował, że właściciel tylko zamarkował rzut patykiem i trzyma go nadal w dłoni.
– No ta, którą spotkałaś na ulicy, klipsiara – wyjęczałem z nadzieją.
– Aaaa, no więc ona, wyobraźcie sobie, kiedyś chodziła z takim grubym...
To był koniec naszych marzeń. Iwona miała jeden z tych dni, gdy udowadniała całemu światu, że ma z homo sapiens wspólnego przodka.
– ...i kiedyś mi dał ściągnąć na matmie.
– Pani Iwonko – zahuczał Stańczyk, odkładając gazetę. – Czy mogłaby pani z łaski swojej przestać trajkotać. Skupić myśli nie można.
Uratowani, aczkolwiek niezupełnie.
– O ile pamiętam, za chwilę przyjdzie Sujkowski, więc proszę przygotować umowę, bo pani Katarzyna chciała ją dostać do podpisu odpowiednio wcześniej – dodał apodyktycznym tonem.
I zaczęło się nieuniknione.
– Słuchaj faciu, odpieprz się ode mnie. Idź se do kibla czy co?
Stańczyk poczerwieniał. Nikt chyba nie wiedział, ileż to już razy rozgrywali to żałosne przedstawienie inwektyw i pomówień.
– Ty gnojówo, twoim ojcem mógłbym być – warknął, ciskając gazetą o biurko.
– Raczej nie, bo mój tata, w przeciwieństwie do ciebie, ma jaja i klasę.
– Faktycznie, burak tatuś z jedną klasę podstawówki skończył, a pozostałe świadectwa to chyba sobie kupił na bazarze, gdy przyjechał sprzedawać mleko.
– Dla ciebie radny Rutej, łysa pało.
Stańczyk zerwał się z krzesła i wspierając dłonie o biurko, wrzasnął.
– Za niecały miesiąc wybory i wróci do krów, gdzie jego miejsce, a wraz z nim jego córeczka głąb.
– Kogo nazywasz głąbem, cioto? – Iwona podbiegła do niego, wymachując rękami, jakby chciała się bić.
Lucek zaczął wstawać z krzesła, ale powstrzymałem go ruchem dłoni, a potem wklepałem do gadu gadu:
Ja: Daj spokój, nie wtrącaj się, może się pozabijają i będzie spokój.
LUCEK: I znów prasa będzie trąbiła o śmiercionośnym urzędzie? Kaśka nas pozjada żywcem.

Pewnego sierpniowego dnia – pięć lat temu – z naszego Wydziału wyniesiono trzech sztywnych petentów, a kolega Majka, którego obwołano głównym winowajcą, z żalu zaćpał się w parku.

Ja: Gumowe ucho zaraz zbastuje, bo to baba, nie facet.
LUCEK: Ale Iwi jest obłąkana. Zresztą, jak zaraz się nie uspokoją, to kierowniczka przyjdzie i znajdzie nam wszystkim jakąś durną robotę.

Druga celna uwaga. Nie po to śpieszyłem się ze sprawozdaniem, by zostać skazany na pakowanie listów czy na jakieś inne, równie „fascynujące" zajęcie.
Wstałem zza biurka i wspierając się na kuli łokciowej (pamiątka po zdarzeniach sprzed pięciu lat, dobrze że tylko na tym się skończyło), pokuśtykałem ku strefie działań wojennych.
– No co, Łysku z pokładu Idy, masz te jaja czy nie? – zapiszczała Rutej.
– O, coś czytałaś, ale i tak zapewne tylko do Idy, bo główka zabolała od nadmiaru literek. – Stańczyk odruchowo zaczesał resztki włosów na łysy plac, którym mógłby oświetlać nocami ulice.
Iwona zaczerpnęła powietrza, by wystrzelić ripostą, lecz w tym momencie położyłem dłoń na jej ramieniu.
– Iwi, przestań, bo pół biura się zleci i znów Kaśka nam terror wprowadzi.
Odgarnęła falujące blond strąki z oczu.
– Nie będzie laluś sobie pozwalał – wyjęczała.
– Leć do buraka na skargę – wtrącił Zbigniew i miał jeszcze coś dodać, ale zmierzyłem go karcącym wzrokiem.
– Panie Zbyszku, proszę, myślałem, że stać pana na więcej – powiedziałem.
Odburknął coś i usiadł. Zaszeleściła gazeta.
– Zacznij od ogłoszeń dla gejów. – Rutej zaczynała mnie wnerwiać, ale wiedziałem, że z nią trzeba grzecznie, bo znów się nakręci. Pogroziłem jej palcem, uśmiechając się kwaśno. Zasiadła za swoim biurkiem, niestety stojącym tuż obok mojego. Cierpiałem z tego powodu, bo musiałem się przyglądać, jak lata po durnych serwisach plotkarskich i czatuje ze swoimi psiapsiułami.
Pokręciłem głową i westchnąłem. Chwila ciszy.

LUCEK: Czy kiedyś się od niej wyzwolimy? Może w ciążę zajdzie?
Ja: Nie licz na to! Takiego głupa to nikt nie chce rżnąć, a zresztą sam wiesz, że szuka księcia z bajki.

Iwonę przysłali na miejsce Majki jeszcze jak byłem w szpitalu. W jej obecności staraliśmy się nie rozmawiać na żadne tematy, które mogłyby sprowokować u niej niekontrolowana erupcję słów. W praktyce oznaczało to, że milczeliśmy i pisaliśmy do siebie po gg.

LUCEK: Aż trudno uwierzyć, że sama trafia z domu do pracy bez psa przewodnika.
Ja: Bociany odnajdują Afrykę, to i ona jest w stanie zapamiętać trzy skręty i mostek.
LUCEK: Pokażmy jej globus Ciekawe, czy znajdzie Afrykę?
Ja: Chcesz jej przepalić obwody czy co? Najpierw to musiałaby się dowiedzieć, że ziemia jest okrągła i że się kreci. Mogłaby nie znieść takiego szoku.
Lucek parsknął. Iwona była dobrym tematem do kpin. Cały urząd nam współczuł, że mieliśmy ją na stałe, podobnie odczucia wywoływał Stańczyk, lecz on chociaż nie streszczał nam telenowel.
Bartnik – kolega z sąsiedniego pokoju – uważał, że Stańczyka i Rutej powinni wprowadzać skazańcom do cel śmierci, by po kilku minutach sami biegli radośnie do komory gazowej. Była to mrzonka, gdyż żadna konwencja nie dopuściłaby takich tortur. Już prędzej przeszłoby przypiekanie rozpalonym do czerwoności prętem.
– Tomek, gdzie tu jest „ę" na klawiaturze? – zapytała nagle Iwona.
Udałem, że tego nie słyszałem. Gazeta zaszeleściła.
– W domu wiem, a tu mam czarną klawiaturę i nie mogę znaleźć – dodała, co spowodowało, że – razem z Luckiem – zacząłem się krztusić śmiechem.
– Pieprzeni klauni – skwitowała, wodząc palcem w poszukiwaniu zaginionej litery.
Około południa jakimś cudem udało się jej dokończyć umowę i wyszła do kierowniczki. Gdy tylko kłapnęły drzwi, zaczęliśmy ryczeć ze śmiechu. Nawet Stańczyk odłożył gazetę i drapiąc się po łysinie potrząsał głową z miną małpy, która właśnie dostała banana.
– Gdybym nie słyszał i nie widział, to bym nie uwierzył – wysapałem.
– Przecież ona nie myśli, tylko udaje. To nie jest nawet sztuczna inteligencja. Czy Kaśka jest ślepa, że ją tu trzyma? – zapytał Lucek, robiąc głębokie wdechy.
– Tata burak nie pozwoli jej ruszyć – odparł Stańczyk. – Ale spokojnie, niedługo koniec tego warcholstwa. Teraz władzę przejmiemy my i wprowadzimy porządek.
– Ta, zastąpicie buraki ziemniakami – stwierdziłem.
– Zważaj na słowa, nasza partia ma w swoich szeregach wielu ludzi z tytułami naukowymi i nie można ich porównywać do chamstwa prostaków z Samoobrony.
– Ale ci z Samoobrony hymn chociaż znają na pamięć i wiedzą kto stoi na polskiej bramce – zaśmiał się Lucek.
– Media żerują na potknięciach prezydenta, bo wiedzą, że zabierzemy się za ubeków. A gdzie jest ich jest więcej niż w radiu, telewizji czy w prasie? Czemu nie pokazują, jak Peowcy kręcą lody z lewicą?
– A kto chamstwo na salony zaprosił? – Nie dawałem za wygraną, sam nie wiem czemu, może dla zabicia czasu. – Czyż taki jeden mocno opalony nie był swojego czasu ministrem w waszym rządzie?
– To była konieczność. Mniejsze zło, by mieć szansę zrealizować wolę wyborców.
– I wystawili wam za to rachunek – skwitowałem. – Ileż razy można wyciągać z kapelusza tego samego człowieka i robić z niego ministra, pluć mu w twarz i znów stawiać na świeczniku?
– Dzieciaki jesteście. Polityka to nie piaskowca, to męska gra, dla tych co z diabłem są w stanie paktować, sprzedać duszę dla dobra kraju. – Stańczyk z każdym słowem odlatywał, hen hen, ku krainie swoich rojeń.
– I na tym nieźle zarobić – dodałem, sprowadzając go na ziemię.
Spojrzał na mnie z politowaniem.
– Gdy pan przestanie oglądać TVN i przerzuci się na polskie stacje, to wtedy porozmawiamy. – To mówiąc, rozłożył gazetę, ostentacyjnie szeleszcząc na znak, że uważa temat za zamknięty, a nas za niegodnych dalszego wykładu o patriotyzmie.
Gdyby do pokoju nie wszedł petent, to bym powiedział Stańczykowi, co sądzę o patriotyzmie w wydaniu jego kolesi.
– Dzień dobry, moje nazwisko Sujkowski, szukam pani Rutej.
– Zaraz przyjdzie, jest u kierowniczki – powiedział Lucek.
– Słucham??? Proszę mówić głośniej, bo niedosłyszę – krzyknął mężczyzna, majstrując w aparacie słuchowym, który miał na uchu. Rozległy się jakieś gwizdy, na których dźwięk Stańczyk podskoczył na krześle, a gazeta wyleciała mu z rąk.
– Zaraz przyjdzie – odparł donośnym głosem Lucek, wskazując dłonią krzesło przed biurkiem Iwony.
Staruszek był łysy jak kolano, miał słoniowe uszy i skórę pokrytą brązowymi plamami wątrobowymi. Rozsiadł się, założywszy nogę na nogę i zaczął głośno cmoktać.

JA: Zaraz się zacznie film z serii „Głuchy i głupszy".
LUCEK: Będzie niezły show.
JA: Stawiam piwo, że facet wymięknie pierwszy.
LUCEK: No nie wiem, wygląda na twardziela, takiego co przeżył okupację i nie straszny mu gadający spaniel.
JA: Przepali mu obwody nerwowe w dwadzieścia minut.
LUCEK: Połowy nie usłyszy, a to daje mu przewagę.
JA: Ona mózgu dziś z domu nie zabrała, sam widziałeś jak paplała. Jest w strefie ujemnego IQ i nikt jej nie powstrzyma.
LUCEK: Zobaczymy.

Iwona przyszła po kwadransie. Sujkowski przez ten czas cmoktał, chrząkał, stukał palcami w biurko oraz próbował gwizdać, ale na szczęście zapomniał chyba melodii, więc przestał.
– Pan Sujkowski? – zawołała od progu.
Staruszek, odwrócony plecami do drzwi ani drgnął.
– Podpiszemy zaraz umówkę – kontynuowała, nie mając świadomości, że rozmawia ze ścianą. Ach, żebyż tak ogłuchnąć i nie słyszeć jej paplaniny – rozmarzyłem się.
– Ooo, pani Rutej? Dobry. Jak mój wniosek? – zapytał, gdy usiadła naprzeciw niego.
– Gra muzyka – odparła, szczerząc zęby.
– Co pani ma? – zapytał, lekko się ku niej pochylając.
– Umowę do podpisania.
– No widzę, że masz głowę, drogie dziewczę, ale jak mój wniosek?
– Składał pan wniosek o dopłatę do kursu języka migowego. I dostał pan ją, a to jest umowa.
Wziął w dłonie kartki papieru i przebiegł po nich wzrokiem.
– Aaa... Dopłata! Nie można było tak od razu?
– Co od razu? – zapytała. – Coś pan nie za bardzo kumaty.
– Co mówi? Nie jestem garbaty.
– Czy pan jest głuchy czy co?
Stańczyk zaczął potrząsać gazetą, jakby chciał się pozbyć liter i zdjęć. Tymczasem dziadek zaryczał jak byk, który ujrzał czerwoną płachtę.
– Sama jesteś głupia! Może jestem głuchy, ale czytam z ruchu warg. Gdzie jest kierownik? Chce złożyć skargę!
– Nie, nie, faciu, uspokój się. – Iwona zaczęła panikować.
Zmroziło mnie, gdyż przypomniałem sobie, że gdy pięć lat temu klientka chciała złożyć skargę, to skończyła jako stygnące zwłoki na posadzce.
Iwona tymczasem zaczęła kiwać się, jakby miała chorobę sierocą i omiatała nas wzrokiem, nadając bezgłośne SOS. Oczywiście Lucek, a jakże by inaczej, pośpieszył jej na ratunek.
– Panie Sujkowski – powiedział głośno, gdy już zwrócił na siebie uwagę, dziobiąc petenta palcem w ramie. – Koleżanka, nie powiedziała, że pan jest głupi, lecz że przez to niedosłyszenie się pan gubi. Może poprawi pan aparat słuchowy, to będzie się lepiej wam rozmawiało.
Ma gadane młody. Zaśmiałem się w myślach, patrząc, jak Sujkowski zastanawia się, a po chwili wykrzywia twarz w przepraszającym uśmiechu.
– Oj, wyszło niezręcznie – zaczął się tłumaczyć, lecz Iwona uśmiechnęła się ze zrozumieniem i poklepała go po dłoni. Patrzcie państwo, jaka empatka.
– Umowa – krzyknęła, wskazując na dokument, lecz on tylko wykrzywił twarz, jakby go coś zabolało i pochylił się głęboko nad biurkiem, wpatrując się w jej usta.
– Co? – wyszeptał prawie bezgłośnie.
– Dzisus krajs – westchnęła z rezygnacją.
Ale dziadek się nie poddawał. Zaczął ponownie majstrować przy uchu – znów rozległy się gwizdy. Iwona poderwała się z krzesła i skoczyła pod okno.
– Aleś płochliwa – zaśmiałem się.
Rzuciła mi spojrzenie, którego się po niej nie spodziewałem. Przerażone, lecz jednocześnie takie obce, zimne, mówiące: Jeszcze jedno słowo i pożałujesz. Zamilkłem.
– Oj, przestraszyłem panienkę, to tylko aparat słuchowy. – Dziadek wyszczerzył resztki zębów.
– Iwona, spokojnie – rzekł Lucek, który w dalszym ciągu stał nad Sujkowskim.
– O, już słyszę, naprawiło się. – Sujkowski rozparł się na krześle niczym prezes. – Porozmawiajmy na spokojnie, nerwy nic tu nie dadzą.
– Fajny ma pan ten aparat, to jakiś drogi chyba, bo ma tyle tych guzików i światełek? – zapytał Lucek, puszczając oko do Iwony.
– Japoński – krótko odparł dziadek, nie spuszczając wzroku z Rutej. – Panienka siada, już nie będę piszczeć. Omówimy co trzeba i sobie pójdę.
Nawet Stańczyk wykazał ludzki odruch, co nigdy do tej pory mu się nie zdarzyło.
– Siadaj Iwona, nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze – rzekł, machając dłonią w uspokajającym geście. Przez moment nikt z nas nawet nie drgnął ani nie odezwał się. Czekaliśmy, co zrobi Iwona, która w dalszym ciągu nie zamierzała odkleić się od parapetu, wczepiając się weń palcami.
W radiu akurat leciały wiadomości. Prowadzący objaśniał przyczyny kryzysu gospodarczego i uspokajał, że oszczędności są bezpieczne, bo banki mają zabezpieczenia walutowe. Jakie oszczędności? Z pensji urzędasa ledwo dało się utrzymać. By mieć oszczędności, chyba musiałbym sprzedawać krew czy płuca lub nerki. Jak powiedziałem kumplowi z podstawówki, ile mam na rękę, to stwierdził z politowaniem, że za tyle to nie chciałoby mu się wstawać z łóżka.
Iwona ostrożnie usiadła na krześle, jakby przeświadczona, że staruszek jest demonem, który zaraz się na nią rzuci z pazurami. Ech, te baby. Na co dzień każda „urabura ciotka Zielińska" co to nie ona, a jak zobaczy mysz, to zaraz piszczy i krzyczy ratunku.
– Słuszna decyzja. Po co robić przedstawienie. – Zauważyłem, że Sujkowski jakby odmłodniał, a jego spojrzenie nabrało bystrości. Zaczął słyszeć i od razu poczuł się pewniej – Dokończmy naszą rozmowę – dodał, spoglądając na dłonie zwieńczone długimi paznokciami w kolorze różowo-zielonym..
– Tak, dokończmy – odparła drżącym głosem Rutej. – Umowa na kurs migowy, proszę podpisać.
Jest głupsza niż ustawa przewiduje – pomyślałem, otwierając stronę Wirtualnej Polski.
– Ma pani długopis? – usłyszałem głos staruszka.
– Owszem, proszę – odparła.
Kątem oka widziałem, jak pochylił się nad biurkiem i złożył podpis.
Otworzyłem dział sportowy. Znowu przegraliśmy mecz o wszystko. Czy te łajzy potrafią grać? Jasne, że potrafią, ale w zagranicznych klubach, a z orzełkiem na piersi to się boją zmęczyć, czy nie daj bóg – nóżkę złamać. Wzięliby, wywalili to tałatajstwo na pysk, a poszukali w okrę... Trzask.
Coś chlusnęło mi w twarz. Odruchowo zacisnąłem powieki i zacząłem przecierać oczy dłońmi. Pod palcami poczułem lepką ciecz.
– O w mordę – usłyszałem głos Lucka.
Otworzyłem oczy. Na lewe nic nie widziałem i bolało jak diabli. Sprawnym zobaczyłem, że ekran LCD, papiery i moje ręce pokrywała krew. Czułem jej słony smak i śmierdzącą woń.
Powoli odwróciłem głowę w lewo. Staruszek opadł na biurko, wyglądał, jakby zasnął. Z jego głowy tryskała jucha, tworząc na blacie fantazyjne strumyki. Nad tym powiększającym się rozlewiskiem czerwieni stała Rutej, ściskając w dłoni żeliwny dziurkacz, pamiętający zapewne czasy socjalizmu.
– Kurwa, coś ty zrobiła, debilko – krzyknął Zbigniew Stańczyk. Próbowałem ogarnąć tysiące myśli, które wyskoczyły na powierzchnię świadomości jak stado nieznośnych owadów. Lucek chyba czuł się podobnie, bo miotał spojrzeniem to na Iwonę, to na Sujkowskiego, to na mnie, to na sufit. On chyba zaraz zemdleje – pomyślałem. Zacząłem się uspokajać; w końcu widok zwłok to dla mnie nie pierwszyzna.
– Czy to jest, do jasnej cholery, urząd czy kostnica? – wyrzuciłem z siebie pierwszą myśl, jaka mi przyszła do głowy. Wspomnienia powróciły, a wraz z nimi fantomowy ból w nodze.
Iwona stała z zakrwawionym narzędziem w dłoni i wpatrywała się w swoje dzieło z miną człowieka, który właśnie pacnął muchę gazetą i chce się upewnić, czy zdechła.
– Trzeba zadzwonić po pogotowie – wyjęczałem. Nie interesowała mnie Iwona, chciałem za wszelką cenę uniknąć oskarżeń, że mogłem coś zrobić, ale nie zrobiłem. W ciągu kilku lat uzbierałem ładną kolekcję wyrzutów sumienia i nie potrzebowałem następnych. Nikt się nie ruszył.
Sięgnąłem po telefon komórkowy. Stara Nokia. Miałem lepszy aparat, ale zgubiłem w ubiegłym tygodniu w autobusie. Ręce mi się nieco trzęsły i z trudem wstukałem pierwszą dziewiątkę.
Sujkowski jęknął. Otworzyłem bolące oko. Przez mgłę dostrzegłem, że się poruszył. Matko boska, on żyje. Ucieszyłem się jak małe dziecko. Wstukałem druga dziewiątkę, już o wiele szybciej.
Dziurkacz opadł ponownie. Nim rozbrzmiał głuchy huk, zdążyłem odkręcić głowę w druga stronę. Na środek pokoju potoczył się jakiś mały, jasny przedmiot. Rozległo się drugie uderzenie, potem trzecie i czwarte. Odważyłem się spojrzeć w lewo. Iwona z kamienną miną uderzała w coś, co wprawne oko mogłoby zidentyfikować jako ludzką głowę, lecz przypominało raczej tatara. Zrobiło mi się niedobrze.
– Przestań, idiotko! – krzyknął Stańczyk, wyskakując na środek pokoju i usiłując zgrywać lidera. Rutej kontynuowała swoją rzeź, przypominając gospodynię domową, która rozbija mięso na kotlety schabowe. Stańczyk przykucnął i ukrył głowę w kolanach. On też dostawał świra. Wyglądało na to, że poza drobnymi rewolucjami pokarmowymi, byłem najzdrowszą osobą w pokoju. Lucek od dobrych paru minut patrzył przed siebie jak katatonik.
– Cholera jasna, czemu to zawsze na mnie wypada – wrzasnąłem, rzucając telefonem w oszalałą Rutej.
Aparat trafił ją w głowę, tuż obok skroni, a potem roztrzaskał się, lądując na posadzce. Mała strata.
Iwona zachwiała się i zatrzymała rękę z dziurkaczem, nie dokończywszy kolejnego ciosu. Otrząsnęła się jednak po chwili i ze zgrozą spostrzegłem, że zamierza wziąć kolejny zamach.
– Chcesz jeszcze, świrze? – krzyknąłem. – Mam tu nożyczki, o i też mam dziurkacz. – Zacząłem się podnosić i odruchowo chwyciłem kulę łokciową.
– A jak się nie uspokoisz, to cię tym – to mówiąc, uniosłem kulę wysoko – tak przejadę, że będziesz wyglądała gorzej niż on.
Iwona zastygła w bezruchu i spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby dopiero teraz zauważyła, że nie jest sama w pokoju.
– Nie ruszaj się, mówię poważnie – warknąłem. – A ty – zwróciłem się do Stańczyka – przestań się modlić i dzwoń na policję. Jazda!
W skupieniu mierzyłem kulą w Iwonę. I jak mi życie miłe, miałem ją zamiar przejechać przez kudłaty czerep, gdyby tylko zrobiła krok w moją stronę.
Zbyszek podniósł się i flegmatycznym krokiem, lekko podskakując, jakby go noga bolała, zaczął wracać za swoje biurko.
– Ruchy, do jasnej cholery. – Lecz Stańczyk ani myślał zmieniać tempo, co więcej, przystanął na moment i rzucił przelotne spojrzenie na Rutej, jak gdyby nie dowierzał, że to wszystko działo się naprawdę.
Wreszcie opadł na fotel. Gdy zaczął grzebać w czarnej dyplomatce, schowawszy się za jej wiekiem, niespodziewanie skrzypnęły drzwi.
– Co tu się u was dzieje, kotlety tłuczecie czy... – Bartnik. Jak zwykle wścibski i radosny. W jednej chwili przygasł i zwiesił ramiona, jak gdyby mu ktoś rozładował baterie.
– Ooo too, coo? Juu Iwona?!
Ocknęła się na dźwięk własnego imienia. Ruszyła z miejsca niczym pocisk. Wpadła na Bartnika i powaliła go na ziemię siłą rozpędu, by w następnej chwili zniknąć w otwartych drzwiach.
Przez klika sekund po korytarzu przetaczało się echo uderzeń butów na wysokim obcasie, które jak kastaniety wybijały rytm, cichnąc z każdą sekundą.
W radiu leciała właśnie piosenka Tatu „Nas nie dogoniat". Zaśmiałem się gorzko. Ja pierdolę, znów się zaczyna.
Stańczyk kłapnął wiekiem dyplomatki, chwycił ją za rączkę i przeskoczywszy niczym kozica leżącego Bartnika dopadł drzwi. Nie sądziłem, że może tak szybko biegać.
– Gdzie lecisz. Dzwoń na policję, baranie, nie dogonisz jej – krzyknąłem, ale mnie nie usłuchał i wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami.
Następne kilka godzin pamiętam dosyć mgliście. Ledwo zdążyłem zadzwonić z telefonu stacjonarnego na policję, gdy wparowała kierowniczka ze Stańczykiem. Co chwila powtarzała „Jezus Maria, Matko boża, kurwa mać". W końcu załamała się, wpadając Zbyszkowi w ramiona. Objął ją obiema rekami, lewą stanowczo za nisko.
Lucka Paprotkę musiałem walnąć w pysk, by oprzytomniał, a i to pomogło tylko połowicznie, gdyż zaczął bredzić o jakimś fatum ciążącym nad tym urzędem. Powtarzał to niczym mantrę. Zapewne poprawiłbym mu z drugiej strony, ale przyjechała policja i stwierdziłem, że nie wypada.
Po cholerę tu pogotowie ratunkowe? Nawet moja wiedza medyczna wystarcza, by określić stan zdrowia poszkodowanego.
Po wstępnym przesłuchaniu, obfotografowaniu całego pokoju i zabraniu resztek Sujkowskiego, policja pozwoliła nam powrócić do pracy. Mieliśmy się stawić na komendzie nazajutrz i oczywiście ani myśleć o opuszczeniu miasta.
Jednak nie przepracowaliśmy tego dnia ani minuty dłużej, bo kierowniczka, profilaktycznie, rozgoniła nas do domów. Ja i Bartnik wyszliśmy od razu, a po Lucka miał przyjechać ojciec, gdyż w obecnym stanie nie dałby rady wstać z krzesła.
Całą drogę powrotną głowiłem się nad zachowaniem Iwony. Obłęd, atak jakiejś choroby – tylko takie wyjaśniania jazgotały w moim umyśle. Potrącałem przechodniów, potykałem się o krawężniki. Całe szczęście, że człowiek po paru latach wędrówek z punktu A do B i z B do A kursuje jak po sznurku.
Ocknąłem się, gdy zgrzytnął klucz, otwierając drzwi mojej samotni. Uzmysłowiłem sobie, że jestem głodny. Niczym na sygnał startera, rozpocząłem zwyczajowy ceremoniał popołudniowy.
Rozebrać się, powiesić ubranie na wieszaku, zdjąć buty, odstawić torbę pod lustro, wskoczyć do ubikacji, do łazienki, następnie przebrać się w luźnie domowe ubranie i przygotować posiłek. Zwykle automatyka życia wpędzała mnie w przygnębienie, ale dziś była pomocna.
Nie miałem ochoty stać nad garami. Wyjąłem z lodówki paczkę pierogów, nalałem wody do garnka i postawiłem na gazie.
Pierogi oczywiście rozgotowałem, gdyż pogrążony w chaosie myśli zapomniałem je wyjąć na czas. W rezultacie posiłek smakował jak kasza manna wymieszana z kapustą.
Gdy napchałem brzuch, poszedłem do sypialnio-salonu. Naczynia pozostawiłem nieumyte. Brak współlokatorów ma tę zaletę, że decydujesz, kiedy sprzątasz, bez obawy, że ktoś będzie zrzędził.
Zasiadłem w przepastnym fotelu. W jednej dłoni ściskałem pilota, a w drugiej butelkę piwa. Wpatrywałem się w czarny ekran telewizora, który zwykle ofiarowywał mi dar zapomnienia wszystkich niemiłych zdarzeń dnia pracy, ogłupiając umysł tandetnymi filmami i kłamliwymi wiadomościami. Lucek miał rację, od roku oglądałem seriale. To pomagało na ból. Tym razem jednak nawet nie włączyłem „mojego prozaku", podobnie jak nie podniosłem butelki do ust. Przez długie godziny analizowałem całe tragicznie zdarzenie, scena po scenie. Próbowałem zrozumieć cokolwiek.
Zapewne tkwiłbym tak do samego rana, gdyby nie dzwonek do drzwi. Nagle spostrzegłem, że siedziałem w ciemnym pokoju. Odruchowo spojrzałem na zegarek LED stojący na szafce obok łóżka. Była prawie północ.
Kogo niesie o tej porze? Postanowiłem zignorować niespodziewanego gościa. Zbyt mocno wbiło mi się w pamięć mordercze spojrzenie Iwony, by ryzykować spotkanie z kimkolwiek. A co, jeśli to Rutej przyszła się zemścić za to, że nie pozwoliłem jej robić sushi z mózgu Sujkowskiego? – Ta myśl wbiła mnie jeszcze głębiej w fotel i spowodowała, że spłyciłem oddech i zastygłem w bezruchu.
Tymczasem stojąca za drzwiami osoba nie zamierzała odpuścić. Chyba oparła się na dzwonku, bo grał swą wściekłą nutę jak karabin maszynowy z nieskończonym zapasem amunicji. Zacząłem się zastanawiać, czemu żaden z sąsiadów cwaniaków nie wyjdzie na klatkę i nie uciszy natręta. Zwykle urządzali karczemne awantury już po minucie zbyt głośnej, ich zdaniem, muzyki. Na nic zdawały się moje tłumaczenia, że nie gram dłużej niż do dwudziestej drugiej i że to nie żadne kocie jęki, lecz Verdi.
Tym bardziej niepokoił mnie ich obecny brak reakcji. Któż stoi za moimi drzwiami? Diabeł? Zdunkowa spod piątki i diabła się nie boi. Jej mąż ma dwa metry, ona przy nim to karzełek, a mimo to potrafi gonić go po schodach z tłuczkiem do kartofli. Raz nawet trzeźwiał, biedaczyna, u mnie na wycieraczce. No nie miałem serca go budzić, a może się nieco bałem, i z pokorą całą noc znosiłem chrapanie.
Niech ten pieprzony dzwonek już się przepali. Nie mogłem zebrać myśli i czułem, jak powoli zaczynam wibrować, razem z szybami w oknach, flakonem na stole i filiżankami w regale. Próbowałem zatkać uszy palcami, ale na niewiele się to zdało.
– Do jasnej cholery! – wysyczałem. – Oszaleć można!
Podniosłem się i mocno chwyciwszy w dłoń kulę łokciową – nigdy w domu jej nie używałem – wybiegłem z pokoju. Ledwo zapaliłem światło w przedpokoju, dzwonek zamilkł.
Spojrzałem przez judasza. Na korytarzu stała dziewczyna o czarnych, ostrzyżonych na zapałkę włosach. Przez moment próbowałem w jej twarzy dopatrzyć się jakichkolwiek oznak Iwonowatości. Przecież włosy można ściąć i ufarbować. Po krótkiej obserwacji stwierdziłem, że kobieta przy Iwonie wygląda jak anioł, jak zresztą w porównaniu do każdej innej. Zapomniawszy zadać sobie pytanie, czemu to śliczne dziewczę katowało mnie przez kwadrans dzwonkiem – otworzyłem drzwi.
– Dzięki Bogu, zastałam pana w domu – wyszeptała na powitanie.
– Kim pani jest?
– Obudziłam? Przepraszam, ale to sprawa życia i śmierci!
Na dźwięk słowa „śmierć" zadrżałem.
– Dalej nie rozumiem.
Dziewczyna była bardzo młoda, mogła mieć z osiemnaście lat, może nawet mniej. Była drobna, a w jej dużych czarnych oczach tańczyły radosne iskierki, jak w japońskich kreskówkach.
– Co tu robisz, dziecko, o tak późnej porze? To niebezpieczna dzielnica! – Olśniło mnie. – Ktoś cię napadł?! Może goni? Wejdź.
Gdy znalazła się w przedpokoju, błyskawicznie zamknąłem drzwi na zamki, łańcuch oraz stalową zasuwę.
– Nie bój się – powtórzyłem. Na jej miejscu wpadłbym w panikę, gdyby nieznajomy zamknął mnie w swoim mieszkaniu na przysłowiowe dziesięć spustów. – Ze mną nic ci nie grozi.
– Nie boję się pana. – Uśmiechnęła się, odsłaniając rządek perłowych zębów. Coś we mnie zakwitło i odruchowo odwzajemniłem uśmiech. Zapewne wyglądałem, jak napalony idiota.
– Nikt mnie nie napadł. Pan Tomasz Kapusta, prawda? Jestem Anna Sujkowska.
Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem, czy uścisnąć wyciągniętą dłoń, czy może przyłożyć dziewczynie prewencyjnie kulą. Ostatecznie zwyciężyła wersja z uściskiem, ale dosłownie o włos.
– Nie rozumiem – wyszeptałem. Cały drżałem, czując jak jej długie palce delikatnie oplatają moją dłoń.
– Będziemy rozmawiać w przedpokoju? – zapytała, zręcznie wyswobadzając rękę. – To dłuższa historia, wszystko wyjaśnię.
Wskazałem pokój, w geście zaproszenia. Gdy przechodziła obok, uderzył mnie zapach jaśminu, całej łąki jaśminu. Włączyłem światło. I to była jedna z tych nielicznych chwil, w których przyszło mi żałować, że nie sprzątałem zbyt często.
Na krzesłach walały się fragmenty garderoby: skarpetki, koszule. Pod stołem, o zgrozo, leżały bokserki – nieświeże to mało powiedziane. Nie miałem pojęcia, jak się tam znalazły. Zrobiło mi się gorąco i poczerwieniałem.
– Przepraszam za bałagan, rzadko... rzadko, ktoś u mnie bywa – próbowałem się usprawiedliwić, zrzucając jednocześnie z rozkładanej sofy bezładną stertę łachów.
Przycupnęła na brzegu łóżka, jak gdyby zapraszając, bym usiadł obok. Kimże ja jestem, by takie zaproszenia odrzucać?
Siedząc tuż obok dziewczyny, zacząłem się martwić, czy nie jestem zbyt bezczelny, wlepiając w nią wzrok jak kot w miskę śledzi. Tak blisko kobiety byłem ostatnio szpitalu, gdy salowa zmieniała mi kroplówki. Któż chce się spotykać z kaleką?
– Antoni Sujkowski był moim dziadkiem – zaczęła dziewczyna.
– Tak mi przykro – wtrąciłem machinalnie.
– Nie miał innej rodziny. Babka zginęła, gdy oddział partyzancki wpadł w zasadzkę hitlerowców. Moi rodzice nie żyją od dwóch lat. Wypadek samochodowy.
– Biedne dziecko.
– Proszę się nie litować, to nie o to chodzi.
– Dalej nie rozumiem, co cię do mnie sprowadza?
– Byłam już na policji zidentyfikować zwłoki. Powiedzieli mi mniej więcej, co zaszło.
– To było straszne. Jeśli szukasz jakichś wyjaśnień, to ode mnie ich nie otrzymasz, bo nic z tego nie rozumiem. Iwona to zwykła dziewczyna, może niezbyt bystra, ale miła i niegroźna.
– Pozory mylą – wtrąciła Sujkowska.
– Tak – bąknąłem. – Czy może już ją złapano?
– Nie. Znikła, jakby zapadła się pod ziemię.
– A co sądzi policja? Domyślają się czegokolwiek? – zapytałem.
– Nie o mają o niczym zielonego pojęcia. Przyszłam w innej kwestii.
– Tak? A więc, o co chodzi?
– Dziadek zgubił coś u was w urzędzie, coś, co bardzo chciałabym odzyskać. Pamiątka rodzinna. Policja tego nie znalazła, więc pan mi pomoże.
O co jej chodzi? Może to szok? Straciła dziś bliską osobę. Postanowiłem jej pomóc, nie jestem przecież aż taki bezduszny, by zostawić kobietę na pastwę cierpienia. A może po prostu nie chciałem zostać sam? Wolałem się wpatrywać w miłą buzię. Kto by nie wolał? Znalazłem nowe placebo i postanowiłem nie pytać o jakiekolwiek sensy.
Zanim zacząłem opowiadać o wydarzeniach, które ją interesowały, rozległ się kolejny dźwięk. Był to ton zupełnie inny od ostrego jak brzytwa dzwonka u drzwi.
Przeprosiłem dziewczynę i udałem się do kuchni. Prawie już zapomniałem, że posiadam telefon w sieci stacjonarnej. W dobie komórek to przeżytek, ale jakoś nie miałem czasu go wyrejestrowywać. Bank płacił za mnie rachunki, więc mi nie zależało.
– Dobry wieczór – rzuciłem do pożółkłej słuchawki. Chyba nie umiałbym już wykręcić numeru na tej okrągłej tarczy – zdążyłem pomyśleć, nim usłyszałem znajomy głos.
– Tomku, jak to dobrze, że cię zastałem. Martwiłem się. – Byłem zaskoczony, gdyż Stańczyk nigdy do mnie nie dzwonił. Łączyła nas wzajemna pogarda. Nie wymieniliśmy numerów, a zresztą o telefonie stacjonarnym wiedziała chyba tylko moja siostra, a ona mieszka w Anglii.
– Ale skąd ma... – Stańczyk nie pozwolił mi dokończyć.
– Nieważne. Zachowuj się naturalnie, a najlepiej udawaj, że rozmawiasz z siostrą. Czy jesteś sam? Odpowiedz: tak lub nie?
– Nie – odparłem po chwili wahania.
– Odwiedziła cię drobna brunetka o ślicznych oczach?
– Taak, ale skąd o tym wiesz, siostrzyczko? – zapytałem. Medium, czy co?
– Bo u mnie była dwie godziny temu. Nie ufaj jej, to obłąkana kobieta.
– Dawno nie dzwoniłaś, skąd mam wiedzieć, że ci mogę ufać? – z ciekawości postanowiłem przez chwilę pograć w jego dziwną grę.
– Wypytywała mnie o śmierć dziadka, chciała wiedzieć, czy czegoś nie zgubił. To było jak przesłuchanie z torturami.
– Co ty bredzisz. Przecież to taki miły piesek – zaprotestowałem.
– Ten miły piesek – Sujkowski zaczął mówić głośniej – dostał szału, gdy okazało się, że nic nie wiem.
– Obsikał fotel?
– Raczej złamała mi trzy żebra i wybiła staw kolanowy.
– Powaliło cię zupełnie. Może zadzwoń jak wytrzeźwiejesz?
– Szkoda, że nie możesz zobaczyć mojego mieszkania. Porozbijane meble, okruszki szyb z okien leżą na ulicy, wiatr gwiżdże.
– Nie chce mi się w to wierzyć...
– To zacznij, bo ockniesz się w szpitalu, albo i gorzej. Żyję tylko dlatego, że sąsiedzi wezwali policję, słysząc hałasy. Dwóch funkcjonariuszy nie mogło sobie z nią poradzić. Użyli gazu, paralizatora i nic. Gdy jeden z gliniarzy sięgnął po pistolet i wypalił jej prosto w brzuch, skręciła mu kark. Korzystając, że była zajęta patroszeniem drugiego, zdzieliłem ją przez plecy kijem golfowym. Nawet się nie zachwiała.
Usłyszałem szmer za plecami i aż podskoczyłem z wrażenia. Mój gość stał w drzwiach kuchennych, opierając się zalotnie plecami o framugę. Miała bardzo ładne stopy.
– Wróć do pokoju – powiedziałem, zakrywając dłonią słuchawkę. Sam nie wiem czemu, przecież nie wierzyłem w brednie Stańczyka. A może jednak nieco mnie przestraszył? – Siostra z Anglii dzwoni. Dawno nie rozmawialiśmy. Zaraz przyjdę i powiem wszystko co wiem.
– Długo to potrwa?
– Obiecuję, że zadzwonię po taksówkę i odprowadzę cię pod sam dom.
Roześmiała się.
– To nie będzie konieczne, ale proszę się pośpieszyć.
– Dobrze, dobrze.
Wychyliłem się i odprowadziłem ją wzrokiem, by upewnić się, że wróciła na sofę.
– Tak, Kasiu, opowiadaj dalej, ale jak słyszysz, mam gościa, więc nie mogę zbyt długo rozmawiać – rzuciłem do słuchawki na tyle głośno, by mieć pewność, że mnie słychać w salonie.
– Mówiąc wprost i dosadnie, radziłbym ci spierdalać. Ta mała to Chuck Norris i predator w jednej osobie. Nim ich wykończyła, gliny gadały, że pasuje do rysopisu uciekinierki z zakładu dla psychicznie chorych.
– Nadal uważam, że przesadzasz, Kasiu. Może to tylko zły sen? Oboje wiemy, że dużo ostatnio przeszłaś.
– To pogadaj sobie ze sztywnymi glinami na moim dywanie. Dzwonię do ciebie tylko dlatego, że poczuwam się do winy, gdyż to ja ją na ciebie nasłałem.
– W jakim sensie? Dlaczego?
– Gdy już odebrała mi kij i kilka razy prześwieciła nerki, w końcu pękłem i powiedziałem na odczepnego, że niby widziałem, jak zabierasz coś Sujkowskiemu. Że niby często okradasz klientów i że się ciebie boję. Człowieku, przed momentem się ocknąłem, zostawiła mnie w spokoju, bo myślała, że nie żyję. Ratuj swoje życie, głąbie.
Bredził ewidentnie.
– Kasiu, zadzwoń do mnie jutro. Muszę wracać do mojego miłego gościa. Prześpij się i zobaczysz, że świat rano będzie lepszy. Pa.
Rozłączyłem się, a żeby mieć pewność, że Stańczyk nie będzie mi więcej przeszkadzał, wyciągnąłem wtyczkę z gniazdka telefonicznego. Szkoda mi go było. Nie sądziłem, że tak bardzo go to całe zajście przygniotło.
– Na czym skończyliśmy? – zapytałem po powrocie do salonu.
– Miał mi pan opowiedzieć o całym zajściu. Chcę wiedzieć, czy dziadek czegoś nie zgubił.
– Powiedz, czego szukasz, będzie szybciej. – Robiłem się senny. Gdyby nie telefon Stańczyka, miałbym o wiele więc sił na czarowanie tej małolaty – kto wie, gdzie byśmy zaszli. Dam ja mu popalić jutro.
– Dziadek nosił aparat słuchowy, niestety policja go nie ma. Wie pan, co się z nim mogło stać?
– Pewnie był drogi, prawda?
– Kupiłam go dziadkowi tuż po śmierci rodziców, z pieniędzy z ich polisy. Nawet sobie Pan...
– Skończmy z tym Pan, Tomasz jestem – wtrąciłem, stwierdziwszy, że może jeszcze nie jestem taki zmęczony.
– Jasne, Tomku. Wyobraź sobie jego radość. Do tej pory nie słyszał prawie nic, a dzięki aparatowi mógł znów normalnie funkcjonować, słuchać radia, rozmawiać z sąsiadami.
– Pamiętam, że aparat strasznie piszczał, chyba był uszkodzony – powiedziałem.
– Nie, nie. Dziadek po prostu nie umiał się nim posługiwać i czasem go rozregulowywał, bo mylił pokrętła.
– Chwila, poczekaj...
Zamyśliłem się.
– Zapiszczał dwa razy, to pamiętam. Pierwszy raz jak jeszcze nie było Iwony, a potem tuż przed jej napadem szału. Iwona się okropnie wystraszyła. Może dźwięk wywołał wspomnienie jakiegoś urazu?
– I co było dalej? – zapytała Sujkowska, naprężając usta w słodkim uśmiechu, zupełnie jakby fakt, że dziadek został zmasakrowany przez szaloną urzędniczkę nie był wart nawet chwili zadumy.
– Potem Rutej uderzyła go w głowę dziurkaczem.
– Czy aparat spadł?
– Nie wiem, krew obryzgała mi oczy, niewiele widziałem.
– Przypomnij sobie.
– Naprawdę nie wiem.
– Wyobraź sobie głowę mojego dziadka, leży na biurku, patrzysz na nią. Czy widzisz aparat?
Skrzywiłem się. Jak można być tak słodkim i nieczułym zarazem?
– Nie wiem, nie pamiętam. Czy to nie może poczekać? Zmęczyłem się. Umówimy się na jutro, porozmawiamy przy kawie.
– Czy miał na uchu aparat? – wrzasnęła tak donośnie, że spadł obrazek ze ściany.
Zerwałem się z sofy i cofnąłem o parę kroków.
– Co to za ton?! – zapytałem – Sąsiedzi śpią, a ty się wydzierasz jak na polu.
– Przepraszam, emocje. Poniosło mnie. Usiądź.
– Myślę, że na dziś wystarczy nam obojgu emocji – stwierdziłem. – Wezwę ci taksówkę.
– Proszę, ja muszę wiedzieć.
– Jutro, może pojutrze, padam z nóg, przepraszam.
– Nie, nie wyjdę, dopóki się nie dowiem.
Zaczęła mnie drażnić ta smarkula. Podszedłem do niej i podniosłem za ramię z sofy.
– Czas do domu.
Wyzwoliła rękę z mojego chwytu. Chciałem objąć ją w pasie i wynieść na klatkę schodową, jeśli zajdzie taka konieczność. Ledwo koniuszkami palców dotknąłem jej pleców, skrzywiła się z bólu i zasyczała. Cofnąłem dłoń.
– Coś cię boli? – zapytałem grzecznym i – miałem nadzieję, że troskliwym – tonem, a nie przestraszonym głosem. Głos Stańczyka brzęczał mi w głowie jak syrena alarmowa. Ratuj swoje życie, głąbie.
– Drobnostka – odparła. – Chcę odzyskać aparat, to ważniejsze niż myślisz.
Wzrok, który we mnie wbijała, już nie był taki miły. Nabrał dziwnej ostrości, jak gdyby należał do dojrzałej kobiety, nie do nastolatki. A może tylko mi się tak zdawało? Co może zrobić? Powalić mnie spojrzeniem? Ważę od niej kilka razy więcej.
Jednak w głębi duszy czułem niepokój. Rutej także wydawała się niegroźną, głupią myszką, niezdolną do zakatowania staruszka za pomocą dziurkacza, waląc w niego jak w bęben, dopóki nie rozpaćka po stoliku jego mózgu. Odszukałem wzrokiem kulę. Stała oparta o sofę, stanowczo zbyt daleko.
– Okej, muszę ci się do czegoś przyznać – zacząłem. – Tylko proszę, nie wydaj mnie.
– Oddaj aparat – poleciła. – Reszta mnie nie obchodzi.
Wpatrywała się we mnie, jakbym był myszą, a ona sokołem, który krąży wysoko na niebie. Czujne i drapieżne. Przestała mrugać powiekami. Odniosłem wrażenie, że jest gotowa rzucić się na mnie w każdej chwili.
– Urzędnik nie zarabia wiele, zrozum – jęczałem, gestykulując dłońmi, jakbym tłumaczył mamusi, czemu zbiłem szybę.
– Oddaj aparat! – powtórzyła, a jej oczy zalśniły bladą poświatą. Powieki w dalszym ciągu ani drgnęły.
– Już przynoszę, mam go w torbie. Pójdę do przedpokoju i przyniosę. Spokojnie.
Zręcznym ruchem przemknąłem obok dziewczyny, odprowadzany zimnym spojrzeniem.
W przedpokoju szybko wzułem buty i narzuciłem na plecy płaszcz. Jeszcze tylko zasuwa i łańcuch, jeden zamek, drugi. Na paluszkach wyszedłem na klatkę. Niestety, gdy zamykałem Gerdę, blokady wskoczyły we framugę zbyt głośno.
Z mieszkania dobiegł potworny ryk. Puściłem klucze, pozostawiając je w zamku. Zacząłem zbiegać po schodach. Gdy znalazłem się na półpiętrze i wykonywałem nawrót, rozległ się głośny huk. Stalowe drzwi mojego mieszkania wybuliły się jak od pocisku armatniego. Drugi wystrzał. Z sufitu korytarza posypał się tynk.
Psycholog miał rację: nogi miałem zdrowe. Nie czułem żadnego bólu, gdy zbiegałem po schodach, przeskakując po kilka stopni naraz. Gorzej było z płucami, które z każdą sekundą piekły coraz bardziej, jakby zalane ogniem.
Nie pamiętam jakim cudem udało mi się wydostać na zewnątrz. Zapewne pobiłem parę rekordów olimpijskich. Gdy wyskoczyłem z klatki, gnałem jeszcze przez kilkadziesiąt metrów, zanim odważyłem się spojrzeć za siebie.
Czemu mnie nie goniła? A jednak paranoja się przydaje. Paranoja i stalowe drzwi. Kim ona jest? Nie miałem ochoty tego sprawdzać. Zacząłem znów biec. Co chwila oglądałem się za siebie.
Poruszałem się coraz wolniej, lecz nadal przed siebie, byle dalej. Postanowiłem, że wbiegnę do jakiejś klatki schodowej i przeczekam noc. Nim pokonałem kilka następnych metrów, rozległy się syreny i nadjechały wozy policyjne. W okamgnieniu utworzyły kordon wokół mojego bloku. Silniki jeszcze rzęziły, gdy funkcjonariusze zaczęli wyskakiwać na zewnątrz i trzymając w dłoniach pistolety, ukrywali się za autami. Rozbłysły potężne reflektory, a ich wiązki krzyżowały się na oknach mojego mieszkania oraz na drzwiach klatki schodowej.
Poczułem na ramieniu czyjś dotyk.
– Proszę przejść do tyłu, tu jest niebezpiecznie. – Oczy, nos i usta policjanta bielały przez dziury w kominiarce.
– Ale to mój dom i moje mieszkanie.
– Pan Kapusta?
– Tak.
– Proszę szybko przejść do tamtego wozu. – wskazał dużą, czarną, nieoznakowaną furgonetkę, która właśnie zatrzymywała się za linią wozów policyjnych. Gdy do niego dotarłem, ponownie się zdziwiłem.
– Dzięki Bogu nic ci nie jest – krzyknął Stańczyk, pomagając mi wsiąść do furgonu. Chciał nawet mnie objąć, ale zaprotestowałem.
Wyglądał, jakby go przed momentem przejechał pociąg i to co najmniej kilkukrotnie. Głowę miał okręconą bandażem, lewą rękę na temblaku, a na nogę zagipsowaną od czubków palców aż po biodro. Usiadłem na stalowej ławce i spostrzegłem, że nie jesteśmy sami.
W głębi wozu, tuż za szoferką, majaczyła sylwetka mężczyzny w garniturze. Twarzy nie widziałem, gdyż skrywała się poza kręgiem światła, bijącym od małego okienka, przez które mogliśmy obserwować poczynania policji.
– To ona cię tak załatwiła? – zapytałem, chwilowo nie zastanawiając się, kim jest obcy mężczyzna; przyjdzie pora, to sam się odezwie.
– Aniołek, prawda? – odparł Stańczyk, pukając w gips.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
Tymczasem policjanci w dalszym ciągu tkwili na pozycjach, jakby oczekując na atak niebezpiecznego wroga. Nic z tego nie rozumiałem, ale nie chciałem, by coś mi umknęło, więc siedziałem cicho. Na pytania przyjdzie czas. Armia gliniarzy zrobiła w końcu pierwsze posunięcie.
– Tu policja. Mówię do Anny Sujkowskiej! Budynek jest otoczony. Nie pogarszaj sytuacji. Poddaj się!
Jeśli kogoś nie obudziły syreny i światła, to z pewnością zrobił to megafon. Kolejne firanki rozsuwały się, ukazując głowy gapiów. Czy policja nie myśli? Przecież jeśli zabiła dwóch policjantów, to może równie dobrze wziąć zakładników. A może już jej tam nie ma? Oświeciło mnie. Nie ścigała mnie, gdyż wyczuła obławę. Nieco mi ulżyło, gdy uświadomiłem sobie, że dziewczyna jest gdzieś daleko. Prychnąłem śmiechem. Horda odważnych wojowników gotowa jest stać długie godziny, gdyż boją się dziewczyny, która im uciekła.
– Ta cała szopka jest na próżno – wyszeptałem, odwracając się ku nieznajomemu. – Jej już tam nie ma. Nie goniła mnie, gdy uciekałem. Spostrzegła was i ulotniła się.
Tajemniczy mężczyzna oparł się o ścianę i podrapał po głowie. Zdziwiło mnie, że nawet nie próbował podsunąć się do okna. Co tu robił, skoro akcja go nie interesowała?
– Masz dziesięć minut na zastanowienie, a potem wchodzimy – zaskrzeczał megafon. – Nie będzie strzałów ostrzegawczych. Wyciągniemy cię z budynku, żywą lub martwą.
Coś nowego? Polska policja otwarcie grożąca bandycie, że go zastrzeli. No, ale jeśli jednak faktycznie skasowała dwóch niebieskich, to nic dziwnego, że ich kolegom puszczają nerwy. Szkoda, że na próżno.
Drzwi klatki schodowej drgnęły, a następnie uchyliły się. Po chwili w świetle reflektora pojawiła się drobna dziewczyna. Była to Anna Sujkowska.
– Połóż się twarzą do ziemi, nogi szeroko, ręce spleć na karku – polecił donośnym głosem megafon.
Posłusznie spełniła jego żądania. Natychmiast od radiowozów odkleiło się co najmniej kilkunastu funkcjonariuszy i celując z karabinów, zaczęli zbliżać się do dziewczyny. Mieli na sobie kamizelki kuloodporne i szturmowe hełmy z przezroczystymi przyłbicami.
– O co tu biega, to przecież tylko kobieta? – zapytałem Stańczyka.
– Ona jest groźna i szalona – stwierdził stanowczym głosem. – Gdyby zdecydowała się walczyć, połowa z tych chłopaków nie wróciłaby nigdy do domu.
– A propos szalona – złapali już Rutej? – zmieniłem temat, bo przypomniałem sobie o naszej koleżance z pracy.
– Nie, dalej jej szukają. Idiotka! Jak mogła się tak wpieprzyć.
Nie zdążyłem zapytać, co ma na myśli, gdyż w tym momencie policjanci dotarli do Sujkowskiej. Rzucili się na nią jak na świeżą padlinę. Błyskawicznie skuli ręce i nogi dziewczyny, a potem szarpnęli do pionu.
Kondukt ruszył. Dwaj policjanci prowadzili ją, trzymając pod ramiona, pozostali szli obok mierząc z broni, jakby czekali na fałszywy ruch.
Ze zdumieniem zauważyłem, że zmierzali w naszą stronę. Nie szarpała się, miała spuszczoną głowę i wisiała w ramionach policjantów jak manekin, drobiąc kroki.
Drzwi furgonetki otworzyły się z chrobotem. Odruchowo opuściłem głowę. Na kostkach dziewczyny ujrzałem bardzo dziwne kajdany. Grube obręcze, prawdopodobnie ze stali, połączone były łańcuchem. Dłonie miała skute z tyłu. Od samego patrzenia, jak mocno były wygięte, aż coś bolało. Zrobiło mi się jej żal.
Wysoki policjant, szarpnął za łańcuch przymocowany do klamry opinającej szyję dziewczyny. Sujkowska zacharczała, gdy stal wbiła się w jej delikatne gardło. Uniosła głowę i zakasłała.
– Czy to ona? – rozległ się głos siedzącego za nami mężczyzny.
Gdy patrzyłem na twarz Sujkowskiej, dreszcze powróciły. Jej oczy lśniły furią. Odniosłem wrażenie, że balansowała na skraju eksplozji, którą mogłaby roznieść na strzępy kawałek osiedla.
– Tak – odparł Stańczyk, po czym natychmiast zaczął ze skupieniem obserwować swoje buty.
– Tak, to Sujkowska – potwierdziłem, głośno przełykając ślinę. – Ale nic mi nie zrobiła, może to jakaś pomyłka? – Chyba sam w to nie wierzyłem. Lubiłem o sobie myśleć jako o człowieku racjonalnym, opierającym się na dowodach, a nie na przeczuciach.
– Tym razem przesadziłeś – wysyczała nagle Sujkowska, patrząc bykiem na Stańczyka. – Za ten numer pójdziesz do kasacji. Znasz zasady.
Powiedziała coś jeszcze, ale jej głos utonął w rozgardiaszu.
– Szmata! Ta sura zabiła dwóch naszych! Na glebę z nią! – przekrzykiwali się policjanci.
Padły pierwsze razy, wymierzane pięściami i pałkami. Obalili ją na asfalt. Tłum zakotłował się. Zaczęli ją kopać, okładać pałkami, a jeden z policjantów raził raz po raz leżącą dziewczynę paralizatorem. Nie krzyczała.
– Czy nie zamierza pan nic zrobić? – krzyknąłem ku mężczyźnie w naszej furgonetce, starając się przebić przez odgłosy szalejącego tłumu. Domyślałem się, że to ktoś ważny.
– Nic pan nie widział, zrozumiano?! – rzucił. – To nasza sprawa. Proszę się nie wtrącać, bo nie chce się pan w to mieszać, proszę mi uwierzyć.
– To zabrzmiało jak groźba – stwierdziłem.
Odgłosy łomotu, jaki otrzymywała Sujkowska, przybierały na sile. Zabiją ją, pomyślałem.
– Rozum to jak chcesz, człowieku – odparł mężczyzna.
– Posłuchaj go, Tomku, bo dobrze ci radzi – wtrącił Stańczyk.
– Nie przeszkadza ci, że ją zatłuką? Uważasz to za sprawiedliwość? Oko za oko, tak? – krzyczałem. Nie odpowiedział.
Policjanci rozstąpili się. Spodziewałem się ujrzeć zakrwawiona kupę mięsa, lecz o dziwo dziewczyna nie była mocno poturbowana. Owszem, jej twarz pokrywały ciemne bruzdy, ale dziewczyna była przytomna, gdyż pluła krwią i ciężko oddychała.
– Czujecie się teraz lepiej? – zapytałem stojących w milczeniu funkcjonariuszy. Jeden z nich zatrzasnął drzwi; gdyby były oszklone, rozprysłaby się na kawałki.
– Gdzie pana zawieść, Kapusta? Do domu nie może pan wrócić, bo sąsiedzi będą zadawali za dużo pytań – zapytał nieznajomy.
– Jestem zmęczony – stęknąłem po krótkim namyśle.
– To może do hotelu?
– Nie stać mnie – odparłem.
– Zapłacimy.
Kiwnąłem głową.
Puknął pięścią w szoferkę; uchyliło się małe okienko. Szepnął coś kierowcy i ruszyliśmy. Gdy nawracaliśmy na parkingu, przez okno zauważyłem, jak wsadzają Sujkowską do opancerzonego pojazdu. To chyba był jeden z rosomaków, takich jak te, których używa wojsko polskie w Afganistanie. Szkoda, że czołgów nie sprowadzili, czuliby się zapewne bardziej męsko.
– My zrobiliśmy swoje, teraz pana kolej – nieznajomy zwracał się do Stańczyka.
W ciemnościach spostrzegłem, że Zbyszek kiwa głową w moim kierunku i kładzie palec wskazujący na ustach.
– Ale powiesz nam, gdzie to masz, jak już odwieziemy twojego kolegę?
– Dopiero jak będę już całkowicie bezpieczny, ja i dziewczyna.
– Nie tak się umawialiśmy – krzyknął mężczyzna.
– Nie sądzę, byście mieli wyjście – zaśmiał się Stańczyk.
W tym momencie doznałem olśnienia.
– Chodzi o ten aparat, tak? – Że też ja nie umiem trzymać języka za zębami.
Mężczyzna pochylił się, wsuwając twarz w światło bijące od okna. Miał dużą szczękę i bezmyślne oczy, lecz był starannie ogolony.
– Wiesz, gdzie jest? – zapytał mężczyzna.
– Może – odparłem. – Ale nim powiem, muszę się dowiedzieć, o co tu biega.
– Zamilcz, głąbie – warknął Stańczyk. – Nie wtrącaj się!
To powiedziawszy, pochylił się i wykrzywił twarz w grymasie wrogości. Nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, mężczyzna podskoczył i uderzył go kantem dłoni w kark, obalając na podłogę furgonu.
Chciałem przykucnąć nad Zbyszkiem, ale nieznajomy mnie powstrzymał.
– Spokojnie, przeżyje, tylko stracił przytomność. Mam wprawę – zaśmiał się skrzekliwie. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Jan Kowalski, jestem agentem rządowym. Tylko tyle mogę zdradzić.
– Jan Kowalski, oczywiście. – Pokiwałem głową, szczerząc zęby. Mógł mieć z czterdzieści lat. Gdy żuł gumę, jego szczęka poruszała się jak łyżka koparki. – Zaraz mi pan powie, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego.
– Zgadł pan, panie Kapusta. Ten sarkazm jest niepotrzebny.
– Mnie też pan poczęstuje pięścią, gdy nie będę chciał współpracować, a może policja mnie skopie i porazi prądem?
– Jesteśmy po tej samej stronie. On – wskazał nieprzytomnego – ta czarna i prawdopodobnie pana koleżanka Iwona to szpiedzy obcego mocarstwa.
– Pewnie Stańczyk przekazywał Chinom sprawozdania kwartalne z wykonania planu urzędu? – zapytałem i chciałem dodać, że mnie też próbowali zwerbować, ale furgonetka podskoczyła i przygryzłem sobie wargę. Zabolało jak diabli.
– Jak mogę pana przekonać do współpracy? Nie mamy zbyt wiele czasu. Jeśli przedmiot wpadnie w niepowołane ręce, sytuacja będzie nieciekawa.
– Chcę usłyszeć prawdę, albo nie powiem słówka bez adwokata, a całą historię sprzedam prasie.
– Odpada, poza tym i tak by pan nie uwierzył, gdybym powiedział wszystko co wiem. Spróbujmy więc pohandlować, oczywiście o ile wie pan, gdzie jest artefakt.
– Artefakt?
Zaklął pod nosem i potrząsnął głową.
– Wie pan czy nie? Musimy mieć pewność.
– Tak, wiem.
– Co chce pan w zamian za tę informację? O czym pan marzy? Szybko – czas ucieka.
Zamyśliłem się. Pieniądze szczęścia nie dają, ale są dobrym pocieszycielem. Ci ludzie wyglądają na zdeterminowanych i wpływowych. Mógłbym w końcu odejść z urzędu.
– Chcę milion nowych złotych – wypaliłem. Zaskoczyłem siebie samego. Skąd u mnie taka pazerność? To pewnie ze zmęczenia.
– Umowa stoi – odparł natychmiast Kowalski. – Gdzie to jest?
– Za kogo pan mnie ma. Powiem wam, pomachacie mi ręką na pożegnanie i tyle mojego.
– Proszę podać numer konta. – Wyciągnął z torby laptopa i zaczął przebierać palcami po klawiszach.
Zamurowało mnie zupełne. Spodziewałem się, że będzie grał na czas, zwodził mnie, targował się.
– Słucham? – zapytał ponownie. Był zalogowany do jakiegoś programu oznaczonego logotypami, których nigdy wcześniej nie widziałem.
Podałem numer, a on wpisał go do komputera. Potem dodał kilkanaście serii znaków hasła. Błysnęło następne okienko i kolejna seria gwiazdek pojawiła się w formularzu. Na koniec zatwierdził całość, przykładając kciuk do czytnika linii papilarnych.
– Zrobione – stwierdził.
– Skąd mam wiedzieć...? – zacząłem.
Podał mi laptopa.
– Proszę się zalogować na swoje konto.
Przez kilka długich sekund z wrażenia nie mogłem sobie przypomnieć loginu i hasła. Dopiero za trzecią próbą wskoczyło. Spodziewałem się, że mówił prawdę, ale widok siedmiocyfrowej kwoty na moim rachunku wprawił mnie w delikatne drżenie, potem w euforię, a na koniec poczułem ulgę. Głęboko westchnąłem. Miałem przed sobą bezpieczną przyszłość. Wreszcie.
– A więc gdzie? – zapytał ponownie.
– Wracamy na Kaczą, do urzędu.
– Przeczesaliśmy cały budynek, centymetr po centymetrze.
– Widocznie niedokładnie – orzekłem.
Była trzecia rano, gdy dojechaliśmy na miejsce. Kowalski machnął cieciowi legitymacją i otrzymał komplet kluczy. Po chwili szliśmy gęsiego po wąskich schodach, to znaczy ja, Kowalski i dwóch innych agentów, którzy jechali za nami srebrnym Audi.
Na pierwszym piętrze Kowalski rozpiął marynarkę, spod której wyjrzała kabura z pistoletem. Była to spluwa o sporym kalibrze. Odbezpieczył ją i z trzaskiem przeładował.
– Chłopcy, bądźcie czujni – rozkazał mężczyznom. Posłusznie wyciągnęli broń i zaczęli uważnie lustrować korytarz. Jeden z nich, blondyn o ostrych rysach twarzy, miał zamontowany na lufie broni tłumik. W co ja się władowałem? Skąd mam pewność, że to faktycznie agenci rządowi. A nawet jeśli, to i tak mogę skończyć marnie. Przyjrzałem się Kowalskiemu: machał gnatem z nonszalancją, jak gdyby trzymał latarkę, a nie narzędzie mordu. Zapewne w zabijaniu też miał wprawę.
– Panie Tomku, gdzie teraz? – zapytał Kowalski.
– Zacznijmy od naszego pokoju, chcę najpierw sprawdzić najbardziej oczywiste miejsce.
– Mówił pan, że wie, gdzie to jest?
– Na sto procent jest nadal w budynku. Wychodziłem razem ze Stańczykiem i nie miał ze sobą artefaktu – powiedziałem z naciskiem. – Potem wy przeszukiwaliście biuro i zapewne zauważylibyście, gdyby wrócił. Chciał zapewne zabrać go wieczorem albo jutro, znaczy dziś, rano.
– Ale nie przewidział, że odwiedzi go ta czarna suka – rzekł Kowalski. – Kurwa, no jasne! Gdyby miał go przy sobie, nie potrzebowałby naszej pomocy.
Zapaliłem światło. Pokój nie wyglądał jak miejsce kaźni, wręcz pachniał.
– Sprawnych macie czyścicieli – orzekłem, przeciągając palcem po blacie biurka Iwony, na którym nie było plam krwi.
– Żartujesz pan, to nowe biurko, a oryginał poszedł do analiz.
Mają rozmach, pomyślałem, przechodząc do stanowiska Stańczyka.
– Tam już szukaliśmy. Przeskanowaliśmy wszystko sondą, metr po metrze, nie wyłączając kibla i magazynu.
– Jest w budynku – orzekłem, omiatając wzrokiem pokój i przypominając sobie kolejność zdarzeń. Kowalski chodził za mną krok w krok. Dwaj pozostali agenci stali na baczność po obu stronach drzwi niczym kamienne posągi.
– Pan mi powie, co wie, a może razem coś wykombinujemy – poprosił Kowalski, siadając na nowym stoliku Rutej. Byłem dziwnie przekonany, że nasza blond kretynka już nigdy na nim nie zasiądzie. To jakieś pechowe stanowisko – najpierw Majka, teraz ona.
– Aparat spadł dopiero po drugim ciosie – zacząłem opowiadać, zmierzając na środek pokoju. – Odwróciłem głowę, lecz kontem oka widziałem, jak smyrgnął na środek sali. Dokładnie tu, gdzie stoję.
Kowalski podszedł, przykucnął u moich stóp i zaczął przesuwać dłonią po posadce. Ja tymczasem kontynuowałem:
– Stańczyk wybiegł zza biurka i udawał, że mu odbija, gdyż musiał szybko usunąć aparat z widoku, nim ktoś to zrobi za niego. Ukrył go w bucie. Kuśtykał gdyż uwierał go w stopę.
– Niezły pan jest – zauważył agent.
– Czytam nieco kryminałów – odparłem. – Ponieważ potem wybiegł z pokoju, to znaczy, że wyjął aparat z buta i gdzieś schował.
– Ale gdzie?
– Do swojej czarnej dyplomatki oczywiście. Po cóż by ją brał ze sobą? Gdy wrócił z szefową, nie miał teczki ze sobą. Ukrył ją.
– Dyplomatkę na pewno byśmy znaleźli, a zresztą skaner jest precyzyjnie skalibrowany na wykrywanie fal, które emituje artefakt – oświadczył Kowalski i spojrzawszy na agentów, rzucił:
– Franek, pospaceruj po piętrze, zobacz, czy się tam ktoś nie czai, Rupert – filuj na ulicę.
Agent o aryjskich rysach twarzy wyszedł z pokoju, a brunet stanął przy oknie i spoglądał poprzez paski żaluzji na pogrążoną w ciemnościach ulicę Kaczą.
– Zapewne mi nie powiecie, co to za skaner, więc tylko zapytam, czy przebija się przez stal, grubą ścianę ze stali.
Kowalski podrapał się po głowie.
– Chwileczkę, muszę zadzwonić do techników.
Przyłożył do ucha Motorolę v10 Star Sign, aparat z górnej półki, warty około trzy tysiące złotych – miałem identyczny, ale go diabli wzięli.
– Dajcie Nowaka, tak, Krzysztofa Nowaka. To go ściągnijcie! – krzyknął przeraźliwie.
Usłyszałem kroki na korytarzu. Przez następne kilka minut Kowalski stał z telefonem przy uchu, a blondyn cierpliwie pełnił wartę na korytarzu, rytmicznie odmierzając mijające sekundy uderzeniami butów o posadzkę. Wreszcie Kowalski ożył.
– Krzysiu, mam pytanie – czy sygnał szperacza RS56 przebija się przez stal, grubą ścianę ze stali. – Kiwał głowa, słuchając odpowiedzi. – Aha, rozumiem, dzięki. – Schował telefon do kieszeni.
– Technik powiedział, że skaner łapie sygnał przez stal o grubości dwóch centymetrów, być może trzech. Granica to cztery centymetry.
– No to wiem, gdzie to jest – odparłem.
– Ale tu nie ma stalowych ścian.
– Jest pan pewien? – zapytałem, uśmiechając się. – Gruba stalowa ściana, nic panu to nie mówi?
– Raaany boskie, przecież macie tu sejf, nie sprawdziliśmy sejfu – Kowalski przeczesał dłońmi włosy.
– I po zagadce – skwitowałem, rozkładając ręce w geście wiktorii.
Agent zaczął drapać się po głowie.
– Ale sejf stoi w pokoju kierowniczki, a ona gorąco nas zapewniała, że tam nic nie ma oprócz blankietów czeków i płytek z oryginalnym oprogramowaniem. Twierdziła, że nie był otwierany od tygodnia i że nikt oprócz niej nie zna szyfru.
– Duży mężczyzna, agent, a wierzy ludziom. Wszyscy kłamią, nie ogląda pan doktora Hause'a? – zaśmiałem się.
Gdy Kowalski otwierał gabinet kierowniczki, przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno, pięć lat temu (matko, jak ten czas leci), było to moje miejsce schadzek, w którym poznawałem arkana wyrafinowanego seksu. Byłem głupi, łudząc się, że jestem czymś więcej niż zabawką, ale co użyłem – to moje.
A więc pieprzyła się i ze Stańczykiem? Musiała, skoro znał kod do sejfu i miał dostęp do kluczy. Zaraz się przekonamy.
– Więc twierdzi pan, że Stańczyk umieścił w nim artefakt? – spytał Kowalski, kucając obok sejfu.
Gdy byliśmy sami, Kowalski zdawał się zachowywać nieco swobodniej. Brunet pełnił wartę na korytarzu, a agent Franek poszedł do ubikacji.
– Na to wychodzi, innej możliwości nie widzę – odparłem.
– A zna pan może szyfr? Nie musielibyśmy budzić waszej kłamczuszki.
– Tak – odparłem.
– Fajne macie zasady bezpieczeństwa. Sprzątaczka też jest wtajemniczona? – zadrwił Kowalski. – Ale to i tak na nic, bo nie mamy przecież kluczy.
Podszedłem do mahoniowego biurka i otworzyłem pierwsza szufladę. Wyciągnąłem z niej pęk kluczy, tkwiących na metalowym kółku. Wyłowiłem z nich największy i ściskając go w palcach, wróciłem do zaskoczonego Kowalskiego.
– Ja pierdolę – rzucił. – Przepraszam, ale to po co w ogóle zamykać sejf? Może jeszcze szyfr jest gdzieś z boku, przyklejony na żółtej karteczce? – Wstał i zaczął teatralnie oglądać sejf ze wszystkich stron.
– Szefowa nosi ją w portfelu i nie jest żółta, lecz różowa.
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Otwieraj pan, bo zaraz świta, a nie zamierzam tłumaczyć tej waszej kierowniczce, co Stańczyk jej tam wsadził.
Zachichotałem. Chyba zrozumiał celność swojego dowcipu, bo także się zaśmiał.
– Sodoma i gomora – wyszeptał.
Wsunąłem klucz i zacząłem kręcić tarczą kodową: „12081975". Przekręciłem klucz i szarpnąłem za rączkę. Drzwiczki odskoczyły. Jakie to słodkie. Sentymentalna suka. Stańczyk pewnie nie wiedział, co to za liczby, a konkretnie – czyja data urodzin. Szyfr jednak znał. Pieprzona nimfomanka.
Na dolnej półce sejfu leżała czarna dyplomatka.
Agent odepchnął mnie niecierpliwie i wyjął teczkę. Położył ją na szklanym stole konferencyjnym.
– Ten szyfr pan też zna? – zapytał po kilku próbach odgadnięcia kodu kombinacjami typu 1234, 1111, czy 6666.
– Ze Stańczykiem jeszcze się nie pieprzyłem – wypaliłem szczerze, sam nie wiem dlaczego. – I nie zamierzam – dodałem po chwili.
Parsknął śmiechem.
– Ciekawe macie tu stosuneczki, nie ma co – powiedział, przesuwając nad teczką urządzenie wielkości pudełka od zapałek. Umieszczone na nim diody momentalnie zaczęły wściekle pulsować.
– Bingo – orzekł i wyciągnął z kieszeni scyzoryk – taki szwajcarski, z wieloma rozkładanymi narzędziami. Dwoma wprawnymi cięciami jego ostrza rozpruł wieko dyplomatki. Pomyślałem o tym, że Stańczyk się zmartwi – zawsze nas ochrzaniał, by nie ruszać jego teczuszki, nie palcować, nie przestawiać, a najlepiej nie oddychać w jej pobliżu.
Kowalski zaczął opróżniać teczkę z zawartości. Portfel, klucze, komórka, jakiś skoroszyt w twardej oprawie. W końcu znalazł.
– Co to tak naprawdę jest? – zapytałem, patrząc, jak obraca w palcach artefakt.
– Zapłaciliśmy panu? Zapłaciliśmy. Proszę o nic nie pytać. A najlepiej zapomnieć o wszystkim. Tak będzie najlepiej.
Gówno, a nie lepiej, pomyślałem. To zdecydowanie nie był aparat słuchowy. Przedmiot bardziej przypominał zaawansowany odtwarzacz mp4. Guziki, diody, wyświetlacz LED, na którym połyskiwały dziwne znaki. Nim przyjrzałem się dokładniej, agent schował go do bocznej kieszeni marynarki.
– Teraz proszę zamówić sobie taksówkę i pojechać do hotelu – powiedział Kowalski, podając mi stuzłotowy banknot oraz wizytówkę. – Proszę zadzwonić, gdyby prasa coś wyniuchała. Jak tylko opracujemy oficjalną wersje wydarzeń, dostanie pan materiały do wkucia na blachę. I radzę nigdy nie zmieniać zdania, bo może się zrobić przykro.
Skrzypnęły drzwi, Kowalski błyskawicznie sięgnął pod marynarkę, lecz widząc znajomą twarz, uspokoił się.
– Franek, gdzie się podziewałeś, sraczki dostałeś czy co?
Potężny blondyn, ledwo mieszczący się w drzwiach, faktycznie nie wyglądał zdrowo. Szkliste oczy, dziwnie szara twarz, jego ręce drżały.
– A było jeść tego kebaba rano? – zaśmiał się Kowalski, puszczając do mnie oko.
Agent Franciszek chciał zrobić ku nam krok, lecz zachwiał się tylko i upadł jak manekin, uderzając głową o posadzkę. W drzwiach prowadzących na korytarz stała dziewczyna o blond włosach, pofalowanych jak u spaniela. W dłoniach trzymała pistolet z tłumikiem.
– Bez zbędnych wprowadzeń, poproszę moją własność – wyszeptała Iwona Rutej, celując nonszalancko w przestrzeń pomiędzy mną a Kowalskim.
– To nie jest twoja własność – zaczął agent; rozległo się krótkie PUK, przypominające odgłos wbijania gwoździa. Kowalski jęknął, łapiąc się za brzuch.
– Nie mam czasu na pogaduszki, artefakt poproszę.
Ona jest szalona, pomyślałem. Przecież to jasne. Powystrzela nas jak kaczki. Matko!
– Proszę jej oddać artefakt – powiedziałem do Kowalskiego, który, zgięty w pół, przyciskał dłoń do rany.
Kowalski także zrozumiał, że to nie przelewki.
– Mam w kieszeni marynarki, sięgnę powoli, nie będę niczego próbował – wysapał, z dużą trudnością wypowiadając słowa. Wsunął dłoń pod połę marynarki.
PUK. Kula rozorała czaszkę. Kowalski osunął się na podłogę i zastygł w groteskowej pozie, lekko trzęsąc nogami. Jednak nie miał aż takiej wprawy, pomyślałem.
– Sięgnij mu do marynarki, tylko żadnych sztuczek – poleciła Iwona. Ja jestem następny. I po chuj się odzywałem w tym furgonie, kurwa. To nie tak miało być, mam przecież milion na koncie.
Ogarniały mnie drgawki, przypominające atak padaczki. Rewolucje w żołądku lada chwila mogły eksplodować. O nie! Znajdą mnie z obsranymi gaciami, co za upokorzenie. A właściwie – co mnie to będzie wtedy obchodzić?
– Nie chcę... nie chcę umierać, proszę – powiedziałem, łkając.
– Nikt nie chce – odparła, unosząc broń – ale każdy musi.
Zamknąłem oczy.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Usłyszałem znane PUK, a potem jeszcze dwa kolejne. Nie czułem bólu. To pewnie szok. Usłyszałem krzyk, głuche uderzenie i piekielny łoskot. Odważyłem się spojrzeć.
Iwona, a w zasadzie to, co z niej zostało, leżało pod ścianą. W prawej dłoni w dalszym ciągu trzymała pistolet. Cóż z tego, skoro samo ramię walało się pod stołem, z wystającymi niczym z rozprutego swetra nitkami ścięgien i żył. Krew tryskała strumieniami, tak z oderwanego ramienia, jak z okaleczonego tułowia kobiety, zalewając dywan, , sycząc przy tym i bulgocąc niczym w nieszczelnym syfonie.
Jak to dobrze, że uciekłem wtedy z mieszkania – pomyślałem, patrząc jak Sujkowska podchodzi do stygnącego ciała agenta Kowalskiego. Spojrzała w moim kierunku.
– I na co ci to wszystko było? Stańczyk także nie był pomocny. Miał szansę zarobić cenne punkty. Leży martwy w zatęchłej furgonetce, nieświadom, że Rutej poderżnęła mu gardło. Kolejny beznadziejnie zakochany głupiec!
– Dlaczego dałaś się pobić?
– Gdybyście nie sądzili, że macie mnie z głowy – ty, Rutej i agenci – to nie doszłoby do tego przemiłego spotkania. Ten mały gadżet – to mówiąc, wyjęła aparat z kieszeni marynarki Kowalskiego – jest bardzo ważny.
– Co się stało z policjantami, którzy cię eskortowali? – Myśli przetaczały się jak szalone. Żyłem, byłem zdrowy, wiedziałem to już ze stuprocentową pewnością, ale co dalej?
– Gdzie drwa rąbią... jak to mówicie.
– Kim ty do cholery jesteś? Ten bajer, o który się tak zabijacie, co to jest?
– Za dużo do opowiadania – odrzekła, wkładając aparat do kieszeni spodni. – Zresztą, to nieistotne.
– Jak to, kurwa, nieistotne? Prawie zesrałem się w gacie, trup ściele się gęsto, to jest jakieś kosmiczne wariatkowo!
– Zgadłeś, mistrzu.
– Nie rozumiem?
– Naprawdę nie chcesz wiedzieć.
Wstała z podłogi i wróciła do konającej Iwony, która jakimś cudem oprzytomniała i usiłowała coś powiedzieć, ale tylko zwymiotowała krwią.
Anna Sujkowska pokręciła głową, jakby przyłapała córkę na obżeraniu się cukierkami.
– Ciągle trzeba po was sprzątać. Pieprzone świry! Powinni was usypiać, a nie rozsyłać po galaktyce z nadzieją, że stanie się cud. – Gdy zbliżyła rękę do ucha, spostrzegłem rządek chromowanych wypustek, ukrytych za małżowiną.
Dotknęła ich palcem i pokój wypełniło światło tak jaskrawe, że zacisnąłem mocno powieki. Gdy je otworzyłem, podłoga znów lśniła czystością. Nie było krwi, ciał, broni. Znikła nawet dyplomatka Stańczyka.
– Wszystko było kłamstwem? Sujkowski nie był twoim dziadkiem, prawda? – zadałem pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy. Znikniecie krwawego bałaganu dopiero powoli docierało do mojej świadomości.
– Ten mężczyzna, którego zabiła Rutej, był moim przełożonym. Tyle razy mu powtarzałam, by wreszcie skorzystał z implantów, bo staroświecki aparat za bardzo rzuca się w oczy. Nie posłuchał. To miała być jego ostatnia inspekcja, rutynowe badania dwóch pacjentów. Ale po cholerę ci to mówię?
– Chcesz się wygadać, to ludzkie. – Wstałem i podszedłem do niej. Strach opadł, lecz nadal drżałem.
– Ludzkie? – parsknęła śmiechem. – Czy wszystko musicie mierzyć swoją humanoidalną miarą?
Podeszła do okna.
– Jak dzieci...
– Co ze mną będzie? Anihilujesz mnie, zniknę w błysku światła?
– To jedna z opcji – odparła, wpatrując się w okno.
– A inne?
– Także nie są miłe.
Siniaki nie naruszył jej dziewczęcej urody. Może i była nieludzko bezwzględna, lecz jednocześnie tak kobieca. Odwróciła się i zaczęła iść w stronę drzwi. Obserwując, jak porusza biodrami, pomyślałem, że bosko byłoby z nią zatańczyć choć raz. Doszła do drzwi gabinetu i odwróciła głowę.
– Przyciągasz śmierć, Kapusta – powiedziała, rozchylając wargi w niewinnym uśmiechu.
– Trudno się z tą opinią nie zgodzić – stwierdziłem z ulgą.
– Niestety, nie mogę tak cię zostawić. Za dużo widziałeś.
Podniosła rękę do ucha. Pokój znów wypełnił się światłem.

***

Siedziałem, za biurkiem, żłopiąc poranną kawę. Czułem się jak zombie. Co za noc. Dobrze, że wczoraj zrobiłem sprawozdanie, bo w obecnym stanie nie dałbym rady.
– Cześć, Tomaszu – zawołał Lucek od drzwi.
– Nie krzycz tak człowieku, głowa mi pęka! – zajęczałem, przecierając koniuszkami palców oczy, ale to nic nie dało. Głowa sama opadała, a powieki nadal się zamykały.
– Jak zwykle czytałeś do późna?
– Gdzież tam, walnąłem w kimono zaraz po dwudziestej.
– Może jesteś chory? – zapytał.
– Może...
– A wiesz, jaki dziś miałem przyjebisty sen, staaary – rzekł Lucek Paprotka, odgarniając włosy i trzęsąc tyłkiem, jakby tańczył sambę. Wiedziałem doskonale, kogo parodiował, ale on chyba nie był tego świadomy.
– Nie, ale zapewne mi opowiesz z detalami.
Lubiłem rozmawiać z Luckiem, w końcu był moim jednym przyjacielem w tym cholernym bajzlu. Ale tego dnia łeb mi pękał i byłem zbyt senny, więc gdy zaczął opowiadać, docierało do mnie co któreś tam zdanie.
– I ona, wyobraź sobie, ta blondynka, walnęła go dziurkaczem, aż mu czaszka prysła – emocjonował się Lucek.
– Jakiś horror musiałeś oglądać, stąd ten koszmar – zaśmiałem się resztką sił.
– A wiesz, co było najdziwniejsze? Cała scena rozgrywała się w tym pokoju. Obserwowałem wszystko, jakbym siedział za moim biurkiem. Ty też byłeś w tym śnie.
– Powinieneś wziąć urlop, odpierdala ci przez tę robotę. Aż dziw bierze, że aż tak późno. – Powieki robiły się coraz cięższe. – Nie wiesz, gdzie Morawski? To niepodobne do Piotra, by się spóźniać. Co innego ten podstrzyż Dudek, ona to ma zegarek bez wskazówek, dla ozdoby. A zresztą co mnie to. – Machnąłem ręką i wstałem z zamiarem pójścia do ubikacji. Nim dotarłem do drzwi, młody dodał:
– A najlepsze mi się śniło z samego rana. Mówię ci, cud dziewczyna, przyszła do mnie w nocy, czarne oczy, krucze włosy, mała filigranowa twarzyczka, jak rusałka normalnie. Podrapała się za słodkim uszkiem i już miała przechodzić do następnego punktu naszej erotycznej znajomości, gdy się obudziłem.
– Taki sen to rozumiem – odparłem, zastanawiając się, co porabia Anna.
Poszedłem do łazienki przemyć twarz zimną wodą. Niestety nie pomogło i dalej byłem pogrążony w sennym letargu. Gdy wróciłem do pokoju, trafiłem w sam środek awantury.
– Mamusia cię nie nauczyła, że starszym należy się szacunek? – grzmiał Piotr Morawski, machając linką, niczym dyrygent batutą. Stańczyk wkładał w to więcej serca, pomyślałem z nostalgią.
– Uczyła, że chamstwu się nie trzeba kłaniać – odwrzasnęła Magdalena Dudek, odgarniając z czoła pasemka rudozielonych włosów z czoła. Dobra, trzeba wziąć się do pracy. Przejechałem palcami za uchem i wcisnąłem wypustkę. Implant natychmiast odpalił system. W powietrzu pojawił się wielki ekran wirtualny. Dudek, a tak naprawdę tancerka egzotyczna z Vegi, nazywana była Vegańską czarną wdową, gdyż paraliżowała swoich kochanków strumieniem jadu, a potem zjadała żywcem. Gdyby miała sumienie, widniałoby na nim czterdzieści pięć nacięć. Tylu sztywnych się jej przypisuje. Ilu było naprawdę? Któż to wie?
– Widocznie miała na myśli waszego tatkę buraka – krzyknął Morawski. Syn górnika z Alfa Centauri i wielopłciowego kapłana kościoła Czwartego Księżyca. Sto dwadzieścia trupów. Motyw religijny. Potraktował serio słowa tatki: Nie pozwolisz żyć heretykowi. Ulubione narzędzie pracy – plazmowy sztylet w kształcie sierpa. Już trzysta lat terapii i dalej brak efektów.
– Nie pozwalaj sobie, cioto. Powinieneś się cieszyć, że chcę z tobą przebywać w jednym pomieszczeniu.
– A gdzieżby cie chcieli, pracujesz tylko dlatego, że tatko jełop jest radnym.
Duży skok poziomu adrenaliny. Zaraz się na nią rzuci. Powiodłem wzrokiem na wirtualny suwak i przemieściłem go w lewo. Adrenalina opadła. Morawski się uspokoił.
– Mam wiele talentów, w przeciwieństwie do ciebie, moherowego prawiczka-onanisty.
Morawski poczerwieniał i rzucił w nią linijką. Spudłował. Cholera, wskaźniki znów dobiły do czerwonej kreski.
– Ty głupia idiotko, sterczące cycki i rozdymany tyłek to nie wszystko.
– Chociaż mi coś sterczy, a tobie wisi jak flak.
Dudek jest spokojna, bawi się tą sprzeczką. Jest skupiona, obserwuje go uważnie, wydziela dużo śliny. Pieprzona kanibalka.
– Powinni ci przyznać Nobla za głupotę, mój kanarek więcej wie niż ty. – Morawski się równoważył. Tym razem nie eksploduje.
– To sobie go podymaj, to akurat twój rozmiar.
Uuu, przegięła, wskaźniki poza skalą, Morawski sięga po nożyczki. Wskoczyłem błyskawicznie na czwarty kanał i szepnąłem wprost do jego umysłu: A co mnie obchodzi ta idiotka.
I co zrobi? Uff, usiadł i zasłonił się gazetą. On ją zabije, to pewne. Kwestia czasu. Wystarczy, że będę w łazience lub na urlopie.

***
Podniosła rękę do ucha. Pokój znów wypełnił się światłem. Zacisnąłem powieki.
– Spokojnie, nic ci nie zrobię – powiedziała Sujkowska, wskazując palcem na podłogę.
Tam, gdzie kilka chwil temu leżały zwłoki Kowalskiego, pojawił się mały lśniący sześcian.
– Co to jest? – podszedłem do tajemniczego przedmiotu i dotknąłem czubkiem buta.
– Implant biotyczny.
– O co w tym wszystkim chodzi?!
– Nasza federacja zrzesza tysiące planet. Jak się domyślasz, znacznie wyprzedzamy was technologicznie i cywilizacyjnie.
– Dlaczego się więc ukrywacie? Od lat szukamy braci w rozumie. – zapytałem. – Moglibyście nam pomoc w tym lub owym. Głód, choroby... no wiesz.
– Jeszcze kilka tysięcy lat temu często odwiedzaliśmy, jak to powiedziałeś, młodszych braci w rozumie.
– Dlaczego przestaliście? – zapytałem.
– Nie byli gotowi. Wy w takich wypadkach mówicie o dawaniu małpie brzytwy.
– Szkodzili sobie?
– Żeby tylko. Wyobraź sobie wojnę galaktyczną, w której ginie dwieście miliardów istnień. Tak skończyło się zaufanie do ras, które nie wyrosły z głupoty. Zażegnanie kryzysu zajęło nam kilkaset lat. Po tych wydarzeniach parlament federacji uchwalił traktat zabraniający kontaktów z rasami zwanymi preracjonalnymi. Ale przejdźmy do konkretów.
– Czyli?
– Na ziemi przebywa obecnie ośmiu pacjentów z zaburzeniami psychicznymi, przeważnie seryjni mordercy. Na orbicie waszej planety wisi zamaskowany statek kosmiczny z kolejnymi chorymi, zamrożonymi do czasu zwolnienia się miejsca. Na planetach cywilizacji prerozumnych prowadzimy program badawczy. Umieszczamy naszych pacjentów i monitorujemy, w jaki sposób nowe otoczenie wpływa na chorobę. Pacjenci mają implanty kontroli, można powiedzieć – mentalne obroże.
Chcemy się także dowiedzieć, czy uwarunkowania biologiczne i społeczne mają wpływ na poziom agresji, by ustalić, jakie przerasowienie amnezyjne umożliwi im normalne funkcjonowanie. Będę szczera. Tak naprawdę to nikt nie chce mieć ich u siebie, a cały projekt nie ma znaczących sukcesów. Zysk jest taki, że chociaż mamy oko na psycholi.
– Nie wyglądacie na kosmitów – zauważyłem.
– Wy umiecie przeszczepiać serca, nerki, płuca. My to samo robimy z jaźnią. Jesteśmy w stanie wyhodować dowolne ciało ze znanych ras. Ostatnio nawet stało się popularne zmienianie rasy co kilkaset lat, dla rozrywki. Przykładowo ja urodziłam się jako Vegańska jaszczurka, ale to było dawno. Wchodzisz w to czy nie? Czas ucieka.
– W co wchodzę?
– Po śmierci Sujkowskiego mamy wakat. Sama nie dam rady nadzorować tylu pacjentów, a zmiennicy przylecą za około sto trzydzieści lat.
– Ale ja nic nie wiem o waszej technologii?
– Znasz ziemską kulturę. To jest najważniejsze. – Pochyliła się i podniosła chromowane pudełko. – Implant łączy się z mózgiem na zasadzie symbiozy. Będziesz miał dostęp do ogromnej bazy danych naukowo-historycznych. Za kilka godzin do waszego urzędu automat na orbicie skieruje kolejnych dwóch pacjentów na miejsce Stańczyka i Rutej. Masz kilka godzin na przyswojenie podstaw obsługi implantu oraz zasad prowadzenia nadzoru. Implant transferuje pożądaną wiedzę wprost do mózgu, czyli niewyobrażalnie szybciej i skuteczniej niż tradycyjne metody. Ale pośpiesz się, bo wiedzy jest bardzo dużo, a implant dostraja się do fal mózgowych nosiciela przez około godzinę. O siódmej rano musisz być już gotowy.
– A jeśli się nie zgodzę?
– Czeka cię amnezja i wszczep fałszywych wspomnień, tak jak u wszystkich pozostałych świadków. Zajmę się tym, nie będzie bolało. Jesteś pewny, że chcesz z tego zrezygnować?
– A co zyskam?
– Niemoralnie długie i bardzo ciekawe życie. – Zrobiła pauzę. Gdy na mnie spojrzała smutnymi oczami, pomyślałem, że sprawia wrażenie bezbronnej. – O ile nie dasz się zabić.
– Postaram się – odrzekłem.
Gdybym wtedy w mieszkaniu chciał z nią walczyć, zapewne byłbym już zapewne trupem. Czy mam jakieś wyjście? Czy chcę dalej być tylko urzędnikiem? A jeśli mnie wykorzysta i zlikwiduje?
Uklękła i wyjęła z paczki małe wijące się stworzonko, pokryte czerwonym pancerzem, na którym sterczały trzy czarne wypustki.
– Jest nieszkodliwy dla właściciela, ale może być bardzo niebezpieczny w niewłaściwych rękach. Gdyby posiadł go Stańczyk, stałby się waszym bogiem, władcą pozbawionym ograniczeń. Owszem, wyniósłby ziemię na bardzo wysoki poziom cywilizacyjny. Znam jednak wasze dziecinne ambicje, wkrótce zbudowalibyście nowoczesną broń i zamarzyli o dominacji kosmicznej.
– Jakim cudem Stańczyk i Rutej dowiedzieli się o tym cacku? Przecież mieli mieć skasowaną pamięć.
– Wspomnienia czasem wracają. I dlatego pacjentów trzeba uważnie monitorować. Nawet bez aparatu mogliby narobić zbyt dużego bigosu, gdyby się tylko ujawnili. Na ziemi jest pięciu członków ekipy badawczej – zawahała się. – Znaczy było tylu, nim zginął Sujkowski. Przepisy mówią, że na dwóch pacjentów przypada jeden strażnik.
– A co wyniuchał Kowalski? Zdawał się być dobrze poinformowany?
– Nie jesteście tacy głupi, ciągle depczecie nam po piętach. Ale to już przeszłość. Akta nie istnieją, świadkowie nie żyją, albo zapomną wkrótce o wszystkim. Znów będzie spokój; na jakiś czas.
Mówiła o zabijaniu z taką beztroską.
– Czy mam dalej ten milion na koncie?
– Nie. Musimy go usunąć. Ale gdy będziesz miał to urządzenie – podała mi implant – pieniądze staną się zbędne. Chcesz złoto, proszę bardzo.
Rozbłysło światło i na posadzce zmaterializowała się sterta złotych sztabek.
– A może wybierzemy się na Hawaje? – zapyta.
Szum morza, piaszczysta plaża, gorące powietrze o zapachu glonów. Nagle ogarnęła mnie fala szczęścia. Spojrzałem na niebo. Słońce tkwiło w zenicie. Zacząłem ściągać sweter, gdyż poczułem, że zaczynam się gotować.
– Spokojnie już wracamy – zaśmiała się Anna.
Ciemność i chłód – byliśmy ponownie w urzędzie.
– To gdzie podpisać? – zapytałem.
– Przyłóż implant za ucho i odczekaj pięć sekund. Może lekko zaboleć.

 

11 marca 2009 Lublin

 

Rate this item
(0 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial