Ułatwienia dostępu

Przejdź do głównej treści

Bezkresne Rejony Kryjące Się Za Fasadą Twarzy - Mirosław Pachucki


„(...)   I dumnej wspaniałości

twojej kres położy,

A Twój przykład straszliwy

Cały świat zatrwoży (...)”

Torres Villarroel

„Wielki Alamach Salamanki”

 

za: Carpentier „Eksplozja w Katedrze”

 

1.

          Jakoś nie mogłem się przyzwyczaić do myśli, że moje leczenie dobiega końca. Zawsze próbowałem sobie wyobrazić ten dzień, kiedy pielęgniarka lub pracownik administracji powiadomi mnie, że zostaję wypisany. A właśnie teraz się to działo. W podświetlanej od podłogi sali stąpałem niepewnie w kierunku lekarza siedzącego za biurkiem, który nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Siedział, a raczej tkwił tam niczym Bóg i gryzmolił coś na dużym kawałku papieru jakby to miało jakieś znaczenie. Zauważyłem tylko – tak w ogóle to nie widziałem zbyt dobrze, ponieważ w miejscu, w którym stałem strasznie raziło mnie światło – że na beżowym fartuchu lekarza widnieje duża jak skarabeusz plama atramentu, która nie wiedzieć czemu przesuwała się po kitlu, przybierając niesamowite kształty. I wtedy właśnie lekarz podniósł wzrok znad notatek i rzucił w biel przestrzeni wyrok:

 

- Tak... – długo i beznamiętnie, do zupełnego znudzenia przeciągał to w nieskończoność. – Jest pan wolny, panie Sofronow. Wolny, to nie znaczy wyleczony - powiedział.

 

Potakiwałem głową, potwierdzając jego słowa. Każdy zdawał sobie sprawę, że w takiej chwili nie należy robić nic innego. Tego wymagał od nas system i stworzone w jego ramach zasady. Celem było to, aby było lepiej, a właściwie - jak najlepiej.

 

- Nie widzimy najmniejszego sensu w przetrzymywaniu pana dalej w naszym ośrodku. Pańskie rokowania nie są najlepsze. Właściwie są słabe - kontynuował lekarz.

 

Wstając, przesunął nogami metalowego krzesła po szklanej, podświetlanej podłodze, co nie było najprzyjemniejszym doznaniem. Spiąłem się w sobie, ale nie miałem najmniejszego wpływu na reakcję mojego organizmu. Przez moment poczułem się na nowo ogarnięty strachem, spocony i odrzucony jak przed 2 laty, kiedy rozpocząłem kurację. Doktor zdawał się nie zauważać mojego załamania, które być może było nawet niewidoczne zza bladego światła bijącego od podłogi. Wielokrotnie słyszałem, że sam moment zwalniania czy wypisywania, który sam w sobie jest pewnego rodzaju ceremoniałem, kilku skazał na dalsze, wieloletnie leczenie. Nie chciałem się poddawać.

 

Lekarz podszedł wreszcie do mnie i wręczył zwój sztywnego papieru. Nie widziałem go zbyt dokładnie, ponieważ biel papieru zlewała się z bladością podłogi, skutecznie uniemożliwiając identyfikację nie tylko samego zwoju, a co dopiero skrawka jego treści. Nie czułem nic. W oddali pokoju czy też gabinetu, ktoś otworzył drzwi i bez najmniejszego wysiłku mogłem wślizgnąć się w bramę czerni. Schudłem tak bardzo, że nikt mnie nie rozpoznawał. Zostałem skazany na anonimowość.

 

2.

          Kilka dni temu wynająłem to mieszkanie, ale czułem że zupełnie do mnie nie pasowało. Było przestronne, otwarte na ludzi i bardzo jasne. Zmusiłem się do wypoczynku – zgodnie z instrukcją zapisaną na zwoju: Niech pan odpoczywa, ciągle i nieustannie. Praca, ruch i większy entuzjazm mogą spowodować uraz.

 

- Chyba nie chce mieć pan znowu urazu? – Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie zabrzmiały słowa gazeciarza.

- O czym pan mówi? O jakim urazie? – zapytałem i aż podskoczyłem w jego kierunku, by zareagować w jakikolwiek sposób.

 

Straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero w chwili, kiedy przyniesiona gazeta straciła już sporo na aktualności.

 

Znowu tylko siedziałem, leżałem i spałem. Nie wykazywałem żadnej aktywności. Zwój leżał na podłodze, a ja nie miałem siły go w żaden sposób dosięgnąć.

 

- A miał być moim przewodnikiem w pierwszych dniach po wyjściu ze szpitala… - myślałem.

 

Wyrzuciłem z siebie te wszystkie głupie pomysły, które krążyły pod moją czaszką i zapomniałem o wszystkim. Narzuciłem na siebie trochę przyduży płaszcz i jakieś buty znalezione na środku pokoju. Wyszedłem na Miasto. Znałem je bardzo dobrze. Miasta nie zmieniają się już tak bardzo, jak kiedyś. Wystarczy pokręcić się trochę po okolicy, aby nabrać pewności siebie i przyzwyczaić się do otoczenia. Przeszedłem parę przecznic, skręciłem w dużą bramę i po kilku sekundach znalazłem się na placu, z którego widać było okna gabinetu Konstancji. Światło paliło się jak zwykle. Bez zastanowienia ruszyłem schodami w górę. Oblicze samej klatki schodowej zmieniło się nie do poznania – straciło wiele ze swojego surowego uroku. Nie było takie dekadenckie, a właściwie stało się obskurne. Było za to bardziej eleganckie, nobliwe, a nawet mieszczańskie.

 

Gdy dotarłem na właściwe piętro, nie zastanawiałem się zbyt nad skorzystaniem z dzwonka. Energicznie pchnąłem drzwi i wszedłem do środka znanego mi doskonale mieszkania. Od razu zauważyłem Konstancję w zwiewnym szlafroku, przenoszącą kubek czegoś parującego do gabinetu.

 

- Nie było cię u nas 2 lata... 2 cholernie długie lata – powiedziała.

 

Moje pojawienie się nie wywołało na niej takiego wrażenia, jakie chciałbym, by wywołało. Zaciągając się dymem papierosowym, znaczyła duże koła w przestrzeni między nami. Już czułem w nozdrzach woń przypalanej petem skóry na plecach, która odchodząc po kawałku od materii, skwierczała w takt niewyobrażalnego obłędu. Wiedząc, że zakreśli jeszcze z 2, 3 okręgi, podszedłem do niej i bez słowa wtopiłem się w zwiewny szlafrok. Coś mi w tym wszystkim nie pasowało, ale nie byłem w stanie określić, co to może być. Uszczypnięty w pośladek podskoczyłem energicznie, zatoczyłem się po pokoju i upadłem na fotel stojący przy biurku. Nie chciała zostawić mnie samego. Wiedząc jednak, że tak musi być, Konstancja udała się do kuchni, by zatopić się w ciemności. Zrzuciłem z siebie krępujący ruchy płaszcz i popadłem w odrętwienie. Kolory, z początku niewidoczne, mieszały się ze sobą tworząc coś na kształt sklepienia. Im bardziej się w nie wpatrywałem, tym bardziej moje ciało wyginało się w fantastyczny łuk. Zaczynałem już tracić ochotę na taki stan, ale jak zwykle wszystko działo się bez mojego udziału i bez udziału mojej świadomości. Byłem przerażony coraz bardziej, ale jednocześnie też coraz bardziej tego przerażenia pragnąłem...

 

3.

          Znowu siedziałem w moim pokoju, w moim mieszkaniu i wpatrując się tępo w ścianę nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Zgodziłem się na kurację, karmiono mnie tabletkami szczęścia X-27, a ja wiedziałem, że nic mi one nie pomogą. Opóźnią co najwyżej kolejne ataki. Ćwiczyłem ciało, codziennie 73 przysiady i 8 pompek. Nie, że nie miałem na więcej siły czy ochoty. Tabletki X-27 odbierały ochotę na wszystko co może być przyczyną późniejszego nieszczęścia i w tym tkwiła ich siła. Nie pozwalały, nie wręcz dawały możliwości pogrążenia się w odrętwieniu. Ale też na każdego działały inaczej.

 

          Znowu zaczynały drgać mi mięśnie – te u ręki. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co może być tego przyczyną. Ataki, z początku niegroźne, powtarzały się co jakiś czas, ale nie na tyle często, aby można było mówić o regularności. Usiadłem na kanapie, sięgnąłem po coś mocniejszego – co było mi całkowicie zakazane - aby wrócić do miejsca, z którego zabrano mnie do szpitala. Chciałem wrócić do momentu nakręcenia filmu. Nie wiedziałem jednak, gdzie podziałem scenariusz, a nawet czy go kiedykolwiek napisałem. Taki już los.

 

Znowu zarzuciłem na siebie płaszcz i z jakimiś drobnymi pieniędzmi w kieszeni ruszyłem na miasto w poszukiwaniu Albinosa. To scenarzysta, który wiedział o naszym wspólnym filmie prawie wszystko. To było jednak 2 lata temu i nie mogłem nawet przypuszczać, że Albinosowi może na czymkolwiek zależeć. Ludzie zmieniają się o wiele szybciej niż miasta, a może tylko ludzie się zmieniają, a miasta pozostają takie same, dostosowując się jedynie do wyobrażeń kiełkujących w naszych mózgach?

 

          Dwa długie, cholerne lata, jak dosadnie określiła to Konstancja. Albinos mógł już o wszystkim zapomnieć, zresztą miał do tego prawo. Niedaleko był taki jeden bar, nazwa zmieniała się kilkakrotnie w czasach, kiedy tam regularnie bywaliśmy. Można w nim było zapomnieć o wszystkim i rozwijać pielęgnowane w głowie pomysły i wariacje nawet na temat najdziwniejszych idei.

 

- Jeżeli Albinos czegokolwiek jeszcze poszukuje, to na pewno tam go spotkam - pomyślałem sobie.

 

Uzbrojony w takie przekonanie ruszyłem na poszukiwanie znajomego mając nadzieję, że jednak się nie zawiodę.

 

          Albinos mieszkał w fatalnych warunkach w centrum Miasta, ale zawsze jakby z boku głównych wydarzeń. Niby w Centrum, ale wszędzie miał daleko. Gdy wpadałem tam do niego od czasu do czasu, to nie czułem się tam najlepiej, a już na pewno czułem się skrępowany otaczającą mnie rzeczywistością. Odrapane ściany, farba pamiętająca czasy przedpotopowe i wszechobecny bałagan. Przeszedłem przez uchyloną bramę, a właściwie prześlizgnąłem się przez szparę w płocie i znalazłem się na posesji, której wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Drzwi wejściowe otworzył Albinos, zupełnie jakby mnie oczekiwał. Poczułem jak czas cofa się o kilka ładnych lat. Odniosłem wrażenie, że znowu znajduję się w okresie, który tak naprawdę nie ma już szans nigdy się powtórzyć. Mimo wszystko wierzę, iż czas biegnie liniowo, cały czas do przodu i wszystko co się kiedyś wydarzyło, już nie może wrócić. Chyba, że w naszych wspomnieniach, które z czasem zacierają się i coraz bardziej odnoszą się do czegoś, co nigdy nie miało miejsca. Żyje się tylko w danym momencie, przez kilka lat, a potem tak jak się przyszło z otchłani nie wiadomo czego, w taką samą otchłań się powraca. Tyle tylko, że wracając, jesteśmy uzbrojeni w coś czego nie mieliśmy na wejściu w ten świat – to świadomość własnej osoby i myśl, że to co sobą reprezentujemy odejdzie i już nigdy nie zostanie powtórzone. To niektórych z nas szalenie przeraża…

 

          Albinos w przymałym dresie, okularach na nosie i włosach rozbitych jak po uderzeniu pioruna wyglądał dokładnie tak samo jak w dniu, w którym odprowadzał mnie do szpitala i mówił, że to nie potrwa zbyt długo, a na pewno nie 2 lata. Nie miałem ochoty wchodzić do środka. Z zaciekawieniem obserwowałem, jak zza pleców Albinosa wyłania się Konstancja. Muza, o której myślałem sentymentalnie każdego dnia przez cały czas pobytu w szpitalu. Nie mogłem tego zmienić, nawet zażywając X-27, podawane nawet w pewnych okresach dożylnie. Konstancja, jej ciało, głos zmieniający się w zależności od pory dnia, stała u boku Albinosa, w jego mieszkaniu, w norze stworzonej przez ignorancję i totalny brak kultury.

 

          Staliśmy tak naprzeciwko siebie, wpatrywaliśmy się w nasze zmarniałe od upływu czasu twarze i nie bardzo wiedzieliśmy, czy mamy sobie coś do powiedzenia. Teraz w ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że coś mi nie pasowało w gabinecie Konstancji, kiedy byłem tam ostatnim razem. Ona najwyraźniej śmierdziała!!! Nie było to jednak spowodowane brakiem higieny. Ona śmierdziała izolatką, którą stworzył dla niej Albinos i w której ją umieścił. Konstancja wiedziała także, że jak tylko wrócę ze szpitala, to przy najbliższej okazji się o tym przekonam. Właśnie teraz dowiedziałem się o wszystkim co zaszło w trakcie mojej nieobecności i wcale nie było mi z tym lepiej.

 

- Mogłeś zadzwonić – powiedział do mnie Albinos.

 

Ta jego cecha zawsze bardzo mnie denerwowała. Żył jak żył, a zdradzał wszelkie cechy światowego istnienia oraz tego, że tkwi nie wiadomo na jakim poziomie. To jakby odprawiać mszę w knajpie – niby podniośle i uroczyście, ale jakoś nie tak.

 

- Mogłem, ale nie mam telefonu… - odpowiedziałem.

 

Zrobili mi trochę miejsca i zaprosili do środka. Nie, żeby nic się nie zmieniło. Ręka Konstancji była jednak zauważalna, a już na pewno dla kogoś, kto bywał tu zanim się pojawiła. Jednego byłem pewien - nawet najlepsze czarodziejskie zaklęcie z trudem zamieni gówno w złoto. Mały smrodek zawsze pozostanie.

 

Trochę się u ciebie zmieniło, a właściwie u was. – Powiedziałem, podkreślając to “was” : – Dywan, czyste szklanki.

 

- Może się napijesz herbaty? – zapytała Konstancja podniosłym tonem, podobnym do tego jaki stosuje się u cioci na imieninach.

- Daj mi wody niegazowanej. A jak nie masz, może być gazowana i dodaj cukru - poprosiłem Albinosa.

 

Przesunąłem ręką po poręczy i nie poczułem żadnej chropowatości, wszystko delikatnie wygładzone. Nie chciało mi się wierzyć, że aż tyle zmieniło się na lepsze. Przez przypadek ująłem rękę Konstancji. Była zimna jak świeży śnieg. Po kilku minutach Albinos wrócił z wodą mineralną – najlepszą jaką piłem kiedykolwiek życiu.

 

- Po co przyszedłeś? - zapytał.

- Myślałem, a właściwie zaczynam myśleć o naszym projekcie, o scenariuszu. O Bustosie - odpowiedziałem.

- To chłam, Sofronow. Konsultowałem się z kilkoma facetami. Stwierdzili, że nie jesteśmy na tyle dobrzy, aby z tym tematem wyskoczyć. Nikt nie jest… - zakończył swoją wypowiedź Albinos.

 

Staliśmy tak obok siebie. Ja ze szklanką doskonałej wody mineralnej, on z Konstancją u swojego boku. Rozmawialiśmy o czymś, co tak naprawdę nikogo nie interesowało. Nie mogło to już mieć teraz najmniejszego znaczenia. Nie można wrócić po tylu latach, wskoczyć w dawne układy udając, że nic się nie zmieniło. Nie można zawołać, że już się jest z powrotem i podziękować, że ktoś na nas poczekał. Dwóch lat spędzonych w odosobnieniu nie można porównać do wyjścia gracza w Scrabble do toalety. To coś więcej. Nie potrafię wrócić do dawnej formy, nie wymyślam, a co gorsza, nie opisuję już nawet rzeczywistości. Wlałem w siebie resztkę wody i poprawiłem płaszcz, którego nawet nie zdjąłem. Jego szelest wiele powiedział. Wychodząc, zostawiłem za sobą to, co miałem odnaleźć i było mi z tym dobrze.

 

4.

Próbowałem wsłuchiwać się w rytm miasta o tej porze zamierającego jedynie na kilka trudno zauważalnych chwil - może na 2 godziny, na pewno nie na więcej. Niekursujące już o tej porze autobusy komunikacji miejskiej nie rozbryzgiwały wiecznie stojących kałuż wody, które odkąd pamiętam znajdowały się w tych samych miejscach. Stawało się cicho i mniej śmierdząco, chociaż przechodzenie obok niedomkniętych bram starych, zaniedbanych kamienic nie napawało optymizmem. Światła latarni mieszały się z blaskiem wywołanym przez wschodzące słońce, ale do miejsca gdzie się obecnie znajdowałem, ten blask nigdy nie dochodził. Podwórze skazane na obmacywanie leniwym i niewyraźnym światłem często psującej się latarni było świadkiem odrażającej kopulacji.

 

Nie dochodził mnie żaden szelest czy nawet sapanie, które dawałoby wyobrażenie o tym, czego świadkiem stawałem się przypadkiem. Nie wiedziałem dlaczego ukrywam się mimo lekkiego zażenowania w półmroku, opierając się o lekko uchylone drzwi. Obserwując coraz wyraźniej przeciwległy kąt podwórza, czułem się jednocześnie fatalnie, ale dodawałem sobie otuchy faktem, że nadejdzie dzień i wszystko się skończy. Bo przecież to nie może trwać w nieskończoność. Chłopak przestał na moment wydawać z siebie dźwięki i gdy tak sobie rozmyślałem, spojrzał w moim kierunku wystarczająco długo. Na tyle, że mogłem dostrzec bladość jego twarzy i zrozumieć, że mnie zauważył. Dopiero jednak wtedy, gdy rozpoczął swój szaleńczy bieg w moim kierunku, zacząłem się wycofywać do wnętrza kamienicy.

 

Wbiegając schodami w górę miałem nadzieję, że sobie odpuści i wróci do swojej towarzyszki, zamiast uganiać się za jakimś obcym facetem. Płomienne nadzieje. Korytarz ostatniego piętra, na które dostałem się niesamowicie sprawnie, zakończony był ślepymi drzwiami. Te przed laty prowadziły na strych, a teraz odbierały nadzieję takim jak ja. Osaczony, bez wyjścia, szarpałem bez rezultatu za klamkę i błagałem niebiosa, aby drzwi wreszcie ustąpiły i dały mi umknąć przed tą okropną sytuacją. Nic z tego. Odgłos kroków zbliżał się niesamowicie szybko, co wywoływało u mnie falę coraz większego niepokoju. Goniący mnie mężczyzna musiał się na chwilę zatrzymać. Nie słyszałem jak pokonuje kolejne stopnie – pewnie zbierał siły, szykując ruch przed decydującym starciem. Wreszcie energicznym ruchem, oddającym ogromną determinację, ruszył w moim kierunku i stanęliśmy twarzą w twarz.

 

Staliśmy patrząc na siebie – był niski, krępy, niższy ode mnie, ale za to o wiele lepiej zbudowany. Szerokie bary stanowiły pewne oparcie dla jego potężnej głowy mocno osadzonej na karku. Mój przeciwnik był krótko ostrzyżony i to jeszcze bardziej demonizowało jego siłę. Tak właśnie go traktowałem - jak przeciwnika. Przyglądał mi się czarnymi jak górska noc oczami i uśmiechał się. Jego uśmiech to był proces: kąciki ust rozstępowały się wolno jak brama starej rezydencji, ukazując śnieżnobiałe, doskonale utrzymane zęby. Stojąc przy drzwiach, które prowadziły donikąd, ogarnięty strachem przed tym co sobie wyobrażałem, musiałem wyglądać naprawdę komicznie. Miałem nadzieję, że drzwi pod wpływem mojej woli ustąpią i uda mi się wyrwać na wolność. Wyobrażałem sobie, że mężczyzna za chwilę do mnie doskoczy i rozkwasi mi twarz. W pewnym momencie przestałem jednak odczuwać strach, który odczuwałem jeszcze przed chwilą, gdy uciekałem przed nieznajomym.

 

Nagle, gdy skomplikowany proces tworzenia uśmiechu na twarzy mężczyzny się zakończył, ten odwrócił się na pięcie i ruszył schodami w dół. Gestem zwycięstwa wodził czubkiem palca wskazującego po poręczy. Tym samym wyrażał pogardę w stosunku do mojej osoby i tego wszystkiego, co sobą reprezentowałem - że byłem tam, gdzie byłem, że stałem w bramie, że uciekałem, by schronić się za parawanem nocy. Pragnienie zemsty, odwetu to odruch czysty w swojej intencji – daje możliwość samooczyszczenia i stania się kimś innym niż się jest za maską obojętności przywdziewanej każdego ranka dla wygody lub ze strachu . Z tych powodów i wielu jeszcze innych, gdy nieznajomy stawiał pierwszy krok na schodach w kierunku swojej przyjaciółki, skoczyłem mu na plecy.

 

Całą złość i nienawiść, bezsilność i energię skumulowałem na tej jednej figurze, której celem miało być wyeliminowanie świadka mojej porażki. Chociaż nie o samą porażkę chodziło. Zrzuciłem mężczyznę ze schodów. Staczał się w piekielnym tempie, ledwo za nim podążałem. Na każdym półpiętrze musiałem mu wymierzać kolejne, silniejsze kopniaki, aby zmusić jego obolałe ciało do dalszego staczania się. Po trzecim, czwartym uderzeniu na korpus nie czułem się tak dobrze jak za pierwszym. Kolejne uderzenia zadawałem z precyzją godną rzemieślnika, a nie artysty: raz w okolice serca, raz w pobliże nerek, innym razem wątroby. Zawsze jednak decydowało położenie ciała względem mojej nogi.

 

W tym momencie dziewczyna mojej ofiary spojrzała na mnie. Trudno było zauważyć, kiedy zamieniliśmy się rolami. Nie wiem, czy poszła za nim z czystej ciekawości, aby zobaczyć jak jej facet rozkwasza mordę innemu facetowi, czy też z powodu troski o niego. Jej spojrzenie mówiło jednak bardzo wiele. Chłopak leżał w kałuży czarnej krwi tuż przy wejściu do kamienicy. Strasznie śmierdział i wydawał z siebie dźwięki podobne do tych, jakie wydaje zdezelowany silnik samochodowy. Nie miałem zamiaru się schylać i sprawdzać, czy jeszcze żyje.

 

Przekroczyłem go. Był jakoś dziwnie wykrzywiony - prawie tak, jak ja kiedyś. Przesunąłem się między dziewczyną, a uchylonymi drzwiami. Chciałem się oddalić i wmieszać w ciszę, która przez jakiś czas otulać będzie tę część Miasta. Skryć się w jej ramionach, udać się do domu. Moim marzeniem był dom, który wymarzyłem sobie ubiegłej nocy - ten, który zbuduję. Powstanie on na zrujnowanych karierach, innych domach i krzyku tamtej dziewczyny.

 

Noc wypuszczała mnie powoli ze swoich ramion...

KONIEC