Protzner
-
Na „Dom w głębi lasu" poszedłem do kina z braku lepszych pomysłów. Na temat filmu niewiele wiedziałem, był to okres Święta Zmarłych, więc wybrałem pierwszy lepszy horror jaki wtedy puszczali. Do dziś pamiętam zaskoczenie, jakie mnie spotkało. Dawno nie widziałem lepszego filmu z rodzaju survival horror... A ten był dosłownie kwintesencją gatunku.
Na dzień dobry dostajemy banał: grupa amerykańskich nastolatków jedzie na wakacje nad jezioro, do domku należącego rzekomo do krewnego jednego z nich. Chatka jest, oczywiście, położona w głębi lasu, a dojechać do niej można tylko jedną, krętą drogą przez góry. Na miejscu młodzi odnajdują klapę w podłodze, prowadzącą do piwnicy (wspaniałe nawiązanie do starutkiego już „Evil Dead" z 1981 roku), gdzie z kolei natrafiają na składowisko dziwnych przedmiotów.
W tym samym czasie, w nieokreślonym miejscu dzieje się równolegle coś nietypowego. Dwóch pracowników jakiegoś tajnego kompleksu przez cały czas steruje poczynaniami bohaterów, używając do tego subtelnych środków. Tu zaczyna się zabawa: wszystkie dziwactwa i nonsensy popełniane przez postaci znane z typowego survival horroru są tu uzasadniane! Dlaczego się rozdzielili zamiast pozostać w grupie, dlaczego zachowują się jakby ktoś zastąpił ich umysły genitaliami i dlaczego odczuwają nagłe potrzeby wyjścia samemu na spacer? Oto cuda nowoczesnej techniki: hormony rozpylane w powietrzu, środki psychoaktywne podawane w farbie do włosów, czy w reszcie miniaturowe głośniki przekazujące podprogowo informacje.
Reżyser buduje piramidę z pytań. Na początku filmu widz nie ma żadnych – wszyscy myślą, że oglądają typowy, głupi horror. Potem pojawia się niepewność. Kiedy pierwsze pytanie zostaje wyjaśnione, wraz z odpowiedzią przychodzą dwa kolejne. I tak aż do samego końca. „Dom w głębi lasu" nie pozwala się nudzić.
Skoro już mowa o reżyserze: Drew Goddard to ciekawa postać. W swojej karierze zajmował się serialami – jest odpowiedzialny między innymi za odcinki „Zagubionych", a także „Anioła ciemności" i „Agentkę o stu twarzach". Do filmowych dokonań należą „World War Z" i „Project Monster", czyli obrazy znane, choć niesztampowe. Jest też odpowiedzialny za adaptację „Marsjanina". Znaczy się: ma wyrobioną markę, i to nie byle jaką.
Dobór aktorów jest nadzwyczaj trafny. Mamy samca alfa, przewodniczącego grupie Chrisa Hemswortha („Thor" i wszystkie jego odsłony), słodką i niewinną Kristen Connolly („House of Cards", „Houdini"), uwodzicielkę Annę Hutchison („Spartakus: Wojna Potępionych", „Panika na Rock Island"), nieco głupkowatego Frana Kranz („Donnie Darko", „Osada") i wygadanego Jesse Williamsa („Chirurdzy", „Kamerdyner"). Ogólnie rzecz ujmując, pełna paleta barw w jakie ubiera się zazwyczaj postaci występujące w horrorach. I o to chodzi, przecież to MA BYĆ survival horror. Dbają o to Richard Jenkins („Pozwól mi wejść", „Świat w płomieniach") i Bradley Whitford („Zapach kobiety", „Ratując Pana Banksa") - uroczo dobrana para cynicznych korpo-ludków zajmujących się wyjątkowo wyrafinowanym, zdalnym mordowaniem nastolatków.
Film ma bardzo dobrą oprawę: jest sprawnie nakręcony i trzyma w napięciu. Widz, który ogląda go po raz pierwszy nie ma szans się nudzić. Oglądając po raz drugi będzie prawdopodobnie cieszył się z zauważanych co scenę smaczków, a za trzecim razem po prostu dobrze bawił. Bo naprawdę warto poczekać na finałową scenę... Ale więcej poza tym, że występuje w niej Sigourney Weaver, nie zdradzę.
Survival horror jako gatunek zatoczył krąg. Od pierwszych pozycji z tego gatunku było wciąż tylko gorzej i gorzej, postaci stawały się miałkie, a fabuły coraz bardziej oklepane i nudne. Tak było aż do „Domu w głębi lasu", który w pewien sposób stanowi podsumowanie tego wszystkiego, wytłumaczenie ludzkiej potrzeby oglądania takich bzdur. I jest to wytłumaczenie trafne, proste, a także bardzo ładnie nakręcone. Obsadzenie Sigourney Weaver w tym właśnie filmie też nie było decyzją przypadkową – zorientowani na pewno wiedzą, o co chodzi.