Orfeusz I Sołomija
Doris
„Utratę uświadamiamy sobie silniej aniżeli przybytek, dlatego język stale wraca w miejsce wyrwanego zęba.”
„Orfeusz i Sołomija” Ołeksandra Kłymenko jest opowieścią wielowymiarową, głęboko symboliczną, na wskroś współczesną, jednak z licznymi odniesieniami do przeszłości, do baśni, do alegorii. Jest opowieścią o utracie, o nadziei, o miłości, prawdzie i artyzmie, któremu właśnie owa prawda daje moc.
Wszyscy znamy mit o Orfeuszu i Eurydyce. O miłości, która nie ulękła się piekielnych czeluści, i o niecierpliwości, a może raczej braku wiary, które zaprzepaściły szansę na szczęście. To przekaz uniwersalny, ponadczasowy. Podobne historie działy się i dzieją wokół nas. Ołeksandr Kłymenko swoją sytuuje w realiach Ukrainy 2013 roku, kiedy nikt jeszcze nie wieszczy wojny, kiedy wydaje się, że ludzkie odruchy, hamulce moralne, nie są li tylko pustym zbiorem znaków, a życie człowieka stanowi wartość nienaruszalną. Ideały nie sięgają jeszcze bruku, muzyka łagodzi obyczaje, miłość kojarzy się z wiecznością, zaś walka o prawdę nie sąsiaduje ze śmiercią. Wszak to Europa XXI wieku.
Zupełnie jak ówczesna Ukraina, ale też i człowiecza natura, powieść Kłymenki złożona jest z kontrastów, z opozycji, szeroko i nad wyraz niepewnie rozpięta między sprzecznościami.
Podzielone społeczeństwo, rozdarte między Kuczmą, a Juszczenką, zdezorientowane, czego można spodziewać się po Janukowyczu. Komuchy naprzeciwko banderowców, jeszcze nie wyjmują dłoni z kieszeni, ale już zaczynają ją coraz mocniej zaciskać w pięść. „Mam takie odczucie, jakbyśmy byli w jakimś zalustrzu, a oni w swoim państwie, w domu. Obcy to my, a rządzą oni. Kogo zechcą, tego pogrzebią.” Ukryte więzienia, gdzie tortury podają na śniadanie, obiad i kolację – wielu jeszcze o nich nie wie, albo nie potrafi uwierzyć. Ludzie w SBU jednak ci sami, co w czasach radzieckich, doświadczeni.
Dwie bliźniacze twarze: Sołomija i Maria, lecz jakże różne osoby. Jedna nie zna kompromisów, jest niczym twarde ostrze, okręt rozrywający bloki lodu, prujący przez ocean prosto do celu. Druga łagodna przystań wędrowca, sama będąca portem i spokojem.
Dwie Ukrainy – ta „ich” i ta „nasza”. Jedna wygodna, pełna mleka niczym dojna krowa, dla nikogo nie zabraknie, znana i już oswojona, oparta całą sobą o Wielkiego Brata. Druga ledwie przeczuwana, pełna blizn, które, wiadomo, naruszone otworzą się, zabolą. Trzeba o nią walczyć, starać się, zapłacić haracz – może też z siebie. Ona nie chce na nikim się wspierać, mocno wrośnie obiema silnymi nogami w żyzną ziemię, którą nie zechce się już dzielić.
I sztuka, piękno, artyzm, który porywa, prowadzi, nęci i każe opuścić broń. Artysta, jak ów legendarny Szczurołap, mocą swojego talentu zahipnotyzuje, powiedzie tam, gdzie zechce, obezwładni. Lecz gdy już wybierze drogę, nie wolno mu się zawahać, zwątpić ani przez chwilę, że za nim podążają, niech nie waży się odwrócić ani zatrzymać. Niczym „Orfeusz, trzymający lirę w podniesionej ręce, wyprowadza Eurydykę z królestwa zmarłych. Cienie milczą, bogowie patrzą, furie hipnotyzuje wygląd instrumentu muzycznego.” To chwila przełomu, jedyna taka.
Andriej sądzi, że panuje nad własnym życiem, że układa je sobie świadomie, że ustawiając na szalkach wagi wszystkie nęcące „za” i trudne „przeciw” potrafi zachować właściwy balans. Wystarczy jednak chwila nieuwagi, jedno, zbyt szybko wyrywające się z ust słowo, by sytuacja wymknęła się spod kontroli, a on dał ponieść prądowi wydarzeń. Zderzenie marzeń z życiem bywa bolesne i wszystko trzeba zacząć budować od początku.
Pragnie wyrażać w muzyce siebie, poszukuje więc odpowiedniej formuły. W poezji decyduje się na wiersz wolny, bliższy jego emocjom. Nie idzie utartym szlakiem, byle tylko dogodzić gustom odbiorców, gdyż dobrze wie, iż „nie uciekniesz przed pociągiem, który stuka z tyłu, jeśli będziesz biegł po podkładach i nie zeskoczysz z nasypu w zbawczą zieleń.” Własną ścieżkę musisz sobie wykarczować sam, mozolnie oczyścić ją z kamieni, kalecząc dłonie, osuszyć bagnisko, przedrzeć się przez chaszcze. By zostać pionierem potrzeba odwagi i determinacji. Albo grasz to, co wszyscy lubią słyszeć, albo grasz prawdę, którą dyktuje ci serce, pełną dysonansów, wyłamującą się ze schematów, trudną i nie zawsze przyjemną w odbiorze. Nie przejmujesz się przy tym pustoszejącą salą. Ci, którzy zostaną – zrozumieją i dołączą.
„Nie ma
rzeczy, istot
bez
rdzy, fermentacji, pleśni,
śmierci.”
Idąc śladem Andrieja i jego ukraińskiej historii niejeden raz wdeptujemy w kałuże, brudzimy się, potykamy. Ani wielka miłość nie pozostaje tu bez rys, na koniec rozsypując się z głuchym brzękiem, nie utrzymuje się także wiara w ludzką przyzwoitość i krystaliczne ideały, ugina się przed przyziemną rzeczywistością. Sztuka, muzyka, są zdolne otwierać serca, zmieniać świat, jednoczyć umysły… być może… do pewnego stopnia… Sola staje przed publicznością na kijowskim Majdanie, sama jedna, uzbrojona tylko w skrzypce, delikatna… Gra całą sobą, oddaje siebie w dźwiękach, to już nie tylko gra – to ofiarowanie. Rozumie to, iż „Orfeusz musiał zejść do piekieł, bo tylko grać – to za mało.” Owszem, melodia uwodzi, czaruje – czasem jednak trzeba przekuć ją w działanie.
Jeden z bohaterów zrzuca z wysokości kontrabas, chcąc go „uwolnić”. Wypowiada przy tym znamienne słowa: „Chciałbym go zrzucić tak, żeby jeszcze w locie zmienił się w drzewo, żeby jeszcze w powietrzu wrósł miedzy klony. Oto jakiej muzyki pragnę!” Jakiej muzyki, ale też życia, swobodnego, zgodnego z pulsowaniem krwi i rytmem bicia serca. Odtrącenie narzuconych form, oswojonych, wyuczonych ról, wygodnych kostiumów, odsłoni przed ludźmi samo sedno, prawdę i pozwoli dokonać świadomego wyboru: jakiej pragną miłości, jaką sztukę chcą tworzyć i co nią przekazywać, a także w jakim kraju wolą żyć, jakie wartości są im bliskie, po odzyskanie których gotowi są zejść w piekielne otchłanie.
W zakończeniu powieści dramatycznie wybrzmiewają sceny pacyfikacji Majdanu. My dzisiaj wiemy jednak znacznie więcej o tym, co jeszcze się wydarzy w Ukrainie. Tym bardziej chcemy uwierzyć w przesłanie nadziei, jakie niosą słowa kończącego powieść verse libri Andrija – Ołeksandra:
„Ale kiedy mrok zgęstniał jak beton,
przypomniałem sobie: łodygi mleczów nawet pod
najczarniejszą ziemią
pamiętają o blasku. Przypomniawszy sobie, ożyłem i nie
przestraszyłem się sposobu,
w jaki menady starały się uśmiercić
nieśmiertelnego Orfeusza.”
Informacje:
-
Autor:Ołeksandr Kłymenko
-
Gatunek:Literatura Piękna, Powieść Społeczno-Obyczajowa
-
Tytuł Oryginału:
-
Język Oryginału:Ukraiński
-
Przekład:Bohdan Zadura
-
Liczba Stron:304
-
Rok Wydania:2024
-
Wymiary:125x200 mm
-
ISBN:9788381967587
-
Wydawca:Państwowy Instytut Wydawniczy
-
Oprawa:Twarda
-
Miejsce Wydania:Warszawa
-
Ocena:6/6