Nadrektor
-
Zwykle staram się podchodzić do książek absolutnie obiektywnie, nie pozwalając, aby jakiekolwiek odczucia co do jej autora, okładki, wydawnictwa, tematyki, przyćmiewały samą treść. Rzetelna recenzja może powstać dopiero wtedy, gdy moje sympatie i antypatie zostają zepchnięte na całkowity margines.
Dlatego właśnie do książki, o której przychodzi mi mówić podeszłam z rezerwą, bo autora bardzo lubię, cenię sobie jego żarty i podejście do świata. Bałam się, że gdy książka ta okaże się gniotem, to nie będę potrafiła tego napisać. Dlatego tym większa była moja radość, gdy okazało się, że autobiografia autorstwa Wojciecha Manna to jedna z tych książek, które czyta się z zapartym tchem i denerwuje na samą myśl, że dobiega ona końca.
Właściwie w zdaniu powyżej zawarłam wszelkie rady, których spodziewać się można od recenzenta, ale poczytajcie dalej, aby dowiedzieć się czemu mam takie, a nie inne zdanie.
Na sam początek zdecydowany plus należy się wydawnictwu Znak za bardzo odważną i niezwykle pociągającą szatę graficzną. Totalne przekreślenie ogólnie przyjętych norm tworzenia książek (aż dziw bierze, że strony są po kolei). Nietuzinkowy dobór kolorów sprawia, że jeszcze zanim poznamy treść wiemy, że chwila spędzona z tą książką na pewno nie jest stracona.
A co można powiedzieć o samej treści? Na pewno to, że Wojciech Mann ma niezwykłą łatwość pisania, a to już wiele daje. Zdania skonstruowane są bardzo zgrabnie, przejścia między wątkami płynne i nietrudne do prześledzenia. Przedstawione anegdoty z życia pana Wojtka (po przeczytaniu tej książki mam wrażenie, że znam go od podszewki i nie jest już panem Wojtkiem, a po prostu Wojtkiem) opisane są w taki sposób, że trudno się domyśleć co konkretnie się wydarzy, dlatego śledzi się cały ich przebieg z zapartych tchem. Zresztą cenię sobie książki, które potrafią wywołać uśmiech na mojej twarzy w trakcie czytania, a to jest właśnie tego typu pozycja.
Zupełnie zaskakujące są niektóre wydarzenia, niesamowite osoby, z którymi przyszło się nam spotkać na kartach tej książki. Bo przecież nie każdy wie jaki prywatnie jest Jon Lord, i jak dużo trzeba alkoholu, żeby jeden ze sławniejszych perkusistów zabębnił tak, jak nie bębnił nigdy wcześniej. Nie każdy wie, nie każdy pamięta jak dużo wysiłku trzeba było włożyć, aby posłuchać Elvisa Presley'a i co jest równie okropne jak zabicie małego kotka. A ci, którzy wiedzą i pamiętają mają zagwarantowaną wesołą podróż w tamten zwariowany okres, gdy płyty winylowe trzeba było smarować przedziwnymi wytworami, aby jeszcze raz wydały z siebie dźwięk.
Jedyne, co tak na prawdę przyćmiewa tę rozkoszną lekturę, to troszkę zbyt chełpiący się ton wypowiedzi pana Wojtka i za duży nacisk stawiany na to kogo nasz bohater poznał, z kim pracował i na co miał wpływ. Jednak z drugiej strony, gdyby ktoś z nas dokonał takich rzeczy, to czy nie pochwaliłby się tym? Myślę, że na pewno tak.
Na koniec dodam, że nie podobało mi się również zakończenie. Oj! Zakończenie nie podobało mi się wielce. A dlaczego? Bo było zakończeniem!