Agnesto
-
Człowiek powinien być sobą w sobie. Powinien być sobie wierny. A potem, jak powiedział jeden z bohaterów opowiadania „Pora nauczyć się ofiarowywać siebie wszystkim”.
Taka myśli nasunęła mi się po lekturze „Passacaglii” Sławomira Wernikowskiego. Bo, jak się po raz kolejny okazało, czasem wystarczy jedna książka, niepozorny nawet zbiór opowiadań, by poruszyć w czytającym myśli, o których nie miało się pojęcia. Myśli, które pojawiają się dopiero po kilku dniach. Pojawiają się samoczynnie i choć wywołał je tekst, to niewiele mają z nim wspólnego. Dlaczego? Bo myślisz o tych ludziach, o ich słowach–sztyletach i o ich bezpośredniości, która nie zawsze jest czymś pozytywnym. Myślisz też o sekretach, jakie każdy w sobie nosi i które nie zawsze dodają skrzydeł. Życie to nie baśń, czego dowodem jest „Passacaglia”.
Ta książka to zlepek siedmiu opowiadań, różnych. Lecz im więcej o nich myślisz, tym więcej widzisz ich punktów wspólnych, których notabene pozornie nie ma. Jak choćby nadzieje, które nigdy nie idą w parze z życiem bohaterów, czy choćby wiara w siebie tak odczuwana w wyrzucanych z siebie słowach, a która jest tylko pozorna. Jest też i przeszłość, bo ta niejednokrotnie wkrada się do obecnego do czasu i którą czasem trudno ubrać w odpowiednie zdania. Przeszłość, która nie chce odejść. Własne błędy po latach wracają, stracone okazje pukają do zamkniętych przez ciebie drzwi, a słowa rykoszety odtwarzasz w sobie, jak płyty na adapterze. A trzeba „(...) nauczyć się nie pamiętać i nie przypominać... Okiełznać niesforną pamięć....”
Są i momenty, które rażą złym wyborem i głupimi decyzjami. Emocje zawsze stają na pierwszym miejscu, a rozsądek...?
Takie są teksty w „Passacaglii”. To opowiadania, które podcinają nogi. Czasem ciosem w brzuch odcinają dopływ powietrza i łapiesz je, „jak cudem odratowany topielec”. Każda historia jest inna. Każda osadzona w innym miejscu, scenerii, pomiędzy różnymi ludźmi, czasem obcymi, a czasem takimi, którzy niby się nie znają, lub znają, a nie chcą. O ludziach, którzy stają na jednej drodze życia i siłą rzeczy spotykają się. I zaczynają się rozmowy – słowa, która łączą ich, jak klej. I dopiero one, te słowa nanizane na niewidoczną niemalże żyłkę, tworząc długie korale zdań sprawiają, że budzą się w ludziach emocje, coś się w nich rozpada, coś ożywa. Ludzie rozmową ranią się wzajemnie, czasem pocieszają, dają sobie nadzieję, by na końcu wypuścić ją, jak ptaka z klatki.
A czasem wybierają ciszę „(...) Milczeli, bo szanowali słowa i znali ich wartość. Milczeli, jak milczą obcy ludzie na sąsiednich fotelach w kinie czy teatrze”.
Czasem chcieli tą ciszę wypchać. Odsunąć. Szoferka auta okazuje się nagle zbyt ciasna na rozmowę. Barokowy kościół z organami nieznanego mistrza, spowity muzyczną aurą dźwięków Passacaglii, staje się zbyt duszny, a stół i jego blat za mały, by oddzielić od siebie jego i ją. Wszystko jest zbyt blisko, zbyt wyraźne.
Ci ludzie nie potrafią żyć. Nie potrafią się odnaleźć. Szukają. Wypływają na powierzchnię życia, ale zaraz ponownie toną, łapczywie bijąc rękami o ciemną wodę. Bezradność, smutek, zderzenie z rzeczywistością. Czytasz i kreujesz w sobie obraz autora. Wydaje ci się, że to pełen pomysłów młody człowiek, który bawi się dialogami, sytuacjami i zaskoczeniami. I nagle okazuje się, że wszystko to ma Sławomir Wernikowski – i choć młodość kalendarzowa minęła, to młodość literacka jest i inteligencja i radość z pisania i bystrość oczu.
Każde opowiadanie do końca nie dość, że przygważdża czytelnika do siebie, to wraz z ostatnim słowem wywraca mu bebechy i zostawia w bezradności, jak żółwia położonego na skorupie, który nie umie sobie poradzić z samodzielnym przekręceniem się. Mówisz sobie, że to nie tak miało być. Że to spotkanie ludzi ii ich dialogowanie miało się inaczej skończyć. Jak to możliwe, że... No nie – nie tak sobie to planowałeś.
Autor to żongler słów. Genialny cyrkowiec literatury, który bawi się podczas pracy. To ktoś, kto staje się mistrzem opowieści. Obserwuje ludzi, najczęściej dwójkę, doprowadza do ich spotkania i zaczyna mówić za nich. Słowa płyną, jak rzeka, czasem dają się nieść lekkością, czasem ważą tyle co głaz i nie wiadomo co z nimi zrobić. Czasem panoszy się cisza, ale i ona potrafi ranić.
Człowiek nie wie, lepiej milczeć, czy oblepić się zdaniami, jak pajęczyną rozpiętą w piwnicznych czeluściach.
Z opowiadań wycieka niedosyt i chyba dlatego dochodzi do spotkań, by te wypełniły to, czego w duszy brak. Nachodzi potrzeba nasycenia własnego niepełnego dotąd życia, niewygodnego. „Passacaglia” jest tak naprawdę o nas, o każdym z nas. To historie ludzi, którzy pragną spełnienia w jakiejś mierze, a czy je znajdują? Poczytaj.