Ola1977
-
„Moja matka przez całe życie była nieszczęśliwa” – to zdanie wbiło mi się w głowę i powraca nieustająco jak bardzo smutny refren. Spodziewałam się, że książka, która nosi tytuł „Życie, starość i śmierć kobiety z ludu” będzie należała do kategorii raczej przygnębiających, ale nie spodziewałam się aż takich emocji, które we mnie obudziła.
Didier Eribon, autor „Powrotu do Reims”, w którym już pisał o rodzinie, ale będącej tłem do rozważań na temat własnej homoseksualności, tu skupia się na matce i relacjach z nią – przede wszystkim u schyłku jej życia, chociaż nie tylko.
Starość, mimo że będąca nieuniknionym etapem życia, zawsze i tak pojawia się znienacka. Stara matka, całe życie aktywna, ciężko pracująca fizycznie, niosąca swój krzyż nieudanego małżeństwa przez 55 lat, nagle zaczyna się przewracać, leży długo samotnie, bez pomocy – wiadomo, że samodzielne życie już nie dla niej. Niby ma czworo dzieci, ale albo mieszkają daleko, albo nie mogą się starą matką zaopiekować. Wyjściem jest dom opieki. Tyle że matka nie była na taką rewolucję gotowa. Czy w ogóle można być? Szczególnie że matka nie była chora, była po prostu stara. Jej chorobą była starość, a przy w miarę świadomym funkcjonowaniu swoiste ubezwłasnowolnienie w takiej placówce musi być czymś potwornym. Eribon przejmująco pisze o przeprowadzce, o wyrzutach sumienia, o odwiedzinach, które są jednak uciążliwym obowiązkiem, bo do Fismes jest kawałek drogi. Patrząc na matkę rozmyśla o utworach, w których mowa o starości: wstrząsającej noweli „Ballada o Narayamie” Shichirô Fukazawy, „Skarbach świata całego” Bohumila Hrabala czy „Oddziale chorych na raka” Aleksandra Sołżenicyna. Szuka w nich trochę otuchy, trochę wspólnych doświadczeń, ale i trochę rozdrapywania ran.
Matka miała 87 lat. W takich ośrodkach ludzie umierają szybko. Eribon wspomina o „syndromie zsuwania się”, tak groźnym w pierwszych dwóch miesiącach pobytu w domu opieki. Stary człowiek wtedy zwyczajnie wypisuje się życia, odmawia tego życia, zsuwa się z niego. Tam trudno chyba wyzbyć się przekonania, że jest się niepotrzebnym, zbędnym, nieistotnym…
Po śmierci matki autor wspomina jej życie. Ciągła praca, zazdrosny mąż, czworo dzieci, miłość, która przychodzi po osiemdziesiątym roku życia. Czy można być za starym na miłość? Eribon w okruchach wspomnień ukazuje różnice między sobą a matką. Różnice zasadnicze – w wykształceniu, statusie, podejściu do życia. W tych wspomnieniach bywa okrutny i dla niej, i dla siebie. Przywołuje jej rasistowskie przekonania, swój brak cierpliwości i wstyd. Gdy mówi: „byłem synem i już nim nie jestem” przekazuje swój żal, ale i bardzo skomplikowane emocje. Dopiero po śmierci matki dostrzega swoje błędy, brak uwagi, może nieczułość. Gdy wspomina, że gdzieś matki nie zabrał, że nie doczekała przedstawienia na podstawie pierwszej książki syna z włączonym fragmentem filmu, w którym wystąpiła – przypomniały mi się utwory Tadeusza Różewicza z nagradzanego tomu „Matka odchodzi”. Tam też mamy gorzki posmak w słowach, że poecie nie udało się zabrać matki nad morze, a tak o tym marzyła.
Garść obrazów z życia matki przechodzi płynnie w erudycyjne, filozoficzne rozważania na temat miejsca starości w sztuce i w rzeczywistości. Michel Foucault, a przede wszystkim Simone de Beauvoir – są tu obficie cytowani i prowokują refleksję o tym, że to artyści powinni dać głos starości, głos starym ludziom, którzy zbyt łatwo są wymazywani ze społeczeństwa.
To bardzo trudna emocjonalnie lektura. Momentami nie do zniesienia była ta prawdomówność Eribona, jego zmęczenie matką, problemy z pogodzeniem się z przemijaniem rodzicielki. Autor nie bawi się w subtelności, a własne przeżycia czyni materiałem na świetny utwór. Bo to jest świetny utwór, nieodkładany, napisany tak, jak lubię. Każe czytelnikowi zweryfikować własne relacje z rodzicami czy podejście do starości. Pozostawia niepokój.