Ola1977
-
Od czasów średniowiecza ludzi nurtowało pytanie dotyczące tego, co dzieje się po śmierci, gdzie trafiają dusze zmarłych i czy możliwy jest z nimi kontakt. Ubi sunt? – Gdzie oni są? – pytali średniowieczni, pytał Kochanowski załamany utratą Urszulki, pytali inni na przestrzeni wielu wieków. W pewnym momencie zaczęto wierzyć, że możliwy jest kontakt z tymi, którzy odeszli, że są osoby, które ten kontakt ułatwiają. Tak zaczęła się moda na seanse spirytystyczne.
Druga połowa XIX wieku to czas, gdy owe seanse były atrakcją towarzyską, medium, czyli osoba, dzięki której kontaktowano się ze zmarłymi, mogła zarobić niezłą sumkę, a do dobrego tonu należało albo organizowanie seansów, albo chociaż udział w takowych. Stąd tylko krok od oszustw i nadużyć. Nagle okazywało się, że medium wcześniej zbierało informacje, o które mogła zapytać ducha męża zapłakana wdowa, a rzekomy dotyk zmarłej osoby jest dotykiem wygimnastykowanego wspólnika medium. Takie sytuacje nie zniechęcały miłośników mocnych wrażeń, ale też tych, którzy wierzyli, że spotkanie z duchem zmarłego ukoi ich ból. W ramach ciekawostki – uznanym medium był Władysław Reymont…
W 1882 roku w Londynie powstało Towarzystwo Badań Psychicznych, które zajmowało się mesmeryzmem, hipnozą, jasnowidzeniem i telekinezą. W skład tego Towarzystwa wchodzili znamienici ludzie – filozofowie, literaci, fizycy, co świadczy o tym, że dane zjawiska nie były traktowane jak jarmarczne sztuczki, ale brano je na poważnie. Jednym z członków był Richard Hodgson, który zasłynął zdemaskowaniem Heleny Bławatskiej, gwiazdy wśród osób uznawanych za medium. To z jednej strony obniżyło zaufanie dotychczasowych zwolenników seansów spirytystycznych, z drugiej sprawiło, że Hodgson zyskał miano specjalisty.
„Moje seanse z Leonorą Piper” to nietuzinkowa pozycja, w której znajdziemy rozważania na temat kontaktów ze zmarłymi, a szczególnie na temat seansów z tytułową Leonorą jako medium. Hodgson był bardzo ostrożny. Aż 3000 stron liczy podobno sprawozdanie, w którym autor skrupulatnie opisuje to, jak sprawdzał, czy Piper nie jest oszustką. Sposoby były różne, czasem tak spektakularne, jak sprawdzanie prawdziwości transu poprzez wlewanie do ust roztworu, który powodował rany…
Hodgson odbył 88 posiedzeń z Leonorą Piper, wszystkie w ścisłym nadzorze, by wyeliminować nawet cień nieuczciwości. Skoro więc Richard Hodgson, tropiciel oszustów i oszustek, uwierzył w zdolności tego medium – czyż potrzebny był lepszy dowód na istnienie komunikacji ze zmarłymi. Ta niepozorna książeczka zawiera jeszcze zapis kilku seansów, w których Leonora, wprowadzona w trans, albo przemawia w imieniu duchów, albo posługuje się pismem automatycznym. Najczęstszym gościem z zaświatów jest George Pelham, przyjaciel Hodgsona, który przywołuje szczegóły znane tylko najbliższym znajomym. Dodatkowo, co jeszcze bardziej zaskakujące, odbyły się seanse, w których pojawiającym się duchem był… sam Hodgson, który zmarł w trakcie współpracy z Leonorą. Według doniesień – duch Richarda zamęczał uczestników seansów szczegółami, by w ten sposób uwiarygodnić swoje pośmiertne istnienie…
W książce pojawia się też rozbudowana refleksja Maurice’a Maeterlincka, który stwierdza, że jeśli będziemy drążyć – zwątpimy w skuteczność seansów spirytystycznych, ale jeśli „zwrócimy uwagę na sens całości” – uwierzymy. Coś w tym jest, prawda?
Mam wrażenie, że książka „Moje seanse z Leonorą Piper” będzie ciekawą lekturą dla tych, którzy choć trochę interesują się tematem, bo daleko jej do powieściowej lekkości czy powieściowych emocji. Ja znalazłam w niej sporo smaczków, a czy wierzę w prawdziwość seansów spirytystycznych to już inna sprawa…