Ola1977
-
Niepozorna książka, nieznany autor, zwyczajna okładka (która okazuje się obrazem Giorgia De Chirico), a w środku – zaskoczenie. Niby nie wiedziałam, czego się spodziewać, więc i to zaskoczenie powinno być, paradoksalnie, oczekiwane, ale mimo wszystko ta pozycja wymyka się znanym mi kategoriom literackim. Bardzo to bowiem filmowa proza, co postaram się zaraz udowodnić.
Giorgio Bassani zabiera nas w pięciu opowiadaniach do włoskiego miasteczka Ferrara z lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku, chociaż wspomnieniami sięga czasem wieku XIX. Skupia się na opisie miejsc i robi to tak drobiazgowo, jakby pióro zamienił na kamerę filmową z któregoś z dzieł włoskiego neorealizmu. Często opis zaczyna z perspektywy lotu ptaka, patrzymy na dachy, by później zajrzeć przez okna i zatrzymać się na chodnikach, którymi spacerują nasi bohaterowie. Przemierzamy uliczki Ferrary, chłoniemy duszną, prowincjonalną atmosferę miejsca, w którym wszyscy znają wszystkich. I powoli poznajemy bohaterów, którzy wkraczają na scenę opowiadań.
Lida przeżywa romans bez happy endu. Niby wie, że ukochany nie ma zamiaru się ustatkować, ale tak jak wiele jej podobnych wierzy, że ją spotka inny los. Wraca z dzieckiem do rodzinnego domu i do matki, która marzy, by córka spojrzała łaskawym wzrokiem na introligatora, który, wprawdzie sporo starszy, ale ma dobre serce. Adorator skojarzył mi się z Wokulskim, bo też cierpliwie i z namaszczeniem zabiegał o względy wybranki. Na szczęście Oreste nie trafił na Łęcką…
Stara fotografia domaga się, byśmy analizowali jej najdrobniejsze szczegóły. By z minionych lat i odmętów niepamięci powróciła historia związku pana doktora i skromnej pielęgniarki, a także siostry – starej panny, która mimo że tło tła, również jest tu istotna.
„Tablica na via Mazzini”, opowiadanie, które zasługuje na szczególną uwagę, odnosi się do paradoksu, który czasem naznacza życie ocalonych z wojennej zawieruchy. Geo Josz był jednym ze 183 mężczyzn, których najpierw zabrano z Ferrary, a później z tego świata – w Buchenwaldzie, Auschwitz czy Dachau. To im poświęcona jest tytułowa tablica, z namaszczeniem powieszona chwilę przed tym, gdy żywy wrócił jeden ze 183 upamiętnionych zmarłych. I co zrobić z takim żywym? Takim żywym trupem? Takim cieniem, który powinien odejść z innymi cieniami? Wrócił, a nikt na niego nie czekał. Teraz tylko denerwuje statecznych obywateli, ten bezczelny wrak człowieka. Sporo to opowiadanie mówi o ludzkiej naturze, oj sporo!
W kolejnym opowiadaniu towarzyszymy konduktowi pogrzebowemu, zmierzającemu ku niepoświęconej ziemi, wszak chowana będzie antyfaszystka, komunistka, dla której pobyt w więzieniu stał się szansą na poznanie siebie – wszak to, jak radzimy sobie w trudnych sytuacjach najwięcej o nas mówi.
Ostatnie opowiadanie zrobiło na mnie spore wrażenie. Odsłania tajemnicę pewnej zimowej nocy 1943 roku i jedenastu trupów porzuconych w śniegu jak kupa brudnych szmat. Jest tu też miejsce na refleksję, o której będę długo myśleć: cienka jest granica między zachowaniem godnym a tchórzostwem. Czasem patrzymy, a wolimy nie widzieć. Wiemy, a wolimy nie wiedzieć.
Wszystkie te opowiadania, tak różne fabularnie, są bardzo do siebie podobne. W każdym bohaterem jest Ferrara – tak, to miasto to główny bohater. W jego zakamarkach rozgrywają się małe ludzkie dramaty, w jego wąskich uliczkach plotkuje się o życiu innych, gdy własne nie satysfakcjonuje, na jego placach, w oślepiającym słońcu, wychodzą na jaw skrzętnie ukrywane tajemnice. Wszystkie opowiadania są też o ludziach, którzy w jakiś sposób zostali naznaczeni wojną, nawet jeśli tylko jej przeczuciem lub wspomnieniem.
Sztuką jest napisać opowiadania, w których więcej opisu niż akcji, więcej „statycznie” niż „dynamicznie”, a czytelnik nie może się oderwać od tekstu.