Doris
-
Życie pisze najbardziej zawikłane scenariusze, jakich żaden człowiek by nie wymyślił. Przekonuje się o tym Joachim, niepokorny student pierwszego roku, który chce zrobić profesorom psikusa i trochę namieszać. Znalezioną w domowej szufladzie dysertację, traktującą o bliżej nieznanym średniowiecznym bardzie, doskonale napisaną i popartą źródłami, podaje jako swoją własną pracę . Nigdy nie domyśliłby się, jaką lawinę zdarzeń wywoła ten niby niewinny żarcik i z jakimi konsekwencjami przyjdzie mu się zmierzyć. To nie tylko kradzież czyjejś własności intelektualnej, ale też oszustwo innego rodzaju – cała ta historia, średniowieczny twórca i jego dzieła, tak pięknie tu omówione, została od początku do końca zmyślona. Skąd więc wzięła się owa tajemnicza zielona teczka z rękopisem w środku w domu Joachima, kto jest faktycznym autorem i właścicielem pracy, dlaczego w ogóle ją napisał? To pytania, na które odpowiedzi powoli nam się odsłaniają w trakcie lektury, a poznanie ich wprowadzi niezły armageddon w życie kilkorga naszych bohaterów.
W rezultacie wątpliwego żartu Joachim traci wszystko, co dotychczas dawało mu poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości: status studenta, pokój w akademiku, szansę u dziewczyny, która bardzo mu się podoba, ale też swoje miejsce w rodzinie, zdawałoby się, że przecież przypisane mu z dniem przyjścia na świat. I to ostatnie jest dla niego największym zaskoczeniem.
Wydarzenia rykoszetem uderzają również w stabilizację jednego z wykładowców. Unikający dotychczas niespodzianek, okopany na bezpiecznych pozycjach, spokojny, wręcz nudny Karol dowiaduje się, że dwadzieścia lat temu mylnie zinterpretował zachowanie swojej dziewczyny i pozwolił jej odejść, a później nigdy nie próbował jej szukać. Tego przyjdzie mu bardzo żałować. Obaj panowie muszą zdecydować, jak mają teraz poukładać swoje sprawy, te osobne, a przede wszystkim te wspólne, które ich nieoczekiwanie połączyły.
Powieść z życia, sytuacje, które mogły przydarzyć się każdemu, wszak nikt nie wie, ile tajemnic kryją rodzinne szuflady. To jeden wątek. Drugi, ważniejszy, to jak do tego podejdziemy, czy odważymy się zmierzyć z problemem, a nawet uczynić w swoim życiu istną rewolucję i zamiast uciekać, podejmiemy rękawicę, jaką rzuca nam los i przekujemy cały ten ambaras w coś dobrego.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni, nie tylko dziedziczymy po rodzicach pewne cechy i talenty, ale też niekiedy przychodzi nam kontynuować ich pasje i ich dzieło, kończyć to, czego oni z różnych przyczyn nie zdołali sfinalizować.
Powieść niesie pewne przesłanie. Nie zamykajmy się w swoim świecie, tracąc ciekawość i pragnienie rozwoju. Realizujmy się, szukajmy, miejmy oczy szeroko otwarte, by nie przegapić szczęścia. Wychodzenie ze sfery własnego komfortu otwiera nas na to, co nowe, co na zewnątrz, co jest dla nas szansą.
Sylwetki bohaterów są wyraziste, każdy z nich posiada jakieś charakterystyczne cechy, które zapadają nam w pamięć, każą wyobrażać sobie ich reakcje w sposób bardzo realistyczny, zgadywać pragnienia i kompleksy, stanowiące blokadę przed ich realizacją. Poznajemy ich powoli, bo też i sami nie chcą się tak do końca przed nami odsłonić, przyzwyczajeni do codziennego układania się ze światem, grania określonych ról. Jedynie Filipa nie ma problemów z zaakceptowaniem własnej ekscentryczności, jest najbardziej kolorową i najbardziej wolną osobą spośród wszystkich, od początku wzbudza nie tylko sympatię, ale i podziw swoją naturalnością. Nie jest łatwo być w pełni sobą, nie przejmować się komentarzami otoczenia. Jej się to przepięknie i nieoczekiwanie łatwo udaje. W dodatku taka postawa Filipy jest wyzwalająca dla otoczenia, które tez powoli, jakby wbrew sonie, zaczyna zrzucać maski.
Każdy człowiek jest w tej opowieści inny i ciekawy, niektóre charaktery to zaiste kłębowiska sprzeczności, jednak poznając stopniowo motywacje działania bohaterów, ich obawy, to, co w sercu schowane gdzieś głęboko, a mimo to nie daje spokoju, zaczynamy więcej rozumieć, zaprzyjaźniać się i wczuwać w ich położenie. Ledwie powstrzymujemy się przed rzucaniem rad i komentarzy – wszak to wytwór fantazji autorki, jakże jednak wiarygodny.
Wydaje się, że mamy do czynienia z wielką katastrofą. Sypią się plany, komplikują relacje, narastają wzajemne pretensje i żale. A jednak wolniutko na tym rumowisku zaczyna wzrastać coś nowego, prawdziwego, nie omotanego kłamstwem, świeżego jak majowy deszcz. Powieść Krystyny Śmigielskiej ma w sobie wiele ciepła i optymizmu, którym nas zaraża, który nam pozostawia, byśmy na jego zdrowym gruncie także posiali coś nowego i uwierzyli, że wyrośnie.