MyCoffeeBooks
-
W dzisiejszych czasach ciężko znaleźć dobrą obyczajówkę. Romans, który nie jest do bólu przewidywalny, a jednocześnie taki, który nie wprawia w zażenowanie scenami erotycznymi. Tym głośniej powinno się chwalić “W obronie tego co moje” Lucy Score. To fajny kawałek kobiecej literatury, napisany nie tylko z dobrym smakiem, ale i klasą!
Bohaterów tej opowieści znamy z poprzednich części serii o Benevolence. Zarówno przystojny strażak, Lincoln Reed, jak i odważna pani doktor, Mackenzie O’Neil, mieli swoje momenty epizodyczne. Lincoln próbował poderwać zagubioną Glorię, a Mackenzie dzielnie ratowała Aldo podczas misji w Afganistanie. Zarówno lekarka jak i komendant straży pożarnej muszą zmierzyć się ze swoimi problemami. Jak to najczęściej bywa, to przed czym najmocniej uciekamy, przypomina o sobie w najmniej spodziewanym momencie. I uderza tak, że tylko pomoc osób, które kochamy sprawia, że wychodzimy z tego cało.
We współczesnych powieściach obyczajowych, niezwykle rzadko spotyka się postaci, które możemy sobie wyobrazić jako osoby z krwi i kości. Owszem, mają określony wygląd i jedną cechę szczególną, ale na tym opisy się kończą. W przypadku “W obronie tego, co moje” Lucy Score, nawet postaci grające w drugim planie, mają doskonały rys, dzięki czemu odbiorca może sobie ich wyobrazić bez problemu. Dużym atutem jest są więc fajnie skonstruowani bohaterowie.
Mackenzie przyjeżdża do małego miasteczka i obejmuje posadę lokalnego doktora, bo walczy z wypaleniem zawodowym. Lincoln, z łatką miastowego Casanovy, zaczyna zastanawiać się, co jest w jego życiu najważniejsze. Obie te postaci stają przed sytuacjami, które zapewne by ich przerosły, gdyby nie wsparcie drugiej osoby. W miasteczku takim jak Benevolence, nikt nie zostaje pozostawiony samemu sobie. To właśnie magia takich miejsc!
Na uwagę zasługuje również sposób, w jaki autorka opowiada całą historię. Mamy więc punkt widzenia zarówno Mackenzie jak i Lincolna. Każde z nich, zmagając się z dręczącymi ich demonami, ma swoje charakterystyczne schematy postępowania. I przez nie właśnie wpadają w niezłe tarapaty.
Czytało się świetnie. Kolejna historia rozgrywająca się w fikcyjnej miejscowości Benevolence sprawia, że łatwo wchodzimy w całą fabułę. Poznajemy kolejny element układanki, na jaką składa się całe miasteczko. Mimo że małe i często podzielone przez różne waśnie, spory i dysproporcje finansowe, w obliczu prawdziwego zagrożenia, potrafi się zjednać w słusznej sprawie. Dla odbiorców, którzy mieszkają w miejscach, gdzie każdy czuje się anonimowy, może to być miła namiastka lokalnej, dbającej siebie społeczności.
Z drugiej strony, opowieść ta jest przewidywalna. Skoro mamy dwoje bohaterów, którzy mają się ku sobie, to naturalne jest, że w końcu będą razem. I to raczej nie będzie spojlerem w kontekście tej recenzji. Tym, co wyróżnia każdego z głównych bohaterów tworzonych przez Lucy Score jest fakt, że mają oni bardzo barwnie opisane życie wewnętrzne i rozterki, z którymi może się identyfikować niejedna z czytelniczek sięgających po tę pozycję książkową.
Na koniec warto dodać jeszcze, że w książce “W obronie tego co moje” Lucy Score, autorka nie przesadziła z lukrem i happy endem. Są takie opowieści, gdzie wszystko kończy się dobrze, ale ostatnie rozdziały są optymistyczne aż do bólu. Tutaj na szczęście oszczędzono potencjalnej czytelniczce łzawego zakończenia. Nie oznacza to jednak, że nie chwyta za serce!